Łukasz Kobeszko |
Wydarzenia takie jak tragedia pod Smoleńskiem skłaniają do głębszej refleksji nad miejscem naszego kraju w europejskim i globalnym systemie zależności. W pierwszej dekadzie wolności demiurgom polskiej polityki zagranicznej wydawało się, że integracja ze strukturami UE i NATO oznaczać będzie „liberalny koniec historii”. Rzeczywistość zweryfikowała twierdzenia, iż przyszło nam żyć w najlepszym momencie geopolitycznym Polski od 300 lat.
Tuż po zmianach politycznych w 1989 roku teoretycy geopolityki przewidywali, że zimnowojenny podział świata na dwa zwalczające się wielkie bloki polityczne oraz kraje Trzeciego Świata, będące terenem ciągłych tarć wpływów Wschodu i Zachodu, zastąpi jednobiegunowa dominacja świata euroatlantyckiego pod wyraźnym przewodnictwem Stanów Zjednoczonych. Na dodatek USA miały stać się rodzajem nowego centrum cywilizacji, który reszcie planety zaniesie kaganek demokracji, wolnego rynku oraz nieograniczonego rozwoju gospodarczego. Co ciekawe, nawet zamachy terrorystyczne z 2001 roku wraz z towarzyszącą im groźbą konfliktu cywilizacji nie odwiodły wielu od dalszego utrzymywania podobnych tez. Wiązało się to z postawą ówczesnej administracji Stanów Zjednoczonych, które wojnę z globalnym terroryzmem proklamowały pod hasłami obrony tradycyjnych wartości cywilizacji zachodniej.
Słaba Ameryka
Brak większych sukcesów podczas trwającej już prawie dekadę operacji NATO w Afganistanie, opozycja Francji, Niemiec oraz mniejszych krajów „starej Unii” wobec uderzenia Stanów Zjednoczonych na Irak oraz trudności z powojenną stabilizacją tego kraju, ukoronowane wycofaniem się operacyjnych amerykańskich sił zbrojnych w sierpniu br. znacznie stępiły ambicje Waszyngtonu. Przykładem amerykańskiej rejterady, rozpoczętej jeszcze u schyłku rządów Georgea W. Busha, była niemrawa postawa Białego Domu podczas wojny w Gruzji w sierpniu 2008 roku. Amerykanie scedowali dyplomatyczne rozwiązanie tego konfliktu na utrzymującego dobre relacje z Kremlem prezydenta Francji Nicolasa Sarkozyego oraz zabiegającą o względy Moskwy dyplomację niemiecką.
Pełną zmianę amerykańskiej optyki międzynarodowej dokonała jednak dopiero ekipa prezydenta Baracka Obamy. Decyzja o rezygnacji z budowy elementów tarczy antyrakietowej w Polsce i Czechach czy też nieobecność prezydenta Stanów Zjednoczonych na obchodach 70. rocznicy wybuchu II wojny światowej w Gdańsku była tylko potwierdzeniem nowej waszyngtońskiej strategii odwrotu od Europy i skupienia uwagi na Chinach – największym zagranicznym wierzycielu USA i posiadaczu największej ilości amerykańskich papierów wartościowych.
Słynny „reset” relacji Waszyngtonu i Moskwy, jaką podczas swojego pierwszego spotkania zapowiedzieli amerykańska sekretarz stanu Hillary Clinton oraz szef rosyjskiej dyplomacji Siergiej Ławrow, stanowiła jasną zapowiedź stosunku administracji amerykańskiej do Rosji. Podpisane przez Obamę i Miedwiediewa wiosną br. porozumienie o dalszej redukcji strategicznych zbrojeń ofensywnych (tzw. Nowy START) dobitnie zaś pokazało, że Waszyngton chce spokojnych relacji z Moskwą.
W wielu mniej lub bardziej oficjalnych wypowiedziach szereg dyplomatów amerykańskich zaczęło podkreślać, że Europa Środkowa – region, w którym nie wydarzy się już nic wymagającego szczególnej troski, musi zwyczajnie radzić sobie sam, w tym ułożyć poprawne relacje z Rosją.
Nowe centra globalne
W miejsce przewidywanej jednobiegunowej hegemonii Waszyngtonu, w XXI wieku powstaje przynajmniej kilka centrów mających ambicje globalne. Obok słabnącego USA z pewnością będą to Chiny, liczące ponad 1 mld 300 mln mieszkańców. Są one drugą po Stanach Zjednoczonych najszybciej rozwijającą się gospodarką świata. Tylko w II kwartale br., nominalny wzrost gospodarczy Kraju Środka wyniósł ponad bilion dolarów, prześcigając m.in. Japonię. Szacuje się, że za mniej więcej dwie dekady Pekin stanie się największą globalną potęgą ekonomiczną. Już w tej chwili Chińczycy to drudzy konsumenci ropy naftowej na świecie, intensywnie pracujący nad stworzeniem energetycznych i gazowych połączeń z Azją Środkową i Bliskim Wschodem. Pekin aktywnie inwestuje w Afryce, szczególnie przy wydobyciu bogactw mineralnych. Coraz większy napływ chińskiego kapitału i inwestycji odnotowuje również Europa, w tym Polska. Co więcej, Chiny intensywnie modernizują armię i nie rezygnują ze strategii „jednych Chin”, zakładającą reunifikację z Tajwanem. Dla wielu krajów rozwijających się to właśnie Kraj Środka, promujący w dyplomacji ideę harmonijnego współistnienia i kooperacji różnych kultur i systemów politycznych, staje się najbardziej atrakcyjnym partnerem.
Trzecim po Stanach Zjednoczonych i Chinach centrum nowoczesnego świata stają się Indie. Subkontynent ten (2. miejsce w świecie pod względem ludności – 1 mld 166 mln mieszkańców) postawił na szybki rozwój nowoczesnych technologii informatycznych oraz zanikającego w Europie i Ameryce przemysłu ciężkiego (głównie samochodowego). Czwarta pod względem tempa rozwoju gospodarka świata, poprzez swoje dogodne położenie geograficzne, stanowi wrota zarówno do Afryki, regionu Zatoki Perskiej, jak i Półwyspu Indochińskiego oraz Australii. Podobnie jak Chiny, Indie intensywnie dozbrajają swoje siły zbrojne. Władze w Delhi współpracują w tym zakresie zarówno z USA, UE i Rosją.
W ostatnich latach do globalnej czołówki ambitnie dołączyła Brazylia, która z ponad 200-milionowym potencjałem demograficznym stanowi najszybciej rozwijający się kraj obydwu Ameryk. Latynosi stawiają przede wszystkim na rozwój rolnictwa i eksportu jego wyrobów oraz rozbudowę przemysłu precyzyjnego, opartego na eksploatacji bogatych złóż naturalnych. Prezydent tego kraju Luiz Inacio Lula da Silva coraz częściej angażuje się w rozwiązywanie ważnych problemów międzynarodowych, m.in. w tym roku wraz z przywódcami Turcji doprowadził do mediacji i porozumienia z Iranem w sprawie realizowania przez ten kraj programu nuklearnego.
Europejsko-rosyjskie puzzle
Na powyższym tle Rosja z dramatycznie kurczącym się potencjałem demograficznym znajduje się w defensywie w stosunku do nowych, wschodzących światowych mocarstw. Rosyjski Daleki Wschód zamieszkuje w tej chwili zaledwie nieco ponad 6 mln etnicznych Rosjan. W stosunku do lat 80. liczba ludności Syberii zmniejszyła się o kilkanaście procent. Dla porównania, po drugiej stronie granicy mieszka 100 mln Chińczyków. W miastach rosyjskiego Dalekiego Wschodu cyrylicę na sklepowych szyldach powoli zastępują hieroglify. Tandem Miedwiediew–Putin „odpuścił” dalekie rubieże azjatyckie i koncentruje uwagę na partnerstwie z Europą Zachodnią oraz odzyskaniu wpływów w dawnych demoludach.
Rosjanom ciężko było pogodzić się z rozpadem strefy wpływów na wschód od Bugu. Nieśmiałe próby niwelowania skutków rozpadu Imperium widać było już na początku lat 90., gdy czołowi politycy z Moskwy zgłaszali hasło tzw. „wspólnego europejskiego domu”. Postulowało ono m.in. likwidację NATO, powstałego zdaniem Rosjan w określonych realiach geopolitycznych zimnej wojny. Werbalnie oprotestowując proces poszerzenia Paktu, Kreml nie spodziewał się jednak, że już wkrótce będzie świadkiem osłabienia i stopniowej dezintegracji największego paktu bezpieczeństwa cywilizacji zachodniej. Reakcją Moskwy na kryzys NATO było błyskawiczne wzmocnienie dwustronnych relacji politycznych z Niemcami i Francją oraz intensywne wysiłki dyplomatyczne na rzecz stworzenia w UE państw życzliwych wobec Rosji.
Niemcy i Francja coraz życzliwiej spoglądały na Wschód, zapewniający im realizację znacznego procentu zapotrzebowania surowcowego. Zarówno Berlin, jak i Paryż pragną włączyć Rosję do ogólnoeuropejskiego systemu bezpieczeństwa i maksymalnie połączyć jej gospodarkę z Zachodem. Nie licząc sceptycznej w tym względzie postawy Wielkiej Brytanii, żadne inne państwo „starej UE” nie chce przeciwstawić się takiej koncepcji. Jakikolwiek konflikt polityczny z Rosją jest więc dzisiaj wyjątkowo nie na rękę dla Paryża, Rzymu, Madrytu, Berlina czy Wiednia.
Bez aktywnej polityki zagranicznej pozycja geopolityczna Polski będzie systematycznie słabnąć
Związek Europy i Rosji?
Wyraźna europejska niechęć do drażnienia „rosyjskiego niedźwiedzia” spowodowała finezyjne przemodelowanie dotychczasowej kremlowskiej strategii osłabiania UE. Skoro większość „starej Unii” opowiada się za maksymalnym zbliżeniem z Moskwą, to ta nie musi już wcale rozbijać Wspólnotę poprzez wzmacnianie bilateralnych relacji z Niemcami, Francją czy Włochami. W sierpniu br. jeden z najbardziej wpływowych kreatorów rosyjskiej dyplomacji, przewodniczący Rady Polityki Zagranicznej przy moskiewskim MSZ Siergiej Karaganow w kremlowskiej „Rassijskoj Gazecie” (artykuł przedrukowała również „Gazeta Wyborcza”) zaproponował hasło budowy Związku Europy, który połączyłby dotychczasowy obszar UE, Rosję oraz państwa leżące w bliskim sąsiedztwie obydwu organizmów: m. in. Ukrainę, Turcję i Kazachstan. Według Karaganowa, sojusz UE i Rosji powinien mieć charakter szeroko zakrojonego partnerstwa strategicznego, zakładającego ścisłą koordynację polityk zagranicznych Brukseli i Moskwy. Drugim elementem postulowanej „Unii Europy” byłby związek energetyczny, ustalający jednakowe warunki dostępu do złóż i dróg transportowych (co byłoby na rękę UE) oraz sprzedaży (czego od lat domaga się Rosja). „Miękka siła Europy mogłaby połączyć się z twardą siłą niemałego potencjału strategicznego Rosji. (…) Taki kompleks mógłby w dzisiejszej wielkiej Europie odegrać tę samą rolę, którą kilkadziesiąt lat temu odegrała Europejska Wspólnota Węgla i Stali” – ocenia kremlowski politolog, dodając, że tylko unia Brukseli i Moskwy będzie mogła przeciwstawić się rosnącej, globalnej potędze Chin.
Karaganow przypomina, że praktycznie od momentu upadku ZSRR nowe rosyjskie elity pragnęły zbliżyć się do Europy, ale ta, zamiast wykorzystać wielką szansę na zbudowanie nowego kształtu geopolitycznego kontynentu, zajęła się „integracją z krajami Europy Środkowowschodniej”.
Nie sposób nie zauważyć, że idee jednego z mentorów rosyjskiej dyplomacji stanowią twórcze rozwinięcie dawnego pomysłu „wspólnego europejskiego domu” i stanowią oczywiste zagrożenie dla tradycyjnej jedności euroatlantyckiej wraz z postulowanymi przez polską dyplomację w połowie tej dekady wspólną europejską polityką energetyczną oraz sojuszem mniejszych krajów Europy Środkowowschodniej w obliczu neoimperialnej polityki Kremla.
Międzymorze w defensywie
Również „młoda Unia” nie zamierza obecnie przeciwstawiać się rosyjskiej ofensywie politycznej i gospodarczej. Rządząca od roku prezydent Litwy Dalia Grybauskaite, w przeciwieństwie do swojego poprzednika, bardziej liczy na sojusz Wilna ze Skandynawią, niż z Warszawą. Co najważniejsze jednak – dąży też do ocieplenia stosunków z Moskwą. Łotwa, Estonia, Czechy, Rumunia oraz Węgry (pod nowym kierownictwem życzliwego Polsce premiera Viktora Orbana) – najwięksi sojusznicy wprowadzanej w życie przez śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego polityki współpracy krajów Europy Środkowowschodniej, są dzisiaj skupieni nad walką ze skutkami kryzysu gospodarczego. To właśnie wewnętrzne reformy gospodarcze wydają się dziś priorytetem dla Tallina, Rygi i Budapesztu. Polska znalazła się więc w wyjątkowo trudnej sytuacji międzynarodowej.
Widoczna w działaniach naszej dyplomacji po 2007 roku rezygnacja z aktywnego partnerstwa z Ukrainą i Gruzją oraz nieumiejętność ustanowienia modus vivendi z coraz bardziej uniezależniającą się od Moskwy Białorusią, dopełniają porzucenia przez nasze władze idei współpracy małych i średnich krajów leżących między Zatoką Fińską a Bosforem. Dla Rosji stanowi to doskonałą okoliczność do wzmocnienia swoich wpływów w regionie. Już teraz większość polskich firm inwestujących na Litwie lub Ukrainie została z powodzeniem wyparta przez kapitał ze Wschodu. W fazie upadku znajduje się chociażby sztandarowa inwestycja polskiego „Orlenu” w litewskich Możejkach, którą wkrótce mogą za połowę ceny przejąć koncerny rosyjskie.
NATO i UE – gliniane kolosy
Coraz bardziej niepokojącym procesem jest postępująca dezintegracja dwóch największych organizacji obronnych i politycznych Zachodu. Pakt Północnoatlantycki, przez dekady gwarant utrzymania wolnego świata, pęka w szwach. W zasadzie ostatnią wspólną akcją sojuszu były bombardowania Serbii w 1999 roku. Dzisiaj oceniane są one z mieszanymi uczuciami z uwagi na jednostronną secesję Kosowa i utworzenie w Europie nowego państwa zamieszkiwanego w większości przez muzułmanów. Wieloletnie zaangażowanie NATO w Afganistanie nie przyniosło oczekiwanych sukcesów, stąd coraz mniej członków Paktu wyraża ochotę na pozbawione perspektyw tkwienie w kraju, w którym połamały sobie zęby największe mocarstwa. Kolejnym ciosem dla NATO były powszechne wątpliwości towarzyszące uzasadnieniu amerykańskiego uderzenia na Irak w 2003 roku. Zaowocowały one największym od momentu powstania Paktu kryzysem w jego łonie i potężnym rozerwaniem jedności europejsko-atlantyckiej.
W tym kontekście kolejne rozszerzenia NATO w 2004 roku (o Litwę, Łotwę, Estonię, Słowację, Słowenię, Rumunię i Bułgarię) oraz w 2009 roku (o Albanię i Chorwację) stanowiły raczej kurtuazyjny akt dyplomatyczny niż świadectwo zwiększenia potęgi sojuszu. Tym bardziej że większa część nowo przyjętych członków – w szczególności Słowacja, Słowenia i Bułgaria – utrzymuje tradycyjnie dobre stosunki z Rosją i wręcz wyraźnie deklaruje, iż nie zamierza prowadzić aktywnej polityki w ramach organizacji. Znamienny pozostaje również fakt, iż wspomniany wyżej rosyjski politolog Siergiej Karaganow w swojej koncepcji Związku Europy i Rosji w ogóle nie wspomina o Pakcie Północnoatlantyckim.
Podobnie rzecz się ma z Unią Europejską, którą od momentu rozpoczęcia megakryzysu finansowego na przełomie 2008 i 2009 roku stanęła przed koniecznością reform i zmian modelu społeczno-gospodarczego. Napisane z rozmachem wielkie strategie rozwojowe UE w rodzaju Strategii Lizbońskiej, postulujące już w drugiej dekadzie XXI wieku powstanie na Starym Kontynencie najbardziej konkurencyjnego rynku świata, powodują dziś uśmiech nawet samych ich autorów. Stanowią raczej zbiór pobożnych życzeń bądź katalog niezrealizowanych projektów. Bruksela coraz mniej mówi o kolejnym poszerzeniu UE, które objąć miałoby kraje Bałkanów Zachodnich. Dzisiaj coraz mocniej znajdują się one pod gospodarczymi wpływami Rosji, widocznymi nie tylko tradycyjnie w Serbii, ale również w Chorwacji i Bośni. Pomysły Unii w rodzaju Partnerstwa Wschodniego dla obszaru poradzieckiego, jak na razie nie znalazły konkretyzacji i ugrzęzły w biurokratycznych koleinach. Najnowszy twór Komisji Europejskiej – quasi-instytucja dyplomatyczna Europejska Służba Działań Zewnętrznych (EAS), w której przedstawiciele krajów „młodej Unii” zostali wręcz demonstracyjnie pominięci, oznacza rezygnację z prowadzenia aktywnej polityki globalnej przez liczącą ponad 400 mln mieszkańców wspólnotę polityczną. Co więcej, wskazuje też na zamiar pozbawienia mniejszych krajów kontynentu realnego wpływu na wspólną politykę zagraniczną.
Wnioski na przyszłość
W dość niekorzystnej sytuacji geopolitycznej, w której znalazła się Polska, nie pozostaje nic innego, jak walczyć o zachowanie jagiellońskiego oblicza naszej polityki zagranicznej. Trzeba pomimo trudności kontynuować partnerstwo z życzliwymi, bliskimi sąsiadami oraz nie porzucać Ukrainy, Gruzji, a nawet Białorusi, gdzie w ostatnich latach zachodzą ciekawe zmiany wewnętrzne. W kwestii relacji ze „starą UE” na czoło wysuwa się konieczność dbania o ścisłe relacje z Londynem, skłaniającym się do maksymalnie możliwego ograniczenia dążeń federacyjnych w ramach Unii i niechętnego do umizgów w stronę Rosji. Należałoby twardo działać na rzecz odbudowy współpracy euroatlantyckiej oraz wspierać idee powrotu Stanów Zjednoczonych do zaangażowania w sprawy Europy. W tym względzie naszym partnerem może być teraz republikańska opozycja w USA.
Polskie ośrodki formułujące cele polityki zagranicznej powinny też poważnie rozważyć pomysły nawiązania partnerstwa gospodarczego ze wschodzącymi potęgami – Chinami, Indiami i Brazylią, które już wkrótce będą wyznaczać kierunki globalnego rozwoju.
Polityka wycofania i rezygnacji, którą na froncie polityki zagranicznej proponuje nam ekipa rządząca, w dobie obecnych przeobrażeń świata będzie prowadzić do zupełnego osłabienia polskiego potencjału geopolitycznego i utraty podstawowych instrumentów prowadzenia suwerennej polityki.