Paweł Borkowski |
Człowiek bez tożsamości w zglobalizowanym świecie poczuje się zdezorientowany i zwątpi w siebie
Rozpatrując współczesne procesy globalizacyjne, bierze się pod uwagę przede wszystkim aspekty gospodarcze i finansowe, drugorzędnie również kulturowe (słynne „starcie cywilizacji”). Z reguły na dalszym planie zainteresowania pozostaje rozległa i ogromnie ważna dziedzina intelektualnego ukształtowania i przygotowania jednostek do życia w zmieniającym się świecie.
Wiatr z Zachodu wciąż wieje
Tytułem wprowadzenia zwróćmy uwagę na pewną szczególną cechę współczesnego układu sił i potencjałów na naszej planecie. Pod względem gospodarczym niewątpliwie obserwujemy wzrastającą przewagę krajów Dalekiego Wschodu, zwłaszcza Chin i Indii, a także mniejszych „graczy” tamtego regionu. Stamtąd szerokim strumieniem napływają do nas wszelkiego rodzaju towary, które chętnie kupujemy – poczynając od damskiej bielizny i zastawy stołowej aż po wysoce zaawansowane urządzenia elektroniczne.
Jednakże na płaszczyźnie kulturowej wektor oddziaływania jest zwrócony w przeciwnym kierunku: to raczej tamte kraje próbują do pewnego stopnia poddać się okcydentalizacji, a nie my ulegamy orientalizacji. (Moda na Orient panowała w Europie w dobie romantyzmu i częściowo też modernizmu). Dialekty mandaryńskie, kinematografia Malezji czy japońskie obyczaje towarzyskie na naszym kontynencie raczej się nie upowszechniają. Wręcz przeciwnie – właśnie cywilizacja europejska z całym swoim bogatym i różnorodnym dziedzictwem nadal stanowi pozytywny i pociągający wzorzec dla wielu innych krajów, chociaż ich władze i społeczeństwa nie zawsze byłyby gotowe to otwarcie przyznać.
Taka rola – podstarzałej i czasami trochę już nudnej, ale wciąż zamożnej, dystyngowanej i szanowanej damy – jest dla nas zachętą i pokrzepieniem, ale też niemałym zobowiązaniem. Nasuwa się nieodparte pytanie, w jaki sposób kontynuować tę tradycyjną, kulturotwórczą misję, charakterystyczną dla Starego Kontynentu. Przed tym wyzwaniem staną kolejne generacje Europejczyków. Aby zdołały mu sprostać, konieczna jest odpowiednio ukierunkowana edukacja. To przecież ona decyduje o międzypokoleniowym przekazie wszystkiego, co ważne, interesujące i potrzebne, i ona przysposabia jednostki do tego, żeby mogły się odnaleźć w nowoczesnym, dynamicznym świecie.
Ta konstatacja prowadzi do następnego pytania: czy system edukacyjny funkcjonujący współcześnie na Zachodzie, a w szczególności w naszym państwie, skłania do optymistycznych prognoz w tej dziedzinie? Czy ukształtowane w nim pokolenia staną na wysokości zadania, które – nolens volens – już od tysiącleci wypełnia Europa względem reszty świata?
Mit kompetencji
Od około dwóch dziesięcioleci podejmuje się próby zreformowania polskiego szkolnictwa w kierunku zwiększenia kompetencji ucznia. Prościej mówiąc, nie o to chodzi, żeby absolwent szkoły średniej coś „wiedział”, ale żeby „umiał”, np. żeby samodzielnie odnalazł potrzebne wiadomości w dostępnych źródłach. Rzecznikiem takiego podejścia na szerszej scenie niż nasza krajowa zdaje się być m.in. znany pisarz Umberto Eco, który w jednym z wywiadów prasowych powiedział: „Być może szkoła nie powinna już uczyć, kim był Platon, tylko właśnie jak filtrować informacje. Zawsze powtarzam, że człowiekiem kulturalnym nie jest ten, kto zna datę urodzin Napoleona, ale ten, kto potrafi ją znaleźć w ciągu minuty”.
Nie mam pewności, czy reformatorzy polskiego szkolnictwa zgodziliby się z włoskim pisarzem, ale jestem przekonany o czymś innym: mianowicie realnym skutkiem przeprowadzonych reform jest dzisiaj to, że przeciętny polski maturzysta ani niczego nie „wie”, ani nie „umie”. Nie twierdzę tego złośliwie, lecz opieram się na własnym, w sumie kilkuletnim doświadczeniu nauczyciela akademickiego. Prosty przykład: moi studenci, świeżo ukończywszy licea, nie tylko nie potrafili (oczywiście z pewnymi chlubnymi wyjątkami) przeprowadzić dziedzinowej kwerendy katalogowej, ale nawet nie byli w stanie określić, gdzie w ich rodzinnym mieście znajdują się odpowiednie do tego biblioteki. Na moją zaś podpowiedź, że obecnie większość zasobów bibliotecznych można przeszukiwać na platformach internetowych, reagowali niekłamanym zdziwieniem, gdyż internet kojarzył im się głównie z serwisami towarzysko-rozrywkowymi, takimi jak Facebook, Nasza Klasa czy YouTube.
Czy system edukacyjny skłania do optymistycznych prognoz? Fot. P. Borkowski
Dlaczego tak nieuczciwie potraktowano te setki tysięcy czy nawet miliony młodych ludzi? Dlaczego musieli oni – bez mała pod karą grzywny, więzienia i utraty praw publicznych – spędzić kilkanaście najlepszych lat życia w szkolnych murach wyłącznie po to, aby na koniec wyjść stamtąd nie tylko z głęboką ulgą w sercach, ale i wielką pustką w głowach? Dlaczego oszukano Polaków, każąc im płacić za edukację, której nie było i nie ma?
Sądzę, że tkwił w tym całkiem prosty zamysł. Otóż na początku transformacji ustrojowej uznano, iż należy „przygotować” (tak to nazwijmy w zgodzie z urzędniczym żargonem) nowe pokolenia Polaków do życia w zglobalizowanym świecie i nawiązywania równorzędnych relacji, zwłaszcza biznesowych, potencjalnie z każdym mieszkańcem Europy czy nawet całego globu. Takie postawienie sprawy zrodziło istotny problem: co może łączyć absolwenta szkoły handlowej w Łowiczu z przedsiębiorcą samochodowym znad Renu, restauratorem z Madrytu albo inżynierem systemów informatycznych z Fukuyamy? W zasadzie nic – przecież nie łowickie stroje ludowe ani pisanki wielkanocne. „Trylogia” Henryka Sienkiewicza czy „Pan Tadeusz” wieszcza Adama także się do tego celu nie nadają. Jak powiadają specjaliści od teorii mnogości, część wspólna w tym przypadku jest zbiorem pustym.
Dlatego osoby sterujące polskimi przemianami doszły do wniosku, że znajomość wszystkiego, co polskie – historii, obyczajów, literatury – może jedynie ograniczać i przeszkadzać, więc postanowiono tę polskość, swojskość, wyzerować albo, jak powiadają komputerowcy, zrobić restart. I trzeba przyznać, że ten eksperyment w dużej mierze się powiódł. Rezultatem polskich reform edukacyjnych okazało się wielkie, kształtne zero. Komentując zaś przytoczoną powyżej wypowiedź włoskiego intelektualisty, możemy postawić następującą tezę: uformowany w ten sposób uczeń nigdy nie będzie szukał daty narodzin Napoleona, bo imię to skojarzy mu się jedynie z butelką koniaku oglądaną w sklepie „Alkohole 24 h” albo – w tańszej wersji – na podmiejskim bazarze, gdzie „rządzą” przyjezdni zza wschodniej granicy.
Co dalej?
Oczywiście nie ma ryzykowniejszego zajęcia niż prorokowanie, ale patrząc na obecną sytuację, można pokusić się o pewne wnioski na przyszłość.
Edukacja jeszcze nigdy w dziejach świata nie była tak powszechna jak w ciągu ostatnich 100–150 lat. Aby to zilustrować, podajmy proste zestawienie: w 1871 r. we Włoszech oficjalny odsetek analfabetów w społeczeństwie wynosił 68,8 proc., a w 1971 r. tylko 5,2 proc.
W poprzednich epokach wykształcenie symbolizowane przez umiejętność czytania i pisania zawsze stanowiło domenę wąskich kręgów społecznych i to bynajmniej nie elit władzy, jak mogłoby się nam wydawać. Cesarz Karol Wielki nigdy nie nauczył się pisać, choć szkolił go w tej sztuce uczony Alkuin z Nortumbrii. Z kolei król Herod Wielki musiał mieć problemy z czytaniem, bo kiedy zapytał wezwanych „arcykapłanów i uczonych ludu”, gdzie ma się narodzić Mesjasz, tamci w odpowiedzi zacytowali mu po prostu fragment Księgi Micheasza, do której przecież mógłby sięgnąć samodzielnie (zob. Mt 2,1–7; por. Mi 5,1). W starożytności i średniowieczu powszechny analfabetyzm był powodem, dla którego tak bujnie rozwijała się sztuka bogatego zdobienia fasad i wnętrz budynków prywatnych i publicznych. Wszystkie te imponujące rzeźby architektoniczne, reliefy, freski i witraże, które dzisiaj podziwiamy, stanowiły ówczesny odpowiednik książek i prasy dla „maluczkich”. Sformułowano nawet myśl, że kościelne malowidła ścienne i ołtarzowe to „Biblia dla ubogich” (Biblia pauperum), czyli środek komunikowania orędzia chrześcijańskiego ludziom prostym, niewykształconym. Na ogół jednak chodziło o to, żeby przekazać potomnym wiedzę o znakomitym pochodzeniu i sławnych czynach wybitnych władców i możnych rodów, a pismo się do tego nie nadawało ze względu na jego słabą znajomość wśród ogółu ludności.
Możliwe, że współcześnie następuje powrót do tamtych czasów, choć oczywiście nie w takiej samej formie. Można przypuszczać, że w niedalekiej przyszłości uformują się pewne trwałe grupy czy warstwy osób gruntownie wykształconych, zainteresowanych sztuką, literaturą itp., oraz szerokie rzesze pozostałych, którym głowy zapcha gęsta, telewizyjno-internetowa pulpa. Zresztą już dzisiaj, jak widzimy, całkiem sporo ludzi nieźle żyje tylko z tego, że umieją ze zrozumieniem czytać i pisać w odpowiednim języku: radcy prawni, adwokaci, tłumacze, doradcy finansowi, programiści… Kto wie, może znowu pojawią się w naszych wsiach i miasteczkach biura pisania podań, a maturzyści będą się schodzić u proboszcza, żeby im odczytał ich własne świadectwa ukończenia szkoły?
Wielkie zagrożenie tkwi w tym, że taki „wyzerowany” człowiek nie odnajdzie się w zglobalizowanym świecie, a wręcz przeciwnie – poczuje się zdezorientowany, pogubi się i zwątpi w siebie. Jeśli nie otrzymał żadnego wartościowego i przydatnego przekazu od poprzednich pokoleń, to z jakim wyposażeniem zmierzy się z tym wszystkim, co obce, nieznane, czasami nawet wrogie? Brak edukacji i kultury jest brakiem podstawy, na której moglibyśmy się oprzeć, a w wielu przypadkach staje się brakiem życia wewnętrznego. Zapytany o to, czym różnią się ludzie wykształceni od niewykształconych, Arystoteles ze Stagiry odparł: „Tym, czym żywi od umarłych”.