Robert Hetzyg |
Bóg chciał, aby człowiek uczynił sobie ziemię poddaną, a nie odwrotnie…
Abyśmy jako wierzący mogli skorzystać, a nie ucierpieć z powodu globalizacji, potrzebujemy osobistego przekonania o tym, że wszystko, co stworzone, należy do nas, dzieci hojnego Boga.
Jak podejmuję temat: „Kościół a globalizacja”, to wiadomo, że globalnie rzecz biorąc, trzymam się raczej konkretu niż ogólników, a w związku z tym po teologiczne analizy odeślę Państwa gdzie indziej.
Za czy przeciw globalizacji? Pytanie z serii „za czy przeciw maszynie parowej”. Ekonomia, technologia, media i socjologia ciągną nas w takim kierunku, a i polityka grzecznie biegnie w tę stronę. Dlatego nawet gdyby ktoś chciał, to nie potrafi zatrzymać biegu historii. Może za to spróbować połapać się w tym wszystkim i nie stracić życiowego azymutu. Globalizacja widzi glob jak globus, nie przejmując się odległościami, a czasami także różnicami między ludźmi a kulturami. Media, banki i korporacje otwierają swoje przedstawicielstwa wszędzie i niekiedy trudno dojść, czy firma X to marka niemiecka, chińska czy może rodzima. Do znajomych w Australii dzwonimy za darmo i trzeba tylko uważać, żeby ich nie wyrwać ze snu, bo stref czasowych, mimo prób, wciąż jeszcze nie zglobalizowano. Ludzie, choć żyją daleko od siebie, czasem w ogóle nie odczuwają tego dystansu. Globalny zasięg, globalny dostęp… Wszystko jest wszędzie. I nawet Kościół jest globalny, bo powszechny i na całym świecie. Msza odprawia się wszędzie tak samo, choć ustąpiliśmy w sprawie globalnej łaciny. A jeśli ktoś myśli, że dawniej globalizacji nie było, to niech sobie przypomni cesarstwo rzymskie albo imperium asyryjskie. Tam też próbowano wprowadzać elementy globalizujące: kult władcy, prawo itd.
Czyli właściwie z samym zjawiskiem bylibyśmy oswojeni. Tylko jeszcze pytanie, jak zrobić, żeby ten dziejowy walec, który niweluje i upraszcza, nie rozjechał nas na miazgę i nie pozbawił tego, co w nas jest nasze. Bo choć globalnie bliżej nam do siebie, to o siebie właśnie, a także o siebie nawzajem, należałoby się chyba zatroszczyć, żebyśmy się nie poddali temu niwelującemu wpływowi zanikających odległości. Zresztą nie chodzi o same odległości. Odległości maleją w miarę wirtualnego lub realnego przybliżania dalekich dotąd osób oraz instytucji, ale to w sile zmniejszającej ów dystans tkwi potencjalne zagrożenie. Komunikacja ma służyć tworzeniu komunii, więc do niej akurat nie mamy pretensji. Problem w tym, że ciśnienie napędzające zwłaszcza mechanizmy ekonomiczne i zapewniające im coraz nowych klientów miażdży równocześnie potencjalną różnorodność, a w konsekwencji osobowość. Bo trzeba ukształtować masowego konsumenta spragnionego naszych produktów. Wzbudźmy w nim więc potrzebę bycia jak inni, którzy już mają to, co my produkujemy. Zawrzyjmy przymierze z innym producentem lub usługodawcą, który zaproponuje nasz produkt swoim klientom, w zamian za dostęp do bazy naszych odbiorców. A człowiek w tym ma być możliwie najbardziej biernym i bezmyślnym biorcą – płatnikiem. Mam nieodparte wrażenie, że ten model nam się nawet dość podoba. Wszystko jest na wyciągnięcie ręki, więc po co się silić na oryginalność, skoro można tak jak wszyscy, bez dziwaczenia? Tymczasem Bóg chciał, żeby to człowiek uczynił sobie ziemię poddaną, a nie odwrotnie.
. . . . . . . . . . . . . .
Ekonomia, technologia, media i socjologia ciągną nas w takim kierunku, a i polityka grzecznie biegnie w tę stronę. Dlatego nawet gdyby ktoś chciał, to nie potrafi zatrzymać biegu historii.
. . . . . . . . . . . . . .
Mamy tu jednak poważny szkopuł: my, wierzący, pozwoliliśmy w sobie utrwalić przekonanie o świeckości świata i wygasić zapał do angażowania się w jego funkcjonowanie. W tradycyjnym przekazie duszpasterskim pieniądze śmierdzą siarką, interes jest głównym podejrzanym o wszelkie zło, a bogacenie się uchodzi za niegodne katolika (protestanci nie mają z tym problemu). Wychodzi na to, że dobra tego świata dostają się w ręce tych, którym naszym zdaniem się należą, czyli pazernych, grzesznych i… jakże przedsiębiorczych potentatów. I jak tu mówić o poddawaniu sobie świata? Obowiązująca zasada „bmw” (bierny, mierny, ale wierny) zapewnia zdyscyplinowaną obecność w kościele, regularną spowiedź i ofiary na tacę. Ten sam typ mentalności nadaje się najlepiej do skolonizowania przez mody, konsumizm i obyczajowe zobojętnienie. Abyśmy jako wierzący mogli skorzystać, a nie ucierpieć z powodu globalizacji, potrzebujemy osobistego przekonania o tym, że wszystko, co stworzone, należy do nas, dzieci hojnego Boga. Potrzebujemy też zdrowych relacji między nami, opartych na respektowaniu naszej różnorodności i wspieraniu tego, co nas łączy. Proroczo brzmią w tym miejscu słowa Jana Pawła II, które wypowiedział do młodzieży na Westerplatte: „Musicie od siebie wymagać, nawet gdyby inni od was nie wymagali”. W ten sposób będziemy mogli wygrać nasze życie i doprowadzić świat do tego, czym on ma być: królestwem Boga na Ziemi.