Zbigniew Borowik |
Na mord w łódzkim biurze PiS-u można patrzeć różnie. Można widzieć w nim całkowicie odosobniony akt szaleńca, który czuł potrzebę zabicia jakichś polityków i trafił akurat na lokal jednej z partii opozycyjnych. Ale można też widzieć w nim przejaw radykalizacji nastrojów społecznych sterowanych przez centra propagandowe nazywane dziś pracowniami PR. Faktem pozostaje, że zginął działacz PiS-u, a morderca po zatrzymaniu krzyczał, że tak naprawdę chciał zabić Jarosława Kaczyńskiego.
Fot. Artur Stelmasiak
To fakt bardzo niewygodny dla rządzących. Nawet ludzie niechętni Prawu i Sprawiedliwości przyznają, że partia ta, a zwłaszcza jej przywódca, od lat są przedmiotem zmasowanych ataków propagandowych, które służą wytworzeniu wokół niej tzw. czarnego PR-u. Kaczyński i jego ludzie uznawani są za przyczynę wszelkiego zła, z jakim mamy do czynienia w życiu społecznym. Nawet sprawy tak oczywiste jak afera hazardowa zapisane zostały ostatecznie na konto tej partii, bo wywołał ją rzekomo rekomendowany przez PiS na funkcję szefa CBA Mariusz Kamiński. Ministrowie rządu Donalda Tuska do dziś – trzy lata po przejęciu władzy – swoje najdrobniejsze niepowodzenia tłumaczą okresem strasznych rządów PiS. Partia ta jest oskarżana już nie tylko o totalną opozycyjność, ale o działania antysystemowe, co w zasadzie jest wezwaniem do jej delegalizacji.
A jednak z tego wszystkiego nie wynika jeszcze teza o odpowiedzialności Platformy za to, co się stało w Łodzi. Odpowiedzialność zakłada bowiem świadomość działania. Trudno podejrzewać któregokolwiek z polityków tej partii o takie intencje. A jednak już agresja wobec obrońców krzyża latem na Krakowskim Przedmieściu powinna była dać tej partii wiele do myślenia. Już wówczas można było się zorientować, że spór, jaki istnieje w społeczeństwie, nie ograniczy się do warstwy werbalnej. Co od tamtej pory Platforma jako partia rządząca, a wiec mająca wszystkie instrumenty skutecznego działania, uczyniła dla złagodzenia radykalizujących się nastrojów społecznych?
Pierwszy mord polityczny w III Rzeczypospolitej powinien być dla wszystkich – nie tylko dla polityków – groźnym memento i impulsem jeśli nie do pojednania, to przynajmniej złagodzenia napięcia. Dziś wiemy już, że nie jest. Żenujący spektakl, jaki dał urzędujący prezydent „przepraszając” Jarosława Kaczyńskiego za Macierewicza, był tego najwymowniejszym potwierdzeniem. Ale koncyliacyjnego podejścia nie widać też i z drugiej strony. Upieranie się przy jednostronnej deklaracji, która w istocie była listą grzechów Platformy (inna rzecz, że grzechów rzeczywistych), nie mogło doprowadzić do porozumienia. Teoretyczne wyjaśnienie tła pierwszego mordu politycznego III RP nie sprawia większych trudności. Naszym życiem publicznym od dłuższego czasu rządzą emocje. Normalny dyskurs polityczny, który opiera się na racjonalnych argumentach, jest prawie w zaniku. Nikt nie dyskutuje o budżecie, o reformie służby zdrowia, o polityce zagranicznej. Liczy się umiejętność wywoływania emocji i odpowiedniego nimi sterowania. To dlatego kariery w polityce w ostatnich latach zrobili tacy ludzie jak Palikot czy Niesiołowski. Nie trudno zauważyć, że taki sposób uprawiania polityki sprzyja rządzącym, bo rozhuśtanymi emocjami można z łatwością przykryć każdą nieudolność władzy.
Sprowadzenie naturalnego sporu politycznego do emocji sprawia, że każdy może się czuć ekspertem w sprawach polityki. Dotyczy to zwłaszcza ludzi o skłonnościach do nadmiernego pobudzenia emocjonalnego, którzy są fanatycznymi zwolennikami lub przeciwnikami pewnych idei czy osób. Stąd już tylko krok do działań radykalnych, które prowadzą do zbrodni. A jednak tych emocji w społeczeństwie by nie było, gdyby nie zakorzeniły się one w szeregach obu dominujących u nas partii.
Niektórzy publicyści próbujący wyjaśnić przyczyny tak radykalnego konfliktu między PO i PiS wskazują na naturalną potrzebę różnienia się dwóch partii, które zarówno co do solidarnościowej genezy, jak i programu zdają się być identyczne. O wyborze miedzy nimi mają więc zadecydować emocje.
Teza to cokolwiek bałamutna, bo o ile jeszcze pięć lat temu mogło się komuś marzyć o POPiS-ie, o tyle dziś widać wyraźnie, że są to dwa całkowicie odmienne twory polityczne, opierające się na różnych wizjach polityki, choć walczące o ten sam elektorat. Spór między nimi sięga początków III Rzeczypospolitej i dotyczy zarówno koncepcji wyjścia z komunizmu, jak i wizji Polski wybijającej się na niepodległość. Wystarczy przejrzeć biografie polityczne przywódców obu partii albo zwrócić uwagę na ostatnie nominacje w pałacu prezydenckim.
Na koniec mała rada dla marketerów politycznych PO usiłujących za wszelką cenę zwekslować wymowę tego, co się stało w Łodzi. Ludzie uwierzą, że jest ktoś, kto chciałby zabić Niesiołowskiego. Uwierzą też, że jest ktoś, kto chciałby zabić Kaczyńskiego. Żadną miarą natomiast nie uwierzą, że jest ktoś, kto chciałby zabić ich obu.