Mateusz Gmiterek |
Podejrzewam, że pomysłodawcom minimalizacji historii chodziło o powtarzaną wielokrotnie „mądrość”, że współczesny świat potrzebuje specjalistów
Jeszcze nie tak dawno byliśmy świadkami zjawiska zaistniałego w Polsce pierwszy raz po 1989 r. Grupa działaczy opozycji z lat 80. podjęła decyzję o rozpoczęciu protestu głodowego. Wśród innych protestów licznych w ostatnich dwóch dekadach ten miał na celu jedynie wartości ideowe – obronę lekcji historii, a konkretnie plany okrojenia jej lekcji w szkołach średnich.
Przyznam, że nie jestem do końca pewien, jakie założenia przyświecały pomysłodawcom minimalizacji historii, ale gdybym miał zgadywać, to chodziło zapewne o wielokrotnie powtarzaną frazę, że współczesny świat potrzebuje specjalistów – ludzi, którzy będą najlepsi w swoim fachu, a do tego przecież nie jest im potrzebna historia. Lepiej byłoby te dwie godziny tygodniowo poświęcić na przedmioty, z których będą pisać maturę, bo przecież trzy lata to i tak mało czasu, a matura otwiera drogę na studia i tak dalej…
Czy może jednak jest tak, jak przyznał Huxleyowski zarządca Ośrodka Rozrodu i Warunkowania w Londynie Centralnym, że historia to bujda? A może całość kultury to bujda?
Kultura to bujda
Mikołaj Bierdiajew (1874-1948) w Filozofii Nierówności pisał: „Kultura, podobnie jak Kościół, ze szczególną dbałością odnosi się do swojego dziedzictwa. W kulturze nie ma miejsca na chamstwo, na lekceważący stosunek do mogił ojców. Nowo powstała, świeża kultura, nieposiadająca tradycji, wstydzi się takiego stanu rzeczy. (…) Cywilizacja ceni swoją młodość, nie szuka starożytnych i głębokich źródeł. Chełpi się swoją aktualnością. Nie posiada przodków. Nie lubi mogił. (…) w obrębie kultury ma miejsce wielka walka wieczności z czasem, wielki opór przeciwko niszczycielskiej władzy czasu. (…) Kultura posiadająca głębię religijną zawsze dąży do zmartwychwstania”. Według tego myśliciela historia jest podstawą kultury. Odcinając się od niej, być może bezpowrotnie tracimy naszą kulturę, a wraz z nią tożsamość.
Oczywiście są bez wątpienia tacy, którym to nie przeszkadza. Podobne jak rosyjski myśliciel przełomu wieków spojrzenie na kulturę miał Tomasz Merta (1965-2010). W wywiadzie udzielonym Piotrowi Legutce w kwietniu 2006 r. mówił: „Sfera kultury jest czymś znacznie szerszym, czymś, co obejmuje troskę o nasze dziedzictwo materialne, jak i niematerialne, a więc wszytko to, co wiąże się z naszą tożsamością”. Tę tożsamość próbują od wieków zniszczyć w ludziach „postępowcy” i „reformatorzy”. Oddajmy jeszcze raz głos Bierdiajewowi: „Najwyższy czas ostatecznie zdemaskować wasz dwuznaczny stosunek do kultury. Nie możecie stworzyć nowej kultury, dlatego że w ogóle nie można stworzyć nowej kultury, nieposiadającej żadnego dziedzicznego związku z kulturą przeszłości, pozbawianej tradycji i czci przodków”. Postawmy kilka przykładowych pytań: Czy na pewno normalna jest sytuacja, żeby człowiek, po latach, kiedy jest dorosły, a całe swoje życie spędził w „wolnym” kraju, dowiadywał się o majorze Łupaszce, rotmistrzu Pileckim, albo poznawał historię „Roja” i to w drugim obiegu? Albo żeby na własną rękę szukał drugiej strony rewolucji francuskiej, poza tą mitologizowaną zliberté, égalité, fraternité, tak wychwalaną przez demoliberalne media?
Bo obecnie tym właśnie są lekcje historii. Ekstraktem nie tyle prawy historycznej, co jej urywków przefiltrowanych przez poprawność polityczną w myśl zasady, że historię piszą zwycięzcy. Historia powinna być ekstraktem prawdy, tej, która nie zawsze jest wygodna, nie zawsze jest oczywista, ale jest. Może właśnie tu leży problem edukacji, czy też antyedukacji historii w III RP. Zbyt wiele mitów założycielskich miałoby podmyte fundamenty, zbyt wiele pomnikowych postaci mogłoby stracić brąz. Ciągle zbyt wiele jest do ukrycia…
To historia, w porządku, ale co z innymi przedmiotami? Przecież kształcimy wielu fachowców cenionych na Zachodzie, Wschodzie i w ogóle wszędzie. Są przecież naszym skarbem – można by stwierdzić naiwnie. Są skarbem – to zgoda, ale czy na pewno naszym? Pracując za granicą, pracują na rzecz tamtejszych społeczności – a kapitał ma narodowość. Kapitał ludzki także – jakkolwiek nieprzyjemnie to brzmi. Nic nam nie zostaje z tego, że wykształcimy mnóstwo inżynierów, architektów, lekarzy. Nic nie mamy z tego, my jako społeczeństwo polskie i podatnicy, że będą pracować za granicą.
Nie chodzi o demaskowanie tu jakiś spisków. Słabe państwo jest niewydolne na wielu polach, co skwapliwie wykorzystują inni. Ich prawo. Nie szanujemy zdolności naszych obywateli, to oni idą gdzie indziej. Przykre, ale proste. Jednak batalie, których ostatnio byliśmy świadkami, batalie o historię są znamienne i potrzebne. Takie właśnie prądy mają odwrócić bieg kształtowania nowego człowieka oderwanego od korzeni, nowego homo sovieticusa.
Wychowanie to bujda?
Edukacja, w swoim klasycznym kształcie, zapoczątkowanym jeszcze w antyku, zawierała w sobie również wychowanie. Przez wieki nikt nie wątpił, że człowiek w procesie dorastania ma przyjmować nie tylko niezbędną wiedzę, ale także cnoty – trochę zapomniany już termin. Na równi traktowano zarówno naukę zawodu – bo niczym innym edukacja nie będzie bez wychowania – jak i proces kształtowania uniwersalnych wartości w młodym człowieku. To te wartości sprawiają, że jest on nie tylko specjalistą w swoim zawodzie, ale także zwyczajnie człowiekiem prawym.
Od Jana Jakuba Rousseau zaczęto jednak postrzegać edukację inaczej. Jeżeli przyjąć za wspomnianym oświeceniowym myślicielem, że człowiek z natury rodzi się dobry, a społeczeństwo i – co za tym idzie – wychowanie go wypacza, to będziemy już bardzo blisko wytłumaczenia, dlaczego w obecnych czasach nauczyciel został zredukowany z wychowawcy do dozorcy pilnującego, aby uczeń zdał maturę i dostał się na studia. Podobne zjawisko z pogranicza semantyki mamy przy dwóch pozornie tożsamych słowach „stróż” i „dozorca”. Podobne, a jednak różne. Stróż z obecnie używanych chyba już tylko w modlitwie do Anioła Stróża był de facto opiekunem. Dozorca zaś ma znaczenie zbliżone do obozowego kapo.
Wszelka próba kształtowania w młodych ludziach właściwych postaw moralnych obecnie przez wielu pedagogów i rodziców traktowana jest nie tyle jako zbędna, co wręcz szkodliwa. Powoduje dodatkowy stres, który na pewno nie pomoże ich pociechom dostać się na wymarzone kierunki. Paradoksalnie wielu rodziców z jednej strony sama nie dba o wychowanie w swoich dzieciach wspomnianych cnót, jak chociażby szacunku do ojczyzny, starszych, chorych, zrzucając ten problem na szkołę, z drugiej zaś, kiedy trafi się pedagog z powołaniem, to jest odbierany jako intruz w prywatność dzieci, jako indoktrynator, inkwizytor niemalże…
Wspomogę się Huxleyem: „Pan Nasz Ford albo Pan Nasz Freud, bo z jakiejś niezgłębionej przyczyny nazywał tak siebie, ilekroć mówił o sprawach psychologicznych – a więc Pan Nasz Freud był pierwszym, który ujawnił przeraźliwe zagrożenia spowodowane życiem rodzinnym. Świat pełen był ojców – a stąd pełen marności; pełen był matek – a stąd pełen wszelkiego rodzaju zboczeń, od sadyzmu po czystość płciową; pełen był braci, sióstr, wujków, ciotek – pełen szaleństwa i samobójstw”. Tyle o rodzinie. A co z nauczycielami? Tych zawsze można poddać presji, ukształtować i urobić, obłożyć biurokratycznymi obowiązkami, rozliczać z każdej lekcji, z każdego słowa, zobowiązać do kurczowego trzymania się zawartości podręcznika.
Młodzi spotykają sie nie tylko aby sie bić, ale również, aby tworzyć pozytywne wartości
Fot. Archiwum
Takie postępowanie na gruncie historii – kultury – edukacji ma służyć stworzeniu nowego Orwellowskiego Prola, nowego homo sovieticusa – dbającego o własne bezpieczeństwo, posłusznego robotnika fachowca. Nie ma tu znaczenia fakt, że kiedyś, aby stworzyć kosmopolitycznego proletariusza, wystarczała nachalna agitka, wskazanie wspólnego wroga oraz dowartościowanie. Teraz będzie to kształcenie języków, technologie IT i nazwy zawodów, które przeciętnym ludziom się z niczym nie kojarzą – PR, HR… Efekt będzie ten sam, człowiek zatomizowany, dbający o siebie, wpatrzony w tablet. Wystarczy rozejrzeć się w autobusie czy tramwaju w drodze do szkoły, pracy, część ludzi żyje w swoim świecie przez całą dobę, budzi się i kładzie spać z i-phonem, laptopem. Może taki ma być nowy eczłowiek. Może zmieniły się metody – może są bardziej subtelne, kuszące. Dziś już nie wystarczy szklanka wódki przed snem, mieszkanie i wakacje na Bałtykiem… Teraz będzie to po prostu coś innego, coś „bardziej”, jednak skutek pozostaje ten sam. Człowiek oderwany od rodziny, ojczyzny. Człowiek, któremu na tych wartościach zwyczajnie nie będzie zależało. Będzie hodował w sobie tę bestię wiecznie nienasyconą – konsumenta.
Nowy człowiek, a może nowe średniowiecze?
Czy jest tak, że już nic nie można zrobić? Czy taki los czeka, jeśli jeszcze nie nas, to następne pokolenia? Myślę, że jednak ciągle jest nadzieja. W filmie Equlibrium (2002, reż. Kurt Wimmer) jeden pozornie nic nieznaczący wyłom w systemie – silnym, zdawałoby się domkniętym – potrafił zniszczyć cały misterny, utopijny plan. Każdemu z nas pozostaje, może tu jest metoda, trwać w byciu tym „marginesem błędu” w domkniętym systemie, wyczekując okazji. Oczywiście nie oznacza to biernej postawy. Już dziś świadomość zagrożeń płynących z wycofania się z prawdziwej edukacji rośnie. Przykładem tego pozytywnego prądu, poza chlubnym protestem krakowskim, jest chociażby rosnąca popularność wśród środowisk konserwatywnych edukacji domowej czy też prywatne inicjatywy powrotu do edukacji klasycznej i samowychowania Dariusza Zalewskiego, którą serdecznie polecam. Parafrazując Nicolása Gómeza Dávilę, możemy ją przekroczyć, tylko hierarchizując swoje instynkty. Samowychowując się.
Może właśnie w ten sposób uda się przeczekać hałaśliwą i nachalną nowoczesność i doczekać jakichś lepszych czasów, jakiegoś nowego średniowiecza, o którym marzył i w którego powrót wierzył Bierdiajew.