Ukochana Anielica Spróbuj znaleźć tu flagę – mówi i podaje mi pusty plecak.
Nic tu nie ma – odpowiadam. Spójrz – dodaje i ze specjalnej, dobrze ukrytej kieszonki wyciąga szczelnie zapakowaną, biało-czerwoną flagę. Nigdy jej nie wyjmuję. Przejechała ze mną przez ponad dwadzieścia krajów i to jest jej miejsce. Nawet jakbym zginął, ten, kto mnie znajdzie, będzie wiedział, kim jestem! – mówi Paweł.
Z dala od domu, rodziny, znajomych miał przy sobie tylko swoją ukochaną „Anielicę”, bo tak mówi o rowerze, który dostał od rodziców na dwunaste urodziny.
Śnieżna Pantera
27 maja Paweł Dunaj rozpoczął samotną wyprawę rowerową Duna Snow Leopard Bike Expedition 2007. Zamierzał pokonać w tym czasie ok. 20 tys. kilometrów rowerem przez Ukrainę, Rosję, Kazachstan, Kirgizję, Tadżykistan, Chiny, Indie, Nepal, Pakistan, Iran, Turcję, Bułgarię, Rumunię, Węgry i Słowację. Rok wcześniej pokonał ok. 11 tys. kilometrów rowerem, jadąc wokół Morza Czarnego, dojeżdżając nawet do Iraku. Zdobył irański Demawend (5604 m.n.p.m.) oraz rosyjski Elbrus (5642 m.n.p.m.). Do wszystkiego podchodzę na wielkim luzie – mówi Paweł – tyle żebym miał wizy do wszystkich krajów, przez które będę przejeżdżał. Potem wsiadam na rower i śmigam sobie gdzie chcę. Nie ma żadnego planu poza tym, że chcę zdobyć góry i to jest tak naprawdę jedyny cel wypraw. Jaką drogę przebędę, czy pojadę 2 km w jedną czy drugą stronę niema znaczenia. Tego rocznym celem było zdobycie tytułu Śnieżnej Pantery (ten tytuł był przyznawany alpinistom za zdobycie pięciu siedmiotysięczników w górach Pamiru i Tien– Szanie) i przejazd przez Karakorum Highway (najtrudniejsza droga świata wybudowana przez człowieka). Wyprawa miała potrwać od sześciu do dwunastu miesięcy.
Poznać świat „od kuchni”
Paweł wybrał rower jako swój środek transportu po to, by na wyprawie poznać tamtejszych ludzi, zachowania, kulturę, skosztować lokalnych przysmaków. Jak sam mówi – Wszystko wychodzi podczas pedałowania. Nocował „pod chmurką”, w krzakach przy drodze lub tam, gdzie akurat dopadło go zmęczenie. Wychodzę z założenia, że w dużych miastach jest najmniej bezpiecznie, unikałem dużych skupisk ludzi. Co drugą, trzecią noc był zapraszany do domów obcych ludzi i goszczony jak dawno niewidziany kuzyn. Będąc w Rosji zajechał do miasteczka, by prosić o wodę na wieczór. Zajechał do gospodarza a już po chwili zbiegło się pół wsi i wszyscy zaczęli dopytywać o szczegóły wyprawy. W rezultacie dostał (prócz wody oczywiście) potężny kawał słoniny, ogórki, pomidory, cebulę, szczypior, koperek, chleb i serek topiony. Tego typu dowodów sympatii i gościnności otrzymywał bardzo wiele. Dlatego właśnie wybiera Wschód. Mieszkańcy byłych Republik Związku Sowieckiego choć biedni, mają otwarte serca. Gdy jedziemy na Wschód to traktują nas jak swoich, jak braci, w końcu jesteśmy Słowianami. Pytali czy zaprosiłbym ich do Polski, czy wysłałbym im zaproszenia, by mogli otrzymać wizy, itd. To tak jakby nasza Polska była dla nich rajem obiecanym. Pomyślałem sobie, że wielu z nas narzeka na swój kraj, marudzimy na drogi, polityków, ale jak pobędziemy na Wschodzie, to naprawdę się doceni to, że jesteśmy Polakami.
Paweł dojeżdżający na Pik Lenina po pokonaniu 7 tys. kilometrów
Fot. Paweł Dunaj
Pod osłoną medalików
Na tegoroczną wyprawę oprócz nieśmiertelników na szyi miał aż osiem medalików! Podczas ekspedycji dostał dwa kolejne. Dlaczego? Jadąc w tamtym roku w góry Kaukazu miał ich pięć. Za każdym razem, jak coś się działo – bądź miało dziać coś złego to traciłem któryś z medalików. I tak, po zdarzeniu, gdy próbowano mnie okraść na Ukrainie, straciłem medalik Matki Boskiej Szkaplerznej, ponoć osłaniający swoim Szkaplerzem przed złodziejami, gdy na Elbrusie, próbowałem zdobywać szczyt, ale nieudana pierwsza próba pokazała, że organizm nie jest jeszcze gotowy – straciłem krzyżyk z napisem Jezu ufam Tobie. Mam wrażenie, że właśnie taki medalik był „wykupem” za nieszczęście, do którego, na szczęście nie doszło.
Robinson zadedykował tegoroczną wyprawę pamięci „Czarnego”, który zginął na Elbrusie.
Fot. Paweł Dunaj
Kiedy tylko mógł podczas wyprawy uczestniczył we Mszy św., służył jako ministrant. Spotykał pracujących tam polskich księży. Zawsze był przez nich serdecznie przyjmowany i goszczony.
Pik Lenina – 7134 m.n.p.m.
7 lipca Paweł dotarł pod pierwszy z zaplanowanych siedmiotysięczników. Do tej pory przejechał ponad 7 tyś. km. Rozpoczął walkę ze zmęczeniem, trudnymi warunkami klimatycznymi, ale także najtrudniejsząwalkę z samym sobą. W zapiskach zrobionych na opakowaniach po piernikach, pieczywie żytnim i papierkach po herbacie czytamy. Załamka. Jestem już szóstą noc, trzecią z rzędu, w obozie III (C3) na wysokości 6100 m.n.p.m. Właśnie zostałem sam, bo dosłownie przed chwilą zrezygnowało ze zdobywania góry 5 kolejnych alpinistów. Swoich sił na Piku Lenina próbowali od ponad 13 dni. Dłużej nie dali rady, a ja od 21 dni nie widziałem maszynki do golenia, mydła, pasty do zębów czy nawet samej szczoteczki do zębów. Wiem tylko, że zlekceważyłem swojego „przeciwnika”. Szacunek. Przyznam się szczerze, że po tylu dniach mam już wszystkiego serdecznie dosyć i zastanawiam się nad zejściem.(…) Akurat teraz skończyć nie mogę, bo zabrnąłem za daleko. Jeżeli wycofam się po takim czasie, na najłatwiejszej z zaplanowanych gór, tylko z powodu własnych słabości, będzie to oznaczało, że jestem za słaby do zdobywania wysokich gór, z którymi w niedalekiej przyszłości bardzo chciałbym się spotkać, ba…nawet stanąć do „walki oko w oko jak równy z równym”.(…) Chodzi po prostu o wytrzymanie jeszcze paru dni w namiocie 2 x 1,5 x 1 m w brudzie, smrodzie, chłodzie i przede wszystkim w samotności, w całkowitej bezczynności. Tylko tyle… albo, aż tyle…czas pokaże… kto wygra pojedynek…ja czy góra…
28 lipca po ośmiu godzinach marszu Paweł stanął na wierzchołku Piku Lenina. Z plecaka wyjął białoczerwoną flagę i wbił ją w zamarzniętą ziemię. Tym razem flagę z czarnym kirem. Paweł zadedykował tegoroczną wyprawę pamięci „Czarnego” – kolegi, który na początku maja tego roku zginął, spadając z Elbrusa.
Robinson podczas schodzenia z góry upadł. Po 200m turlanki i uderzania czekanem udało się zatrzymać. Noga połamana w dwóch miejscach. Skręcona kostka. I sam na wysokości ok. 6000 m npm. Noga strasznie bolała. Nie mogłem jej nawet dotknąć. Miałem tylko śpiwór, karimatę, menażkę i kuchenkę gazową – ale bez gazu, no i jeszcze łopatę. Śpiwór był dobry, więc wiedziałem, że nie zamarznę, pod warunkiem, że będę miał osłonę od wiatru. Zacząłem kopać sobie rów wielkości karimaty. Wyglądało to jak mogiła. Położyłem karimatę, wszedłem w śpiwór i poszedłem spać. Po jakimś czasie zobaczył schodzącego Czecha, który dał mu swój namiot. Pomoc dotarła następnego dnia. Ja to wymodliłam– wspomina babcia Robinsona– Modliłam się do Matki Boskiej, żeby złamał nogę i wrócił do domu.
Po zakończonej wyprawie zamierzał nawet zostać w Ałma Acie by jako wolontariusz pomóc pracującemu tam księdzu.. – Przyznam szczerze, że cały czas tę wyprawę traktowałem jako cel nie tylko dla ciała, ale i dla ducha. Człowiek naprawdę dużo się uczy i ubogaca duchowo właśnie dlatego, że jedzie na rowerze.
W gościnie u Kirgizów
Fot. Paweł Dunaj
Wyprawa Pawła została przerwana, ale niezakończona. Jak sam mówi: Góry mają potężną moc przyciągania!. Zamierza wrócić na trasę i zdobyć to, co zaplanował.
Anna Izabela Wencław
Artykuł ukazał się w numerze 10/2007.