ILE WŁADZY DLA UNII?

2013/07/4
Zbigniew Borowik

Zaabsorbowani kolejnymi wpadkami rządu Tuska i próbą ich przykrycia poprzez twarde stanowisko w sprawie podniesienia wieku emerytalnego, tracimy z pola widzenia szerszy kontekst, w jakim funkcjonujemy jako państwo – przemiany zachodzące obecnie w Unii Europejskiej

 

Dla nikogo nie jest już tajemnicą, że ten coraz bardziej etatyzujący się i centralizujący twór polityczny nie jest już tą samą przyjazną i budzącą nadzieję narodów wspólnotą z końca ubiegłego stulecia, ani też z początku lat pięćdziesiątych, kiedy to motywem dążenia do jedności była chęć zagwarantowania pokoju w Europie.

Dziś Unia rację swojego istnienia upatruje w zdolności ekonomicznego przetrwania. Chodzi po prostu o sprostanie konkurencji ze strony innych centrów cywilizacyjnych, zwłaszcza dalekowschodnich, które wykazały się zdumiewającą umiejętnością łączenia zachodniego paradygmatu naukowotechnicznego z własną kulturą i potencjałem demograficznym. Tu nie chodzi już o rywalizację w wyścigu ekonomicznym i technologicznym, ale właśnie o przetrwanie. I nie jest to cel, który łatwo będzie można osiągnąć.

Dziś, dwadzieścia lat po traktacie z Maastricht widać, że pomysł wspólnej waluty dla krajów członkowskich Unii nie był pomysłem najszczęśliwszym. Już wtedy niektórzy ekonomiści twierdzili, że wspólna waluta dla odrębnych i zróżnicowanych gospodarek, nie jest dobrym rozwiązaniem, bo odbiera krajowej walucie atrybut wskaźnika stanu gospodarki.

Zwyciężyły jednak względy natury politycznej. Dla krajów zachodnich, przede wszystkim Francji, euro miało pełnić rolę czynnika dodatkowo wiążącego Niemcy, które po zjednoczeniu na początku lat 90. stały się prawdziwą potęgą. Idea wspólnej waluty spodobała się też Niemcom, bo jeszcze bardziej ułatwiała im ekspansję własnego eksportu. Wszystko zdawało się zmierzać w dobrym kierunku, dopóki nie dał o sobie znać krach nadmiernego zadłużenia. Słabe gospodarki południa, zwłaszcza Grecja, zaczęły powoli tracić zdolność obsługiwania zaciągniętych długów. Powstała groźba załamania się całej strefy euro.

Jak nie wspólna waluta – to gospodarka

Skoro więc nie może być wspólnej waluty dla zróżnicowanych gospodarek, to może trzeba po prostu ujednolicić gospodarki. A jak to zrobić? Oddać je pod wspólny zarząd. I tu właśnie zbliżamy się do wydarzenia, które zaabsorbowało ostatnio uwagę światowej opinii publicznej – do podpisania „Traktatu o stabilności, koordynacji i zarządzaniu w unii gospodarczej i walutowej”, zwanego pierwotnie „Paktem fiskalnym”. Emocje budzi już sama nazwa tego dokumentu, bo nie wiadomo, dlaczego pakt stał się nagle traktatem. Termin „traktat” był dotychczas zarezerwowany dla dokumentów dotyczących całej Unii, a wiadomo, że dwa państwa, Wielka Brytania i Czechy, dokumentu tego nie podpisały.

Znacznie bardziej problematyczne wydaje się to, co ten dokument zmienia w praktyce funkcjonowania wspólnoty krajów, które go podpiszą i ratyfikują. Choć na pierwszy rzut oka może się wydawać, że chodzi tu o zdroworozsądkowe uporządkowanie spraw dotyczących finansów publicznych, to w konsekwencji mamy do czynienia z dość radykalną zmianą zasad, na których dotychczas opierała się Unia. Traktat ma bowiem zwiększyć dyscyplinę fiskalną państw poprzez wprowadzenie ściślejszego nadzoru i automatycznych sankcji wobec tych, którzy złamią zasadę zrównoważonego budżetu (roczny deficyt strukturalny nie może przekraczać 0,5 % nominalnego PKB). Państwa muszą nie tylko wprowadzić tę zasadę do swojego prawodawstwa, ale także informować organa Unii o planowanej emisji długu publicznego i wszelkich większych reformach gospodarczych.

Czy istnieje jeszcze suwerenność ekonomiczna

Realny zarząd nad gospodarką zdaje się w ten sposób przechodzić w ręce ciał nie posiadających bezpośredniej demokratycznej legitymacji. Pytanie to musi być szczególnie niepokojące dla krajów takich jak Polska, które nie wprowadziły jeszcze u siebie euro, a mimo to podpisały traktat. To, że naszej obecnej ekipie rządowej władza wyraźnie ciąży i chętnie by się jej w jakiejś części na rzecz Brukseli pozbyła, wiemy nie od dzisiaj. Dał temu wyraz minister spraw zagranicznych, mówiąc w Berlinie o stanach zjednoczonych Europy. Tylko czy to jest rzeczywiście zgodne z wolą większości narodu?

Unikanie nadmiernego zadłużania jest dla zarządzających finansami publicznymi rzeczą chwalebną. Życie na kredyt kosztem przyszłych pokoleń jest nie tylko niegodziwe, ale i nieracjonalne. Nigdy bowiem nie jesteśmy w stanie przewidzieć warunków, w jakich przyjdzie nam spłacać zadłużenie. Pytanie tylko, czy dla poniechania tego procederu konieczny jest zewnętrzny nadzór nad budżetem. Ten zewnętrzny wgląd w plan naszych wydatków i przychodów może skutkować ujawnieniem rzeczy, które nie wiążą się z równowagą budżetową i o których niekoniecznie chcielibyśmy informować naszych partnerów, będących zarazem naszymi konkurentami. Wygląda na to, że przykład Grecji, która w kłopoty popadła na własne życzenie, ma stać się powszechna regułą.

W istocie nie ma nic złego w idei władzy ponadnarodowej. Stolica Apostolska od z górą pół wieku nieustannie zgłasza postulat ogólnoświatowej władzy publicznej, która dziś miałaby nie tylko stać na straży pokoju, ale i stanowić przeciwwagę polityczną dla zglobalizowanej gospodarki. Pamiętać jednak należy, że Stolica Apostolska stawia tu pewne warunki. Przede wszystkim taka władza musiałaby rzeczywiście służyć dobru wspólnemu wszystkich, respektować zasadę pomocniczości i mieć demokratyczną legitymację. Pytanie, czy dzisiejsza władza UE warunki takie spełnia, pozostaje otwartym.

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej