Alicja Dołowska |
Do sejmu wraca problem ustawy o in vitro, którą PO obiecywało podczas kampanii wyborczych. Politolodzy wierdzą, że rząd Tuska ponowną dyskusją na temat in vitro chce przykryć wrzawę wokół wydłużenia wieku emerytalnego i ukryć inne swoje niedoróbki
Ingerencja biotechnologiczna w życie człowieka powoduje jego deformację i w końcu śmierć
Jednak fakt sprowadzenia in vitro do roli przykrywki jest niemoralny. To sprawa o bardzo głębokim wymiarze etycznym i nie powinna być przedmiotem manipulacji. Wśród samych lekarzy istnieje spór co do tego, czy jest to metoda leczenia bezpłodności.
Jeśli nawet dwa lata temu Brytyjczykowi Robertowi Edwardsowi przyznano Nagrodę Nobla w dziedzinie medycyny i fizjologii „za pionierski wkład w badania nad leczeniem bezpłodności, w szczególności za opracowanie metody in vitro, wielu lekarzy z taką interpretacją się nie zgadza. I to nie tylko z powodów światopoglądowych. Twierdzą, że in vitro nie leczy, chociaż w wyniku zapłodnienia pozaustrojowego, a następnie wszczepienia zarodka do macicy, kobieta może urodzić dziecko.
Wspomniana grupa lekarzy zarzuca rządowi, że zamiast zaproponować i wdrożyć narodowy program leczenia bezpłodności – bo problemy z poczęciem potomstwa ma coraz więcej polskich małżeństw – rząd Tuska proponuje temat zastępczy, jakim jest in vitro, żeby znowu dzielić społeczeństwo. A ten temat będzie dzielić, bo stosunek do problemu zależy od światopoglądu, a pewne sprawy trzeba prawnie uregulować
Jak obejść problem
Nobel za in vitro musiał wywołać reakcję Watykanu. I wywołał. Przewodniczący Papieskiej Akademii Życia arcybiskup Ignacio Carrasco de Paula tak oto skomentował werdykt Komitetu Noblowskiego dla agencji prasowej Ansa: „Uważam, że wybór Roberta G. Edwardsa jest kompletnie nie na miejscu. Powodów do wątpliwości nie jest mało. Po pierwsze, bez Edwardsa nie byłoby rynku oocytów wraz z handlem milionami z nich. Po drugie, bez Edwardsa nie byłoby na całym świecie wielkiej liczby zamrażarek pełnych embrionów, które w najlepszym razie oczekują na przeniesienie do macic, ale co bardziej prawdopodobne – zostaną porzucone, by umrzeć, i to jest problem, za który odpowiedzialny jest nowy laureat Nagrody Nobla. Poza tym bez Edwardsa nie byłoby obecnego zamieszania wokół zapłodnienia in vitro, gdzie dochodzi do niepojętych sytuacji, jak dzieci urodzone przez babcie czy surogatki. Powiedziałbym, że Edwards w zasadzie nie rozwiązał problemu bezpłodności, który jest problemem poważnym, ani z punktu widzenia patologii, ani epidemiologii. Nie sięgnął do głębi problemu; znalazł rozwiązanie, obchodząc problem bezpłodności.
Należy czekać na to, aż badania dadzą inne rozwiązanie, także bardziej ekonomiczne, a zatem bardziej dostępne niż in vitro, które poza wszystkim wymaga ogromnych kosztów”.
Jednak głos Watykanu był w tej sprawie słabo słyszalny, mimo że dziennik „Avvenire” uznał, że ten Nobel to „zmarnowana okazja”, i stwierdził, iż nagroda ta stanowi „uznanie wartości badań nad technikami, które pociągają za sobą śmierć embrionów ludzkich”. Wszystkie światowe media trąbiły, że Brytyjczyk, który rozpoczął karierę naukową w latach 50., musiał się zmierzyć z oporem Kościoła, sprzeciwem władz oraz sceptycyzmem samego środowiska naukowego, ale w dążeniu do celu okazał się niezwykle skuteczny. Przypominano z euforią, że badania Edwardsa umożliwiły w 1978 r. przyjście na świat Louise Joy Brown – pierwszego dziecka urodzonego w wyniku zapłodnienia in vitro. Wyliczono, że matka dziewczynki przez dziewięć lat leczyła bezskutecznie swoją bezpłodność.
A potem już… poszło. W wyniku zapłodnienia pozaustrojowego do końca 2010 r. urodziło się 4 mln dzieci, które inaczej nie pojawiłyby się na świecie. Cel uświęca środki! Jeśli tak, to dlaczego Kościół się czepia? – pytano publicznie. Zwłaszcza, że ani protestantom, ani wyznawcom islamu nie stawia się takich obostrzeń. Feministki podkreślały z cała mocą, że przecież jest coś takiego, jak prawo do dziecka. A ponadto, podobno już co setne dziecko pochodzi z in vitro.
Idiotyczna dyskusja?
Prof. Marian Szamatowicz, który w 1987 r. w Białymstoku doprowadził do pierwszych w Polsce narodzin dziecka poczętego metodą in vitro, na nobla dla Edwardsa zareagował radośnie. „Może zaprzestanie się tej idiotycznej dyskusji o in vitro, z zakazaniem włącznie” – stwierdził profesor. Przypomniał też, że jakiś czas temu ta metoda była w Polsce refundowana.
Refundują in vitro w wielu krajach Europy. Trzy próby pozaustrojowego zapłodnienia – w Czechach, Danii, Holandii, Szwecji, na Słowacji i w Chorwacji. W Słowenii, Francji, Niemczech – cztery próby. Na Węgrzech – pięć. W Australii, Grecji i Hiszpanii – nieograniczoną liczbę prób.
W każdym kraju istnieją jednak jakieś ograniczenia dotyczące wieku kobiet lub liczby dzieci urodzonych tą metodą. Ale tylko w sytuacji refundacji, nie prywatnie. Aż 60 proc. kobiet poddających się zabiegowi sztucznego zapłodnienia we Włoszech to kobiety po 50. roku życia. Ponad połowa klientek klinik in vitro w Niemczech, Wielkiej Brytanii, Serbii, Chorwacji, Czarnogórze, Hiszpanii, Szwajcarii, Grecji i Irlandii ma ponad 50 lat.
Prywatne kliniki na Ukrainie proponują wszczepianie jajeczek młodych kobiet, zapłodnionych przez „zdrowych” dawców nasienia, bogatym 60-latkom z Zachodu, którym nagle na emeryturze zachciało się zostać matkami. Często do 50. roku życia zabezpieczały się hormonalną i mechaniczną antykoncepcją, potem w przypływie instynktu macierzyńskiego zaczęły szukać pomocy w usługach biznesu in vitro. Pary gejowskie i lesbijskie metodą in vitro fundują sobie własne dzieci z dobranymi im przez laboratorium partnerami płci przeciwnej, urodzone przez wynajęte surogatki, by móc stworzyć homoseksualną rodzinę z dzieckiem bądź dziećmi.
Czy prawne regulacje procesy te zatrzymają? Czy też – jak twierdzi wielu naukowców – prób eksperymentowania nad „tworzeniem człowieka przez człowieka” nie da się już powstrzymać, bo to odwieczna pokusa nauki? Abp Henryk Hoser, który jest przewodniczącym Zespołu Ekspertów KEP ds. Bioetycznych, przyznaje, że jest to pokusa nauki, zwłaszcza techniki. A dzisiaj ingerencje w życie ludzkie umożliwia biotechnologia, której rozwój dokonuje się w postępie geometrycznym i w stosunku do biologicznej struktury człowieka jest coraz bardziej radykalna.
„Te próby będą oczywiście ponawiane. Stąd absolutna konieczność, by nauka i technika rozwijały się wraz z etyką nauki i techniki, która stawia granice. Dzisiaj neguje się potrzebę czy możliwość ustanowienia jakichkolwiek granic. Tymczasem ingerencja biotechnologiczna w życie człowieka powoduje jego deformację i w końcu śmierć. Stąd też zastosowanie tak radykalnych metod jak zapłodnienie pozaustrojowe w laboratoriach, a więc typu właściwie hodowlanego, a nie charakterystycznego dla człowieka, który jest owszem bytem biologicznym, ale na wyższym poziomie egzystencji, psychosomatycznej i duchowej stanowi niebezpieczeństwo, bo przede wszystkim nie uwzględnia tego, co jest prawdziwie ludzkie.
Są to nieludzkie sposoby rozmnażania człowieka, które krzywdzą w pierwszym rzędzie dzieci pochodzące z tej procedury. Ich życie okupione jest życiem wielu istnień ludzkich” – podkreśla abp Hoser. Dodaje również, że nie wolno zapominać, że za tego typu biotechnologią kryje się potężny rynek finansowy. Niewątpliwie przeżywamy fazę ogromnej merkantylizacji medycyny, co jest dla człowieka szalenie niebezpieczne.
Droga do dziecka
In vitro jest ogromną pokusą dla małżeństw, które nie mogą się doczekać potomstwa, a bardzo pragną własnego dziecka. Ministerstwo Zdrowia szacuje, że w Polsce takich par jest około miliona.
Jedną z metod, które dają szansę na dziecko i lekarze wiążą z nią ogromne nadzieje, jest naprotechnologia aprobowana przez Kościół i środowiska katolickie.
„Jest to metoda, która przynosi o 20 proc. większe rezultaty w poczęciu dziecka i respektuje godność kobiety i małżeństwa – przekonuje prof. Bogdan Chazan, dyrektor szpitala im. Świętej Rodziny w Warszawie. – Naprotechnologia w przeciwieństwie do sztucznego zapłodnienia in vitro jest metodą, która leczy. Opiera się na dokładnej diagnostyce, w leczeniu osiąga się 80-proc. powodzenie” – podkreśla prof. Chazan.
Jednak choć początki tej metody sięgają lat 70. ubiegłego wieku i dotyczą Uniwersytetu Medycznego Creightona w Omaha, naprotechnologia nie jest jeszcze dostatecznie spopularyzowana. Stosuje ją tylko około 500 lekarzy na świecie i kilkunastu w Polsce.
Tymczasem in vitro to ogromny biznes, w który zaangażowane są koncerny farmaceutyczne, kliniki i ginekolodzy. Odnosi się wrażenie, że intratne finansowo in vitro, uznawane za panaceum na problemy z poczęciem dziecka, hamuje postęp prac naukowych nad autentycznym leczeniem bezpłodności małżonków.
Coraz mniej osób zastanawia się nad faktem, że tylko jeden na 20 zarodków ma szansę przeżycia w wyniku stosowania metody in vitro. Czasem tylko w telewizji pojawi się wstrząsający dokument, jak film Grzegorza Brauna „Eugenika – w imię postępu”, w którym można zobaczyć przechowywane w bańkach, w parującym od zimna azocie zamrożone zarodki czekające na kontynuację życia. Tych baniek, z którymi nikt nie wie, co robić dalej, jest coraz więcej.
Tak jak porzuconych przez rodziców dzieci czekających na adopcje.
Znam pewne katolickie małżeństwo, któremu w poczęciu dziecka nie pomogła naprotechnologia. Zastanawiają się, czy Kościół w kwestii in vitro się myli. Galileusza, którego Trybunał Inkwizycyjny skazał na areszt domowy i cotygodniowe odmawianie psalmów pokutnych przez trzy lata za potwierdzenie heliocentrycznej teorii Kopernika, po paru wiekach zrehabilitował Jan Paweł II w 1992 r., przyznając tym samym, że jego wcześniejsze potępienie było z religijnego punktu widzenia bezpodstawne. To młode małżeństwo wciąż pyta, bo chce wiedzieć, co ma robić. Ginekolodzy związani z Kościołem propagujący naprotechnologię mówią: „Jeśli kobieta nie zachodzi w ciążę po 24 miesiącach od podjęcia leczenia bezpłodności tą metodą, lekarz prowadzący zaleca adopcję”.
Ich znajomi, którzy w wyniku zapłodnienia in vitro mają synka, chwalą się, że jest ich „z krwi i kości”. A pragnąc uzyskać pewność, że dziecko będzie zdrowe, wyeliminowali zarodki słabsze, w których odkryto jakieś wady genetyczne. Bezdzietne pary „ortodoksyjnych katolików”, powołujących się na normy etyczne, uważają za naiwnych, wychodząc z założenia, że skoro nauka stwarza szanse, trzeba z nich korzystać. Nie przejmą się ostrzeżeniem abpa Hosera, że te dzieci później upominają się o swój początek. „Mamy takie sytuacje w krajach, które zaczęły wcześniej stosować taką technologię. Musimy zwiększyć opiekę nad tymi dziećmi, bo mogą później przeżywać różnego typu dramaty osobiste, pomóc im nie być ofiarami niefrasobliwości techników, którzy to robią” – tłumaczy abp Hoser.