Piotr Hołyś |
Socjalizm i komunizm były wynarodawiające, odrzucające tradycję, negujące scalającą naród wiarę w imię marksistowskiego hasła o religii jako „opium dla ludu”
Rok 1989 to symboliczna data w dziejach Polski i świata. Obrady Okrągłego Stołu i zawiązanie pierwszego, demokratycznego rządu na czele z Tadeuszem Mazowieckim miały stanowić o odrzuceniu przeszłości opartej na systemie wrogim dla Polski, niosącym poza negatywnymi aspektami gospodarczymi (centralne planowanie) także negatywny wpływ na to, co można nazwać świadomością patriotyczną czy poczuciem wspólnoty.
Demokracja pełną gębą?
Rok 1989, ukazywany przez Francisa Fukuyamę jako początek globalnego triumfu demokracji liberalnej, także w Polsce miał odwrócić negatywne karty historii po 1945 r. i zbudować nową elitę polityczną kształtującą polską rzeczywistość. Wyrazem tego stały się słowa Mazowieckiego wygłoszone podczas jego exposé: „Rząd, który utworzę, nie ponosi odpowiedzialności za hipotekę, którą dziedziczy. Ma ona jednak wpływ na okoliczności, w których przychodzi nam działać. Przeszłość odkreślamy grubą linią. Odpowiadać będziemy jedynie za to, co uczyniliśmy, by wydobyć Polskę z obecnego stanu załamania”. Polityka grubej kreski, jako lekarstwo na socjalistyczne zło, zamiast panaceum przybrała formę placebo. Razem z odrzuceniem (dla wielu pozornym) systemu socjalistycznego, przeorganizowaniem (także nominalnym) instytucji państwowych, zamianą majątku państwowego na różnego rodzaju spółki skarbu państwa, została także odrzucona przeszłość związana z ruchem opozycyjnym, pozytywna tradycja dziesięciomilionowej „Solidarności” jako ruchu, w którym odbijała się siła narodu.
Zmiany zapoczątkowane Okrągłym Stołem zamiast rozwiać wątpliwości, dokonać rozliczenia z tym, co obiektywnie złe, co godziło w Polaków, realizować postulaty Sierpnia 80 poszły w zupełnie inną stronę. Wolność – tak, ale raczej w stronę „swawoli”, własność – tak, ale nie dla wszystkich, naród – nie, bo po co? Stopniowe odejście po 1989 r. od wartości, nazwijmy je „konserwatywne”, w stronę zindywidualizowanego, obyczajowego liberalizmu, pokutuje do dzisiaj. Za naczelną dyrektywą, wedle której miało postępować nasze społeczeństwo, propagowano hasła nie typu „postępuj porządnie, godnie czy moralnie”, a hasła pokroju „róbta, co chceta”. Obecnie dostaje się nawet symbolom narodowym na mocy takich zdań, jak poniższe autorstwa pewnego posła z Biłgoraja: „Konstytucja RP, flaga i godło to symbole nacjonalizmu, które często prowadzą do antagonizmów, a w konsekwencji do wojen. Konstytucja, godło i flaga nie są potrzebne ani Polsce, ani Włochom, ani Francuzom i innym państwom Europy. Więcej zyskamy, jeśli pozbędziemy się tych fałszywych symboli”.
W takich realiach trudno jest się dopatrzeć tych cech, które mają budować poczucie patriotyzmu, narodowej dumy i świadomości narodowej. Wtórują temu media, które jako IV władza starają się nie ukazywać pełni zjawiska, zarazem stroniąc od oceniania, lecz przedstawiają dany temat zgodnie z własnym interesem, akcentując jedne rzeczy bardziej niż inne (przykład: niemal piętnastominutowe pokazanie w ogólnopolskim serwisie informacyjnym osób skandujących antylewicowe hasła podczas obchodów rocznicy wybuchu powstania warszawskiego – wszystko oczywiście z oceniającym komentarzem, bez jakiegokolwiek zapytania o sens wygłaszanych haseł). Naród zaś po części, jak można byłoby przypuszczać, wpadł w stan letargu, przestał manifestować w zamian za zaspokajanie własnych interesów, jakie umożliwia demokratyczny świat konsumpcji i otwarte granice.
Naród śpiący – naród przebudzony
Gruba kreska metaforycznie odcięła teraźniejszość pookrągłostołową od przeszłości. Nie tylko uniemożliwiła lustrację – przez co nie można byłoby skazać winnych za działanie na rzecz wrogiego państwa i przeciw Polsce – ale także pozbawiła Polaków pewnego punktu odniesienia. W pewien sposób pozwolono umrzeć śmiercią naturalną tym wydarzeniom i tym postulatom, jak choćby hasła Jana Pawła II nawołujące go obrony krzyża i innym, które jednoczyły Polaków w imię realizacji wspólnych celów. Na próżno było szukać odniesień do arcyważnych i jednoczących wydarzeń z 27 kwietnia 1960 r. z Nowej Huty w nawiązaniu do obrony krzyża na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Media nie kwapiły się do przypomnienia tej karty historii, jakby ona w ogóle nie istniała. W ten sposób zarówno „reformatorom” III RP, jak i ośrodkom medialnym stanowiącym połączenie „władza (politycy) – obywatele”, udało się to wymazać z pamięci. Czy jednak owe zabiegi były w 100 proc. skuteczne i pozostawiające naród w całkowitym letargu? Chyba niekoniecznie.
Demokracja, która według do znudzenia powtarzanemu sloganowi Winstona Churchilla jest „najgorszym systemem, ale nikt nie wymyślił lepszego”, oferuje swoim obywatelom szereg praw. Jednym z tych praw jest prawo do manifestacji i wyrażania publicznie swoich poglądów. Owo prawo podkreśla, iż w państwie i narodzie znajdują się jednostki i grupy, którym, mówiąc lapidarnie, coś nie pasuje. Po 1989 r. takich manifestacji mieliśmy wiele. Po nieudanych (pomijając kwestię przyczyny) reformach Balcerowicza byliśmy świadkami różnych fali strajków – lekarzy, górników, pielęgniarek.
Jednocześnie, i jest to kluczowe, pookrągłostołowa zmiana zapewniła w pełni legalne demonstrowanie swojego sprzeciwu w przestrzeniach publicznych, wskazując nie na interesy (wobec np. cięć budżetowych jako przyczyny wzrostu bezrobocia), a obronę wartości, z jakimi ma się wiązać prawidłowo rozumiana demokracja. To w różnego rodzaju marszach stało się obecne przebudzenie narodu. Narodu, który budzi się z letargu spowodowanego przez łatwy, przyjemny i niewymagający refleksji świat konsumpcji. Narodu, który w obronie tego, co uważa za istotne, niematerialne, wspólne dla każdego z jego członków. W ten sposób, poprzez marsze jednoczące w obronie Życia i Rodziny, organizowanych przez środowiska narodowe edycji Marszu Niepodległości, Marszu Niepodległości i Solidarności wyrażającego sprzeciw wobec zniewolenia zarówno tego, jaki wyrażał się wprowadzeniem stanu wojennego w Polsce, jak i wszelkimi formami zniewolenia, jakim poddani jesteśmy dzisiaj, ostatecznie popieranego przez Solidarność Marszu w Obronie TV Trwam, który wyrażał sprzeciw wobec łamania podstawowego prawa jednostki i obywatela – wolności słowa, możliwe było przypomnienie sobie tego, czym cechowała się Polska w okresie przed Okrągłym Stołem i „grubą kreską”. Wszystkie wspomniane inicjatywy wskazywały na element zjednoczenia pod wspólnym sztandarem (krzyża, flagi Rzeczpospolitej i godła polskiego) w obronie tych wartości, o jakie polski naród walczył przed 1989 r., w latach okupacji sowieckiej, hitlerowskiej i za czasów zaborów.
Czy kondycja narodu po 1989 r. jest wzmocniona czy osłabiona?
**********************************
Polacy jako naród są silni, może i niejednokrotnie pozostają w stanie uśpienia, ale wyrwani ze snu są w stanie zjednoczyć się w obronie tego, co naprawdę ważne.
**********************************
Należy uznać, że kondycja polskiego narodu wbrew wielu opiniom zarówno socjologów, sceptyków prawicowych, jak i lewicowych komentatorów nie należy do słabych. Największy w historii Polski, bo ok. 200-tysięczny marsz w obronie TV Trwam, pełny narodowej symboliki, biało-czerwonych barw i symboli religijnych akcentował, iż narodowa anomia, odejście od wartości bogu ojczyźnianych w zamian za skoncentrowanie się na wartościach materialnych, są, o ile nie błędne, to słabsze, niż się wydaje. Wystarczy bowiem spojrzeć na samych uczestników zarówno Marszu w obronie telewizji o. Rydzyka, jak i ubiegłorocznego Marszu Niepodległości. Nie jest tak, jak wskazują mainstreamowe media z „Gazetą Wyborczą” i TVN na czele, iż w pochodach uczestniczyły tylko dane grupy (odpowiednio – osoby starsze, tzw. mohery i kibole). Wspomniane marsze gromadziły przedstawicieli różnych grup – społecznych, zawodowych, przedstawicieli wielu partii politycznych, opcji światopoglądowych. Mieliśmy osoby starsze, młodzież, rodziny z dziećmi, środowiska pracownicze, przedstawicieli nauki, dziennikarzy, publicystów, przedsiębiorców, a także osoby utożsamiające się z myślą Narodowej Demokracji, zwolenników Polski piłsudczykowskiej, a więc środowisk, które w historii prezentowały inne wizje państwa polskiego. Wszyscy ci ludzie pochodzący z różnych stron kraju byli zjednoczeni we wspólnocie w imię wartości rozumianych jako podstawowy element wspólnego dobra.
Marsze stanowią dziś okno na naród i jego siłę. Oznaczają, iż Polacy są w stanie kultywować pamięć (marsze ku czci Witolda Pileckiego), jak i dopominać się tego, co „normalne”, uniwersalne, ważne dla rodziny, każdego Polaka, niesprowadzalne tylko do jednej z wielu grup istniejących w państwie. Ponadto wskazują na nieodzowność Kościoła, państwowości, a także historii i narodu – czterech elementów jednoczących. Elementów powiązanych, za które oddawali życie ludzie przed 1989 r. i wprowadzeniem polityki grubej kreski. Jak mawiał kardynał Stefan Wyszyński: „Naród bez dziejów, bez historii, bez przeszłości, staje się wkrótce narodem bez ziemi, narodem bezdomnym, bez przyszłości. Naród, który nie wierzy w wielkości i nie chce ludzi wielkich, kończy się”.
Należy stwierdzić, że Polacy jako naród są silni, może i niejednokrotnie pozostają w stanie uśpienia, ale wyrwani ze snu są w stanie zjednoczyć się w obronie tego, co naprawdę ważne. Tak było za czasów powstań, tak jest i teraz. Mając, choć niepozbawiony wad, demokratyczny system Polacy mogą realizować swoje cele i akcentować, iż są w stanie dokonywać zmian. Są w stanie być Polakami i realizować zarówno pozytywne ideały „Solidarności”, jak i bronić tych wartości, jakie przyświecały Polakom od Chrobrego. Żadna zaś gruba kreska nie oddzieli ich od tego, co dla nas Polaków było i jest ważne.