Robert Hetzyg |
Trzeba się cieszyć, że w Kościele nowa ewangelizacja zajęła należne sobie miejsce, choć naprawdę szczęśliwy będę dopiero wówczas, kiedy, nie zależnie od środowiska i stanowiska, wszyscy wierzący (czyli my) będą się dzielić swoim spotkaniem ze Zmartwychwstałym w mocy Ducha Świętego, w jedności ze swoimi wspólnotami i wspierani przez nie.
Kiedy dwadzieścia lat temu zakładaliśmy z przyjaciółmi wspólnotę ewangelizacyjną, to po pierwsze mało kto wiedział, co chce robić taka wspólnota, a po drugie jako swoista osobliwość w lokalnym Kościele, podlegaliśmy wszelkiego rodzaju – najbardziej absurdalnym nawet – ocenom. Według jednych autorytetów, będąc charyzmatykami i używając daru języków, byliśmy niezrównoważeni psychicznie. Według innych byliśmy po prostu sektą, do tego niebezpieczną, bo podającą uczestnikom naszych spotkań środki psychoaktywne. Tak mówiono, a pogłoski te, choć z palca wyssane, do dziś krążą po plebaniach i salkach parafialnych mojego rodzinnego miasta.
Minęły lata i nowa ewangelizacja rozsiadła się wygodnie na kościelnych pokojach i gdyby ktoś ją stamtąd usiłował wyrzucić, z pewnością poskarżyłaby się lokalnej władzy kościelnej. I dobrze. Sęk w tym, że ewangelizacja zasiedziała w gabinetach i ta z ulicy oraz szkolnego placu boju, to nie zawsze ta sama ewangelizacja. Mądrzy ludzie w Kościele dobrze wiedzą, jak ona jest wielowarstwowa i różnorodna. Wiedzą, że właściwie dotyka wszystkich wymiarów życia Kościoła. potrafią też wskazać zagrożenia prawdziwości takiej ewangelizacji. Znają wymagania, jakie powinno się stawiać ewangelizatorom. I to wszystko jest w porządku, bo ewangelizacja nie jest wynalazkiem XX wieku, ale odpowiedzią na wezwanie samego Jezusa i tylko została obudzona ze snu, wywołanego odurzeniem wielowiekowym przekonaniem, że świat w okół nas już jest chrześcijański (no, dobrze, jest jeszcze działalność misyjna, ale poza tym – wszystko już ok).
Tymczasem przebudzenie było dość nieprzyjemne. Najpierw obudzili się prorocy, których niepokoiło, że tak wielu ludzi wokół nie zna Jezusa, a ci, którzy przychodzą do kościoła, robią wrażenie, jakby nie wiedzieli, poco tam uczęszczają. Potem przebudzili się proboszczowie, którym spadła frekwencja. Następnie ktoś wyżej odkrył, że coś trzeba z tym wszystkim zrobić. Naturalnie Urząd Nauczycielski Kościoła od lat zdawał sobie sprawę, jak bardzo potrzeba świadków Ewangelii, którzy mają przewagę nad nauczycielami, bo są wiarygodni i nie próbują nikogo pouczać. Z treścią ważnych dokumentów jest jednak tak jak ze słynnym, najdłuższym dystansem, który człowiek ma do pokonania – od głowy do serca. A sercem Kościoła jest duszpasterstwo i duszpasterze, choć to ostatnie się powoli zmienia, zważywszy na coraz bardziej realną obecność świeckich w życiu Kościoła.
No, więc mamy renesans ewangelizacji czyli nową ewangelizację. Państwo wiedzą, że mnie, bardziej niż najlepsza teoria, fascynuje to, co realnie jest do zrobienia. A są do zrobienia trzy rzeczy:
Po pierwsze, abyśmy mogli ewangelizować, sami musimy być zewangelizowani, czyli nie tylko mieć przekonanie o istnieniu Boga w Trójcy Jedynego, ale przede wszystkim doświadczenie żywego spotkania ze Zmartwychwstałym, bo to jest niezbędne, aby w ogóle wejść na drogę wiary rozumianej jako decyzja przyjęcia Jezusa i Jego sposobu życia. To doświadczenie jest „szokiem, który przewartościowuje wszystko, sprawiając, że nic nie jest ważniejsze niż wypełnianie woli Bożej.
Ale, Państwo mają rację, nikt nie jest w stanie żyć jak Jezus i dokonać tego samego, czego on dokonywał, bez pomocy – i to jest po drugie – Ducha Świętego. to nie jest tylko taki nieuchwytny Ktoś, kogo się wzywa przed lekcją religii albo – pobożniejsi – przed egzaminem na prawo jazdy. To jest Bóg żyjący w nas i sprawiający, że przestajemy się bać o siebie i potrafimy odważnie zabierać głos w imieniu Jezusa. Ten Duch obdarowuje nas, o ile chcemy przyjąć to, co on daje i o ile chcemy tym służyć, bo właśnie po to daje. Dary Ducha Świętego nie są bombkami na choince naszej pobożności. One są niezbędne, żeby nasze życie mogło być chrześcijańskie i żebyśmy w świecie byli znakiem obecności Jezusa. A skoro już o tym mowa, takim znakiem nie staniemy się, jeżeli nie będziemy mieli ze sobą braterskich relacji i jeżeli nasza wzajemna przyjaźń nie stanie się doświadczalna dla otoczenia. I to jest trzeci warunek sine qua non ewangelizacji. Wspólnota. Dzieląc się świadectwem o Zmartwychwstałym i służąc sobie nawzajem darem, jaki każdy otrzymał, a przede wszystkim stawiając miłość braterską ponad miłość własną, jest jedynym wiarygodnym środowiskiem ewangelizacji, bo przecież po naszej wzajemnej miłości mają nas – według słów Jezusa – rozpoznawać. Więc – owszem – trzeba się cieszyć, że w Kościele nowa ewangelizacja zajęła należne sobie miejsce, choć naprawdę szczęśliwy będę dopiero wówczas, kiedy, nie zależnie od środowiska i stanowiska, wszyscy wierzący (czyli my) będą się dzielić swoim spotkaniem ze Zmartwychwstałym w mocy Ducha Świętego, w jedności ze swoimi wspólnotami i wspierani przez nie. Proste prawda? c.d.n.