Mariusz Węgrzyn |
Gdańszczanie, Kaszubi od ponad 200 lat pielgrzymują do Matemblewa, jednak początkiem sanktuarium jest droga w przeciwnym kierunku
Pewien stolarz z Matarni w środku srogiej zimy, podczas szalejącej zamieci wyruszył przez zaspy do Gdańska po pomoc dla żony leżącej w połogu i po ratunek dla nienarodzonego dziecka. Działo się to w 1769 r. Dlatego dziesięć kilometrów, które dzieli Matarnię od miast to w tych okolicznościach było bardzo, bardzo daleko. Za daleko, aby pójść po pomoc i zdążyć na czas z powrotem. W trakcie wędrówki człowiek ów tracił powoli siły, aż upadł z wycieńczenia. Leżąc w śniegu i nie mogąc ani się podnieść ani iść dalej „zaczął się żarliwie modlić, błagając Boga o ratunek dla siebie, obłożnie chorej żony i nienarodzonego dziecka. Nagle pojawiła się przed nim oświetlona niezwykłym światłem piękna postać brzemiennej Niewiasty. Niewiasta powiedziała mu: „Wracaj spokojnie do domu! Twoja żona żyje i urodziła Ci syna”. Stolarz zawrócił, i ostatkiem sił dotarł do domu. „Tu uradował się wielce, gdy stwierdził, że jest tak, jak mu to oznajmiła tajemnicza postać”. Tyle powiada ludowe podanie.
Wieść o cudownym wydarzeniu stolarz przekazał cystersom w oliwskim opactwie. Na miejscu widzenia zaczęli zbierać się wierni. Większości były to kobiety „które bądź nie mogły urodzić dzieci, bądź spodziewały się potomstwa. Na szczycie wzgórza, pośrodku śródleśnej i uroczej doliny w Matemblewie, cystersi wznieśli drewnianą kapliczkę, a w niej umieścili figurę Maryi”. W czasie II wojny światowej zbierały się przed figurą Madonny matki, prosząc o szczęśliwy powrót do domu synów, ze wszystkich frontów tej apokaliptycznej wojny. Po wojnie zaś matemblewskie wzgórze stało się schronieniem „dla wiernych, szukających w modlitwie ratunku w niejednej beznadziejnej sytuacji”.
Wzgórze Matembleskie to miejsce spotkania ludzi z Bogiem. Dlatego sanktuarium ozdobione jest wotami – świadectwami łask doświadczonych przez wiernych. Wota współczesne są szczególnie wymowne. Żyjemy bowiem w czasach globalnego tryumfu pop liberalnej kultury. W czasach „oszukańczej religii, dającej ludziom pozorne rozwiązanie ich problemów za cenę odstępstwa od prawdy”(KKK 675). Nadzieja na ziemski raj – pozornie – zrealizowała się tu i teraz. Życie wydaje się łatwe, bezstresowe i przyjemne. Człowiek stał się wolny! Nie tylko od Boga, króla i tradycji, ale także od wszelkich ludzkich, moralnych więzów. Bóg – w kulturze – dawno umarł. Królów ścięto, a wolność jednostki ogłoszono bogiem. Celebryci zaś są kapłani nowego kultu. Stanowią o tym, co dobre i złe – a co ważniejsze – o tym, co jest „trendy”, a co „passé”. Media stały się kapitalistycznym „opium dla ludu”. Mamią mirażami „słodkiego, miłego życia”: sukcesu bez pracy, życia bez cierpienia, seksu bez miłości i zobowiązań. Uległość każdej zachciance i każdej pokusie ma wyzwolić ludzi z kajdan chrześcijańskiej moralności. Rewolucja seksualna i obyczajowa tryumfuje. Wolność rewolucyjna tryumfuje, a jednak nie zasypuje gruszek w popiele wczorajszych sukcesów. Nieubłaganie, jak parowóz, ciągle prze naprzód. Aborcja, eutanazja, „małżeństwa” homoseksualne – tolerujemy prawie wszystko. Dlatego zła już nie ma. Grzech, poza niepoprawnością polityczną, już także nie istnieje. Kobieta jest dla mężczyzny – już na poziomie języka potocznego – „towarem”. Mężczyzna dla kobiety „sponsorem”. Kluczem do raju galerii handlowej. Dziecko to niepożądana konsekwencja imprez – zabawy wiecznych dzieci – kwiatów w dorosłych.
Miraż pop-liberalnego raju rozwiewa się przy każdym podmuchu wichrów życia. Gnoza liberalnego samo zbawienia rozsadziła kultury narodów w sypkie piaski pustyni. Jednak nie tknęła twardej skały natury rzeczy. Pop liberalizm jakoby wyzwolił miliony od poczucia winy, ale nie wyzwolił przyczyny od skutku, ani nie odciął czynu od jego konsekwencji. Skutki liberalnej utopii realnie dotykają miliony. Ale i tu inżynierowie liberalnej „socjotechniki” skwapliwie śpieszą strapionym z promocyjną ofertą pomocy. Za niewielką opłatą oferują odcięcie skutku od przyczyny: bezpieczną, profesjonalną i higieniczną utylizację wszelkich niepożądanych konsekwencji pochopnych czynów, do których popełnienia wcześniej gorąco zachęcali. Liberalizm jest bowiem spółką z bardzo ograniczoną odpowiedzialnością. Ludzkie życiowe klęski są wyłącznie indywidualne. Dramat życia jest tylko indywidualnym wypadkiem przy pracy. Nigdy zaś skutkiem liberalnego projektu. Celebryta – samozwańczy prorok umywa ręce od skutków głoszonej doktryny: „róbta, co chceta”. Architekt nie jest winien katastrofie budowlanej życia. Plany są w porządku, to robocizna została spartaczono. Wadliwe jest wykonanie, nigdy zaś projekt liberalnego domu wznoszonego na piasku. Opłakane skutki „wyzwolenia człowieka” dotykają milionów jednostek, ale nie liberalizmu. Tragedie życia liberalizmu nie obalą. Pop liberalny Zachód demograficznie znika, ale liberalizm krzepnie, trzyma się mocno i rośne w siłę.
Czołgi w Europie dziś śpią w hangarach, działa nie grzmią, a jednak wojna w Europie trwa. Front zbliża się. Jest tuż, tuż. Za rogiem w przychodni. Na następnej ulicy w klinice. Żyjemy bowiem w czasach Armagedonu – wielkiej bitwy wydanej przez siły ciemności życiu. Codziennie giną niewinni – nienarodzone dzieci, starzy i chorzy. Liczba ofiar cywilizacji śmierci przekroczyła już dwa miliardy ludzkich istnień. Cichy Holokaust wrze i krwią bulgocze niewinną. Barbarzyńska kultura śmierci ścina kwiat niewinnego życia. Ludzkie wampiry zbijają na rzezi milionów niewiniątek bajońskie sumy, a góry krwawego złota wypiętrzają się. Kostucha ubrana w lekarski szynel koszami ludzkich odpadków syci żar szpitalnych krematoriów. Poskręcane, rozerwane ciała nienarodzonych dzieci spopielają się w zyski globalnych aborcyjnych koncernów.
Matemblewska kaplica, miejsce spotkania ludzi z Bogiem
Powyższe epitety to nie są żadne grube metafory ani poetyckie hiperbole czyli porównania bardzo przesadzone w stosunku do rzeczywistego wyglądu opisanej rzeczy. Są to raczej eufemizmy czyli delikatne nazwy dla brudnych, brutalnych spraw. Oto, jak praktycznie egzekwuje się prawo kobiety do „wolności brzucha”. Wolność od matki od ciężaru dziecka osiąga się po 12 tygodniu życia płodu metodą rozdrobnienie i usunięcie. Do tego „kosmetycznego zabiegu” używa się narzędzia przypominające kombinerki (kleszczyki Weirtheima). Kości i czaszka poczętego dziecka są już bowiem częściowo zwapnione i twarde. „Aborcjonista wprowadza narzędzie do macicy, chwyta nogę lub inną część, a następnie obracając wyrywa ją z ciała dziecka. Czynność tę powtarza raz po razie. Kręgosłup musi zostać rozłamany, a czaszka zmiażdżona, aby ich usunięcie stało się możliwe. W czasie zabiegu nie stosuje się znieczulenia wobec dziecka”. Po 16 tygodniu ciąży stosuje się inną metodę. Dziecko poczęte, a nie narodzone zatruwa się stężonym roztworem soli. „Dużą igłę wprowadza się przez powłoki brzuszne matki do worka owodniowego dziecka. Do wód owodniowych wprowadza się stężony roztwór soli. Dziecko połyka go oraz na skutek funkcjonowania odruchu oddechowego, wprowadza do płuc. Jest zatruwane i walczy o życie, czasami dostaje konwulsji. Zabicie dziecka trwa nieco ponad godzinę. Gdy wszystko przebiega zgodnie z planem, następnego dnia matka rozpocznie poród i urodzi martwe dziecko” (Human Life International – Polska, Aborcja cz. 2. data dostępu: 10 luty 2012).
Dla naukowca metoda to droga dochodzenia do prawdy. Prawdy, która jest drogą i życiem rozumu. Dlatego „naukowe”, ginekologiczne metody wyzwolenia łona matki od życia dziecka, a portfela ojca od finansowych kłopotów są manifestacją zdziczenia współczesnej kultury. Zbrodnicze metody uśmiercania dzieci prawem zalegalizowało bowiem państwo. Dlatego są nie tylko jednostkową moralną aberracją ginekologa mordercy i winą wyrodnej, przestraszonej życiem matki. Zbrodnia dzieciobójstwa mając państwową sankcje staje się wyrazem „woli powszechnej”. Woli Republiki – a więc także mojej, i Twojej woli Czytelniku. Dlatego milcząc, nie protestując, jesteśmy współwinni morderstwa. Jak Makbet skuszeni nadzieją potęgi – przyjemnością, egoistyczną wolą życia – mordujemy życie. Zabijamy, co ginekologowi wpadnie pod kleszcze: dziecko w łonie, matkę w kobiecie, ojca w mężczyźnie, prawdę i miłość w serach ludzi.
Oto przede mną dolina Jozafata! Pola śmierci Europy. Krwawe pokłosie rzezi niewiniątek, cichy holokaust narodów. Wspominam proroctwo Ezechiela: „spoczęła na mnie ręka Pana, (…) i postawił mnie pośród doliny. Była ona pełna kości. (…) było ich na obszarze doliny bardzo wiele. Były one zupełnie wyschłe.” Nienarodzone dzieci pod czułym wzrokiem królującej na pobliskim wzgórzu Matki, ośmielają się upomnieć o swoje prawa. Żywym przypominają o swoim życiu i śmierci. Pułki pyzatych barokowych aniołków, niby płatki śnieżnej zamieci, wirują dokoła. Wyciągają rozerwane ręce! Wydłubanymi oczkami podnoszą płacz. Było Was setki, tysiące tysięcy, miliony. Dziesiątki braci i sióstr, koleżanek z podwórka, kolegów z boiska. Przyjaciół, których nie polubimy ani w Realu, ani na facebooku: Mały Albert nie pytając w przedszkolu „kiedy Mama przyjdzie?” nie pojmuje względność czasu. Zosia zaś nie biegając, jak stado kangurów po kuchni, nie odczuje względności przestrzeni. Maleńka Maria nie odkryje radu ani polonu. Nie będzie skakała z powodu szóstek z matmy i fizy. Fryderyk nie dotknie fortepianu. Adam i Juliusz nie napiszą ni wiersza. Nie powstanie ani jedna linijka „Balladyny”. Teatr świata nie wystawi ich żadnego dramatu, z wyjątkiem dramatu ich śmierci. Kot Wisławy będzie na nią czekał na próżno. Przyjaciele, koledzy, współpracownicy – istnieli, a nie są. Dziesiątki, setki, tysiące dziewczynek, którym nikt nigdy w szkole życia, życia nie uprzykrzy ciągnąć za warkocze. Tysiące chłopców, którzy nigdy ze sobą nie pograją w nogę. Dlatego las Matemblewski jest dla mnie, jak las Birnam dla księcia Makbeta. Boję się, że podejdzie pod mury miasta.
Każde z tych dzieci w chwili, gdy wydaje ostatnie tchnienie, szepce: <
Dzień nadziei, dzień zwycięstwa życia, nadejdzie po dniu Sądu Ostatecznego. Żyjemy jednak w czasach tryumfu cywilizacji śmierci. Pan chce jednak przyjąć „ofiarę przebłagalną za zabitych, aby mordercy „zostali uwolnieni od grzechu” (2 Mch 12, 38 -45). Dlatego przy kaplicy z Figurą Matki Bożej Brzemiennej zbudowano Diecezjalny Domu Samotnej Matki im. Jana Pawła II. Aby życie poczęte, mogło się narodzić. Aby matka i dziecko mogły, wbrew zakusom śmierci, żyć. Śmierć pokonać może bowiem jedynie mocniejsza niż śmierć miłość. Miłość Matki Brzemiennej – jedyne panaceum życia na cywilizację śmierci.