– Wiele razy przeżywałam swoje małe zmartwychwstania. Bo w życiu tak naprawdę można wiele razy zmartwychwstawać – mówi prof. Anna Świderkówna, niestrudzona popularyzatorka Biblii.
Fot. Piotr Chmieliński
Z profesor Anną Świderkówną spotykam się w jej warszawskim mieszkaniu przy ul. Marszałkowskiej. Wita mnie z pogodnym uśmiechem na pooranej zmarszczkami twarzy. Jest drobna, siwiuteńka, a idąc podpiera się laską. Mimo wieku, niedawno skończyła 80 lat, plan dnia ma niezwykle napięty: spotkania, wykłady, wieczory autorskie, programy radiowe. A jeszcze znajduje czas na pisanie książek na swój ukochany temat: o Biblii.
Zaprasza mnie do pokoju. A tam, gdzie nie spojrzeć, wszędzie książki. Stoją rzędami na półkach, leżą na stołach i regałach. Zajmują każdą wolną powierzchnię. Widać, że są jej prawdziwą miłością. Nic dziwnego. Jest w końcu znanym i cenionym naukowcem. Studiowała w Warszawie filologie klasyczną, zrobiła doktorat z papirologii, została profesorem tytularnym. Interesuje ją historia i kultura świata hellenistycznego oraz oczywiście Biblia, z którą się praktycznie nie rozstaje i którą zna prawie na pamięć.
Także i podczas naszej rozmowy Biblia leży obok, na podręcznym stoliku. Pani Profesor siedzi w swoim ulubionym, miękkim fotelu. Rozpoczyna opowieść o zmartwychwstaniu. Za oknem słychać hałas wielkiego miasta, ale tutaj czas jakby się zatrzymał. Pani Profesor do Biblii odnosi wszystko, co ją w życiu spotyka, wszystko, o czym mówi i pisze. A więc o zmartwychwstaniu też mówi przede wszystkim w aspekcie biblijnym.
Zmartwychwstanie potwierdza Boże obietnice
– To ciekawe, że wtedy gdy Maria Magdalena poznała Jezusa po zmartwychwstaniu, powiedziała do Niego „Rabbi”. A potem natychmiast przypadła Mu do nóg. Myślała, że wszystko będzie jak dawniej. Tymczasem Jezus odparł jej : „Nie zatrzymuj Mnie”. Zupełnie tak, jakby chciał powiedzieć: nie wyobrażaj sobie, że będzie tak samo – opowiada prof. Świderkówna. I dodaje : – Zmartwychwstanie jest potwierdzeniem wszystkich obietnic Bożych. Bez zmartwychwstania męka i śmierć Jezusa byłyby tylko straszliwą zbrodnią, a Jezus wielkim mędrcem i filozofem, jak np. Platon czy Sokrates. Ale kto byłby gotów żyć i umierać dla starożytnych filozofów?
Co ciekawe, Ewangelie nigdzie nie opisują zmartwychwstania. Pokazują jednak, że uczniowie spotkali Zmartwychwstałego i to spotkanie pozwoliło im przekroczyć strach oraz zwątpienie. Dlatego zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa powinno być dla chrześcijan źródłem nigdy nie gasnącej nadziei.
Ale uczniowie Jezusa byli o tyle uprzywilejowani, że żyli razem z Nim, patrzyli na Niego, a potem mogli Go spotkać po zmartwychwstaniu. A my? Gdzie dzisiaj można spotkać Zmartwychwstałego? Prof. Świderkówna uważa, że przede wszystkim w drugim człowieku. – W tym, kto do nas przychodzi, czegoś od nas oczekuje, czasami może się narzuca, jest uciążliwy, nieznośny. W każdym, kto do nas przybywa, przychodzi Jezus Zmartwychwstały. Przychodzi zresztą w każdej chwili, w radości, cierpieniu, obowiązkach.
Anna Świderkówna z ciotecznym bratem Leszkiem w 1936 r.
Fot. Archiwum
Małe zmartwychwstania
Pani Profesor sama przeżywała wiele razy swoje małe zmartwychwstania. – Jeżeli mogę coś w życiu nazwać „zmartwychwstaniem”, to na pewno pobyt w górach na obozie studenckim w 1946 r. – opowiada.
Była wtedy początkującą studentką. Zaliczyła pierwszy rok filologii klasycznej na Uniwersytecie Warszawskim. Góry ujrzała po raz pierwszy w życiu. „To był zupełnie wyjątkowy obóz pod każdym względem, nie tylko dla mnie. Mnie olśnił na dwa sposoby: po pierwsze, odkryłam, że można z Panem Bogiem żyć na co dzień, po drugie, zakochałam się w Tatrach. Były tak piękne i przez trzydzieści dni w słońcu…tylko jeden dzień padało!(…) Wtedy też nauczyłam się chodzić po górach. Mam lęk przestrzeni, ale po górach chodziłam” – wspomina prof. Świderkówna w książce „Chodzić po wodzie”.
– Ale co innego było jeszcze ważniejsze. Odkryłam, że można naprawdę żyć na co dzień z Bogiem w ciągłej, żywej radości – mówi dziś pani Profesor. – Byliśmy wszyscy szczęśliwi: że żyjemy, przetrwaliśmy wojnę, możemy studiować. W pewnym sensie było to dla nas zmartwychwstanie, zaczynałam nowe życie.
Prywatnym zmartwychwstaniom Pani Profesor sprzyjały, jak sama twierdzi, dość nietypowe losy. Urodziła się w 1925 r. Ojciec był profesorem chemii na Politechnice Warszawskiej, matka inżynierem chemii. Był to jednak dom agnostyczny. Jako młoda dziewczyna Anna Świderkówna nie zawsze była wierna Bogu. Ale nigdy całkowicie od Niego nie odeszła. Najwyżej, jak mówi, stawiała Go czasem do kąta. – A każde przebudzenie było jakby małym zmartwychwstaniem – podkreśla.
Anna Świderkówna ukończyła szkołę i zdała maturę na tajnych kompletach w Warszawie. – Było to dużo trudniejsze niż może się wydawać, bo miała przeciwko sobie nie tylko tzw. władze okupacyjne, ale również własną matkę, która tak bardzo się o nią bała, że nie chciała jej pozwolić na te tajne komplety – opowiada Elżbieta Przybył, przyjaciółka Pani Profesor.
Gdy wybuchła wojna, bomby latały nad głową, babcia Anny Świderkówny, ewangeliczka, zarządziła w domu odmawianie różańca. – Chociaż o tajemnicach różańcowych nie miała pewnie pojęcia – uśmiecha się Pani Profesor. W nocy z 3 na 4 września 1939 r. zaczęła się ewakuacja miasta. Jej rodzinę dotknęło to bezpośrednio. Dostała się pod „opiekę” sowiecką. A podczas wkroczenia Armii Czerwonej była we Lwowie. Miała 14 lat.
Bóg chciał ją dla siebie
Życie Pani Profesor tak się ułożyło, że nie wyszła za mąż. „Wydaje mi się, że gdyby Bóg ułożył moje życie inaczej, gdybym miała męża i dzieci, wtedy tak bardzo dałabym się pochłonąć życiu rodzinnemu, że na nic innego nie starczyłoby miejsca. Nie wyobrażam sobie, bym wtedy mogła zrobić doktorat czy habilitację. Podziwiam moje koleżanki, które w takiej sytuacji zostały profesorami, miały uczniów itd. Może dlatego, że jestem wyłączna, strasznie egoistyczna, albo raczej egotyczna. Nie umiem się dzielić.” – wyjaśnia prof. Świderkówna w książce „Chodzić po wodzie”. I dodaje: „Kiedy patrzę wstecz, zdaje mi się, że Bóg od początku chciał mnie dla siebie.”
Pani profesor do tego stopnia była o tym przekonana, że w pewnym momencie swojego życia…wstąpiła do klasztoru. I to klauzurowego, to znaczy takiego, gdzie siostry modląc się i pracując, nie wychodzą z klauzury. Ale tam, w klasztorze benedyktynek w Żarnowcu, nie przebywała długo. Władze zakonne usunęły ją z zakonu. – Moja mistrzyni stwierdziła, że nie mam powołania – wyjaśnia.
Zaczęło ją dręczyć poczucie winy. Ale Bóg kolejny raz dotknął ją swoją łaską. I było to, można powiedzieć, kolejne zmartwychwstanie. – W klasztorze miałyśmy spowiednika, którego największą zaletą było, że udzielał rozgrzeszenia, na ogół nic nie mówiąc. Poszłam do spowiedzi i powiedziałam, że wychodzę z klasztoru, a on, swoim zwyczajem, nic mi nie powiedział, tylko udzielił rozgrzeszenia. Kiedy odeszłam od konfesjonału, poczucie winy znikło. To było namacalne dotknięcie Boże – opowiada Pani Profesor.
Anna Świderkówna czyta papirusy – 1966 r.
Fot. Archiwum
– Lecz to nie znaczy, że nie jestem powołana – podkreśla. – W tej chwili rozumiem moje powołanie znacznie lepiej. Pobyt w klasztorze pozostawił we mnie przekonanie, że kariera naukowa nie jest najważniejsza. W tej chwili doskonale widzę, jak przez całe życie Pan mnie kształtował i przygotowywał do tego, co robię teraz, czyli popularyzowania Pisma Świętego.
Duchowa benedyktynka
Pani Profesor, mimo że ostatecznie nie została benedyktynką, to jednak zawsze podkreśla, że duchowo jest cały czas benedyktynką. Tym bardziej, że, jeszcze do niedawna, jej ojcem duchowym był benedyktyn, o. Augustyn Jankowski z Tyńca. Nazywała go po prostu ojcem. Często powtarzała, że nie ma innej tożsamości jak ta, że jest jego córką.
Relacja z kierownikiem duchowym ewoluowała, zmieniała się i też przechodziła przez fazy „umierania”, aby potem odrodzić się, zmartwychwstać na nowo. Było tak choćby wtedy, kiedy o. Jankowski, początkowo kapłan diecezjalny, zdecydował się wstąpić do klasztoru. Na pewien czas musiał zawiesić kierownictwo duchowe. „Przez rok nie miałam żadnego kontaktu z Ojcem, ale – o dziwo – nie przestałam być Jego córką. Wręcz przeciwnie – coraz lepiej rozumiałam, co to znaczy” – napisała Pani profesor w najnowszym numerze miesięcznika „List”. W tym samym tekście opisuje o. Jankowskiego : „Był bardzo mądrym kierownikiem, potrafił podchodzić do każdego w inny sposób, według potrzeby. Wiedział, że jestem sentymentalna i uczuciowa, w stosunku do mnie zachowywał pewien dystans. Kiedy poznałam Go znacznie lepiej, wydawał mi się całkiem przezroczysty, widziałam w Nim wolę Boga. Przez niego sam Bóg mnie prowadził”.
O. Jankowski zmarł w listopadzie ubiegłego roku. Ale Pani profesor wie, że nie została sama. Bo kierownik duchowy nadal jest blisko.
Nie ma zmartwychwstania bez krzyża
Święta Wielkanocne Pani profesor lubi spędzać w Tyńcu. – Te święta są dla mnie bardzo ważne – opowiada. – Zmartwychwstanie Jezusa jest potwierdzeniem prawdy, że Bóg nas nigdy nie zawodzi.
– Ale – dodaje Pani Profesor – nie ma zmartwychwstania bez krzyża. I wie co mówi. Kiedy bardzo ciężko zachorowała jej mama, buntowała się przeciw temu. – Kiedyś jednak, gdy szłam do nocnej apteki po lekarstwo, przypomniałam sobie słowa króla Dawida z księgi Kronik: „W szczerości serca mego, z radością ofiarowałem wszystko”. I zrozumiałam, że mam oddać wszystko. Wtedy też zrozumiałam słowa pewnej Zmartwychwstanki, która mi kiedyś powiedziała, że smak prawdziwej radości poznaje się w cierpieniu. Bez niego nie można tak naprawdę dostąpić zmartwychwstania. Nie ma łatwego zmartwychwstania.
Andrzej Romanowski
Artykuł ukazał się w numerze 04/2006.