Musimy być regionalnym liderem

2013/07/3
Z dr. Przemysławem Żurawskim vel Grajewskim, politologiem z Uniwersytetu Łódzkiego, rozmawia Petar Petrović

 

 

Niemcy i Rosja rozwijają swoją współpracę. USA wycofuje się z Europy, która staje się coraz bardziej antyamerykańska. Rząd w Warszawie zadeklarował, że kończy z polityką jagiellońską i chce pozostawać w unijnym mainstreamie. Pan niedawno pisał: „Rosja usiłuje zrealizować w ramach wielopłaszczyznowego partnerstwa strategicznego z Niemcami osłabienie NATO”. To brzmi bardzo groźnie.

Rosja chce przede wszystkim wrócić do gry w charakterze mocarstwa, a ponieważ nie ma potencjału, by odgrywać w świecie rolę, jaką pełnił Związek Sowiecki, jej bliższym celem jest ustabilizowanie własnej roli jako jednej z wiodących sił regionalnych. To wymaga złamania dotychczasowej jedności Zachodu, która i tak kruszeje, mimo że ten kraj nie wywołuje tego procesu. Potrafi jednak umiejętnie z niego korzystać. Sam fakt, że upadek bloku wschodniego i zakończenie zimnej wojny zdjęło z państw zachodnich groźbę najazdu sowieckiego, skutkował tym, że istotna ich część, przede wszystkim Niemcy i Francja, przestała odczuwać potrzebę silnej obecności amerykańskiej w polityce europejskiej traktowanej do tej pory jako osłona przed Sowietami. Niemcy, które były podzielone i najmocniej odczuwały skutki zimnej wojny, po zjednoczeniu stały się faktycznie państwem o „innej wadze gatunkowej”. Ten system protekcji amerykańskiej, który istniał od kanclerstwa Konrada Adenauera, od przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych, czasu powstawania RFN jako osobnego podmiotu, został manifestacyjnie i głośno zakończony przez kanclerza Gerharda Schroedera w 2003 r. sporem wokół Iraku. I chociaż istnieje różnica w postawie antyamerykańskiej między CDU i CSU a socjaldemokratami, którzy bardziej manifestują swoją niechęć, Niemcy uznali, że nie potrzebują już opieki Stanów Zjednoczonych. Rosja w postawie antyamerykańskiej między CDU i CSU a socjaldemokratami, którzy bardziej manifestują swoją niechęć, Niemcy uznali, że nie potrzebują już opieki Stanów Zjednoczonych. Rosja nie jest dla nich zagrożeniem.


Dr Przemysław Żurawski vel Grajewski: Polska powinna dążyć do konsolidacji Europy Środkowej i przeciwdziałać odtworzenia panowania Rosji na obszarze postsowieckim

Co w tej sytuacji chce ugrać Kreml?

Rosja usiłuje wyciągnąć z tego stanu korzyści, ponieważ jest zacofana technologicznie. Dlatego pojawiło się hasło modernizacji tego państwa, które na cele propagandowe zostało ubrane w szaty reformy systemu politycznego. Co ważne, ta modernizacja w głównej mierze miałaby dotyczyć wojska. W czerwcu tego roku została podpisana umowa między niemiecką firmą Rheinmetall a Ministerstwem Obrony Federacji Rosyjskiej o budowie centrum szkolenia dla armii tego kraju w Mulino pod Niżnym Nowogrodem. Powstanie ona za grube miliardy euro, do umowy dołączona została licencja na budowę podobnych centrów na całym terenie tego kraju. Wcześniej Rosjanie uczestniczyli w tworzeniu zgrupowania satelitów wojskowych dla Bundeswery. Tylko w tej dziedzinie technologicznej mają oni nad Berlinem przewagę.

Czy cała niemiecka klasa polityczna popiera tę współpracę? Pomimo niezaprzeczalnych korzyści ekonomicznych są chyba w tym kraju ludzie, którzy zdają sobie sprawę z tego, kim są władcy Kremla?

Zrozumienie dla zbliżenia z Moskwą nie jest jednolite dla całej niemieckiej klasy politycznej. Widać to było bardzo dobrze na przykładzie nagrody Kwadrygi, ostatecznie nieprzyznanej Putinowi. U naszych zachodnich sąsiadów istnieje narracja, która jest przekonująca dla dostatecznie dużej części opinii publicznej, o pewnym podobieństwie między tymi dwoma krajami. Uważa się bowiem, że Niemcy zostały po pierwszej wojnie światowej upokorzone systemem wersalskim i było to dla nich tak bolesne doświadczenie, że spowodowało szaleństwo i powstanie nazizmu. Wychodzi więc na to, że nie powinniśmy upokarzać wielkich narodów – i tu już przechodzimy do narracji rosyjskiej – gdyż może to w efekcie doprowadzić do nieszczęścia. W okresie potęgi Niemiec i Rosji, w czasie trwania Rzeszy bismarckowskiej i imperium rosyjskiego, w drugiej połowie XIX wieku, miała miejsce bardzo dobra współpraca między oboma dworami. Załamała się ona wraz z konfliktem, który wybuchł. Warto wspomnieć też o bardzo ważnej roli, jaką odegrali Niemcy w zarządzaniu imperium rosyjskim. A teraz mamy Putina, który świetnie mówi po niemiecku i jest przesiąknięty tą kulturą. Do 2007 r. był jeszcze minister gospodarki German Gref, potomek niemieckich emigrantów. Takie zrozumienie kulturowe, mit Niemca na Kremlu, w końcu Katarzyna II też była Niemką, w przekonaniu naszych zachodnich sąsiadów będzie zbliżało Rosję do Europy. „Zbliżenie przez powiązanie” to hasło tamtejszej polityki wobec Moskwy, z czego wynika pewność, że jeśli ten kraj zostanie wprowadzony do rozmaitych instytucji międzynarodowych czy europejskich, to nasiąknie tą kulturą i zmieni się wewnętrznie. Pokutuje też myślenie, że bez Rosji nic się nie da zrobić. Kiedyś największy naród Europy, czyli Niemcy, musiał czekać na zgodę rosyjską na zjednoczenie. Polacy, Gruzini czy Ukraińcy zakwestionowali ten sposób myślenia własnymi czynami, ale nie udało nam się przekonać Zachodu, że się myli.

W jaki sposób ta sytuacja wpływa na rzeczywistość Polski i Europy Środkowowschodniej?

Rosjanie za pośrednictwem Niemiec chcą, by Unia Europejska uznała, że obszar postsowiecki należy do ich wyłącznej strefy wpływów. Do osiągnięcia tego celu dobrze służy im też obecny reset amerykańsko-rosyjski i wycofanie się USA z aktywnej polityki rywalizacyjnej z Rosją, co miało miejsce w przypadku planów przyjęcia Gruzji i Ukrainy do NATO czy też tarczy antyrakietowej. Europa Zachodnia uważa rywalizację z Rosją na tym terenie za zbyt kosztowną. Obecnie Berlin potrzebuje sukcesu i może nim być porozumienie z Moskwą przynoszące rozwiązanie jakiegoś ważnego problemu. 21 czerwca doszło do niemiecko-rosyjskiego spotkania w Moskwie, które zostało poświęcone sprawie Mołdawii i Naddniestrowi. Mamy więc do czynienia z nowym zjawiskiem, gdy poza międzynarodowymi instytucjami dochodzi do spotkania dwóch mocarstw europejskich, które usiłują rozstrzygać losy trzeciego kraju bez jego udziału.

Czy zgodzi się Pan z twierdzeniami, że zarówno najważniejszym stolicom Europy Zachodniej, jak i Moskwie, z różnych powodów podmiotowość państw obszaru Europy Środkowej nie jest na rękę? Nie da się ukryć, że w Unii Europejskiej Paryż i Berlin czują się równiejszymi wśród równych i są przekonani, że w szczególności państwa naszego regionu powinny z radością akceptować wszelkie uzgodnione między tymi dwoma partnerami rozwiązania?

Tak, zgadzam się z tym. Tak jest bowiem dla wszystkich wygodnie. Wynika to także, przynajmniej na Zachodzie, z niedocenionego w naszym kraju zjawiska, że na tamtejszych uczelniach, gdzie są kształtowane umysły klasy politycznej, mówi się o podmiotowości Wielkiej Brytanii, Francji czy Holandii, a przemilcza się suwerenność Europy Środkowowschodniej. O niej mówi się wyłącznie jako o obszarze, na którym rozstrzygał Petersburg, Moskwa, Berlin i Wiedeń. Ten stan bezpodmiotowości Europy Środkowej jest uważany za coś naturalnego. Z tego powodu wystąpienie np. Polski w obronie swoich interesów bądź partnerów z tego regionu odbierane jest ze zdziwieniem i z irytacją. Nie doszukiwałbym się tutaj jakichś spisków, tylko braków w edukacji. Ten stan powoduje, że wygodniej jest działać bez nas. Jeśli występujemy podmiotowo, to formujemy pewne żądania, ich zaspokojenie wymaga zaś kompromisów, a zatem dodatkowych kosztów. Dlatego dla głównych europejskich stolic ważne jest, żeby Warszawa podążała „głównym nurtem”, a my, żebyśmy „korzystali z okazji do siedzenia cicho”.

Niedawno odbył się szczyt Partnerstwa Wschodniego w Warszawie, który przez większość krajowych mediów został uznany za duży sukces. Co ciekawe, przyznano, że niczego na nim nie osiągnięto.

Partnerstwo Wschodnie od swojego zarania było bardzo sensowną inicjatywą. Bruksela chciała oddziaływać na sąsiedztwo poprzez perspektywę otwierania się tej organizacji dla zainteresowanych krajów. W ten sposób wpływano na Europę Środkową, Bałkany, Turcję. W końcu jednak wygasła wola wewnątrz społeczeństw na kontynuowanie tego procesu, chociaż wciąż mamy do czynienia z chęciami polityków, by wpływać na te państwa. Znaleziono więc rozwiązanie w postaci Europejskiej Polityki Sąsiedztwa, której pryncypium osadzało się na tym, że my, mądrzy, będziemy mówić tym dzikusom, co mają robić, a oni będą wykonywać nasze polecenia. To oczywiście nie jest możliwe do politycznego wykonania. Oczekiwanie, że narody ościenne będą przyjmować narzucane im rozwiązania, jest naiwnością. Jednocześnie pod naciskiem Francji stworzono jednolitą politykę sąsiedztwa dla wszystkich, dla Ukrainy i Maroka, Białorusi i Syrii. Latem 2008 r. Nicolas Sarkozy zgłosił inicjatywę Unii na rzecz Regionu Morza Śródziemnego, czym złamał jednolitość polityki sąsiedzkiej. Wtedy Polska weszła w stworzoną przez Francję lukę i zaproponowała Partnerstwo Wschodnie. W rezultacie doszło do sytuacji, w której Paryżowi niezręcznie było krytykować Warszawę za coś, co sam właśnie zrobił. Francuzi zdenerwowali swoim działaniem Niemców, dla których nie jest priorytetem odpłynięcie środków unijnych na południe. Z tego powodu Berlin poparł ten polskoszwedzki projekt jako instrument wyhamowania inicjatywy francuskiej, a nie jako sposób na budowanie czegoś konkretnego na Wschodzie, co równałoby się wejściu w konflikt polityczny z Rosją. Polska w 2007 r. była w ciężkim sporze z Niemcami i Francją o system głosowania w Radzie Europejskiej i blokowała porozumienie o partnerstwie i współpracy Unia – Rosja, z powodu rosyjskiego embarga na naszą żywność. Dlatego Warszawa, zamiast kolejny raz nie zgadzać się z silnym europejskim graczem, wystąpiła z inicjatywą wschodnią.

A co mamy do zaproponowania naszym partnerom z tego regionu?

Problem tkwi w tym, że w ramach Partnerstwa Wschodniego nie przygotowaliśmy dla nich żadnej interesującej „oferty”. Budżet programu wynosi ok. 4 miliardy euro w ciągu sześciu lat do podziału między sześć państw partnerskich. W porównaniu z wydatkami na dziesięciomilionową Grecję widać, że jest to symboliczna akcja. O marginalności tego projektu świadczy też porównanie zaangażowania Brukseli w takie inicjatywy, jak uszczelnienie granic przed nielegalną emigracją. Co więcej, w ramach Partnerstwa Wschodniego pieniądze są wydawane na priorytety Unii, a nie partnerów, dlatego nie wpłyną one na reformę tych krajów. Szczyty Partnerstwa Wschodniego mamy raz na dwa lata, jest to więc rytm teatralno-rytualny, a nie polityczny.

Co więc powinna robić Polska w sytuacji coraz bliższej współpracy niemiecko-rosyjskiej i braku zainteresowania Brukseli reformowaniem krajów Europy Wschodniej i wyciąganiem ich ze strefy wpływów Moskwy?

Moim zdaniem Polska powinna dążyć do konsolidacji Europy Środkowej i przeciwdziałać odtworzeniu się panowania rosyjskiego na obszarze postsowieckim w jakiejkolwiek formie. Musimy więc rywalizować z Moskwą, a że nasz potencjał do tego nie wystarcza, to niezbędne jest szukanie zewnętrznych sojuszników. Niestety obecnie nie ma do tego chętnych.

A co z Białorusią? W przypadku tego państwa wydaje się, że zarówno Polska, jak i reszta krajów Unii Europejskiej jest zainteresowana zmianą tamtejszej sytuacji. Wobec Aleksandra Łukaszenki stosowano różne metody, od kija po marchewkę, jak na razie nic nie przynosi oczekiwanych rezultatów.

W stosunku do Białorusi zarówno Warszawa, jak i cała Unia prowadzi politykę życzeniową, podczas gdy należy się skupić na pracy organicznej, a nie prowadzić gry z dyktatorem, który i tak niedługo upadnie z powodów ekonomicznych. Skorzysta na tym jednak Rosja, gdyż pochodzący stamtąd oligarchowie wykupią białoruską gospodarkę. My zaś nie będziemy mogli temu przeciwdziałać. Rozstrzygnięcie sprawy Białorusi nie nastąpi w najbliższym czasie, ale za pokolenie. Dlatego powinniśmy wesprzeć ich w pracy nad świadomością społeczeństwa. Konieczne jest więc wsparcie naszych sąsiadów w tworzeniu wielkich dzieł kultury białoruskiej. Chodzi o twórczość, która byłaby łatwo przekazywana przez media, co w epoce dvd nie stanowi problemu. Białorusini potrzebują swojego „Braveheart”, dzięki czemu młodzi chłopcy zaczęliby się bawić w żołnierzy Bułaka-Bałachowicza, a nie w partyzantów sowieckich czy wojaków Suworowa. Musimy pomóc Białorusinom w wytworzeniu moralnej siły w swoim społeczeństwie i poczucia dumy narodowej.

Dla sporej części społeczeństwa takie sprawy, jak patriotyzm, ojczyzna, interes narodowy, to hasła podejrzane, nieeuropejskie, obciachowe. Jak więc przekonać Polaków do tego, że podmiotowość w polityce międzynarodowej to sprawa, o którą warto walczyć, że to sporo kosztuje i nieraz trzeba stawać oko w oko z najważniejszymi aktorami unijnej sceny.

Tak, to prawda, nad Wisłą sami mamy olbrzymią pracę do zrobienia! Jakakolwiek rozsądna polityka polska, tak jak każde podmiotowe postępowanie człowieka, wymaga zdolności do wchodzenia w konflikty w obronie własnych interesów. To nie oznacza od razu wojny z armatami i bombami. Jeśli społeczeństwo polskie nie jest w stanie, a nie jest, poprzeć swojego rządu w sporze o interesy własnego państwa, gdyż odbiera to jako awanturnictwo, to nasz kraj nie ma możliwości prowadzenia polityki zagranicznej. Jeśli trzymilionowa Irlandia potrafiła wejść w konflikt z całą Unią Europejską przy okazji ratyfikacji Traktatu Lizbońskiego i umiała na tym coś ugrać, jeśli wcześniej przy poprzednich traktatach była to w stanie zrobić pięciomilionowa Dania, jeśli dziesięciomilionowa, zadłużona Grecja jest w stanie prowadzić negocjacje z Turcją, od dwudziestu lat blokuje uznanie Macedonii pod jej konstytucyjną nazwą, to Polacy nie są w stanie poprzeć rządu w tego typu konfliktach.

Polskie społeczeństwo nie daje mandatu na walkę na arenie międzynarodowej nawet w tak skrajnym przypadku jak budowa Nord Streamu. Cała ta inicjatywa wymierzona jest w interes Polski, jest dla naszego kraju szalenie niebezpieczna, gdyż w jeszcze większym niż do tej pory stopniu uzależni nas od rosyjskich dostaw gazu. Co więcej, niemiecko-rosyjska rura będzie zapewne blokować nasze porty dla statków o dużym zanurzeniu.

Nie jestem ekspertem technicznym ani prawnym, ale jestem przekonany, że można by tę inicjatywę zaskarżyć, gdyż blokowanie portów jest w prawie międzynarodowym uważane za akt wojenny. Przede wszystkim nasz rząd powinien zrobić hałas w tej sprawie na arenie międzynarodowej.

Skoro jednak rząd w Warszawie nie krzyczy, to nasi sąsiedzi mogą uznać, że wszystko im wolno.

Dlatego musimy zacząć krzyczeć. Strach przed tym wynika ze słabości naszej klasy politycznej. Trzeba odróżnić dwie rzeczy – zdolność Polski do blokowania woli wielkich mocarstw i zdolność naszego kraju do ponoszenia kosztów realizacji ich woli. Oczywiście stwierdzenie, że Polska może wszystko, było megalomanią, ale szkodzenie interesom Rzeczypospolitej powinno boleć.

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej