Paweł Serafin |
Walka z Kościołem jest jak piłowanie nogi krzesła, na którym się siedzi. Naród bez religijnej tożsamości nigdy nie uzyska moralnej równowagi
Domagamy się całkowitego rozdziału Kościoła od państwa i szkoły od Kościoła, pełnego i bezwarunkowego uznania religii za sprawę prywatną. Albo też nie uznajecie tych konsekwentnych żądań wolnościowych, wówczas znaczy to, że wciąż jeszcze tkwicie w niewoli tradycji inkwizytorskiej – te słowa z 1905 r. Włodzimierza Lenina do „uczciwego duchowieństwa” nic nie straciły na swojej aktualności. Zupełnie tak, jak byśmy kolejny raz słyszeli argumentacje Janusza Palikota czy innych polityków lewicy. Skoro w demokratycznej Polsce tacy ludzie nadal mogą zabierać głos z mównicy sejmowej, to znaczy, że niewiele nauczyła nas powojenna lekcja historii.
Komunizm wiecznie żywy
Wydawało się, że świat kolejny raz nie da się nabrać na te retoryczne chwyty i utartą manipulację. Wszyscy bowiem powinni wiedzieć, że Lenin naprawdę doprowadził do wojny przeciwko religii i Kościołowi. Zrobił to z wielkim rozmachem, bo takich prześladowań chrześcijan, do których posunęli się bolszewicy, ludzkość jeszcze nie znała. Polacy po swoich przejściach z komunizmem również powinni być uczuleni na tego typu słowa. Jednak dziś, gdy na ulice setek miast wychodzą rozżaleni ludzie w obronie wolności słowa i TV Trwam, znów słyszymy o ludziach pałających nienawiścią.
„Jednym słowem ten mówca ubrany w liturgiczne szaty nie mówi niczego, co byłoby nowe lub ciekawe dla kogokolwiek (…). W kościele (…) urządzane są seanse nienawiści…” – te słowa Jerzego Urbana, które napisał miesiąc przed zamordowaniem bł. Jerzego Popiełuszki, praktycznie nie różnią się formą i treścią od tych, którymi zwykle obrzuca się założyciela Radia Maryja i jego słuchaczy. Czy naprawdę wszyscy Polacy masowo zapadli na amnezję? Przecież współczesne metody walki niczym się nie różnią od komunistycznej propagandy. Jednak w 1984 r. niewielu wierzyło w słowa Urbana, a dziś niewiele osób słucha tych, którzy wskazują, że zwalczanie Kościoła obróci się przeciwko Polsce.
Obecnie trzeba będzie zapewne pójść za radą, jakiej udzielił niegdyś Engels niemieckim socjalistom: „tłumaczyć i masowo rozpowszechniać francuską literaturę oświeceniową i ateistyczną XVIII w.”.
Czy dziś nie otrzymujemy takich samych wskazówek z „opiniotwórczej” prasy oraz intelektualnych „autorytetów” promowanych przez mainstreamowe media? W ramach wyzwolenia wmawiają nam postmodernistyczny bełkot o jakimś odhumanizowanym humanizmie, a w ramach praktyk religijnych – uprawianie jogi oraz spowiedź u wróżki. Tak wygląda postęp XXI w.
Powtórka z historii
Można nawet powiedzieć, że w polskiej tradycji źli władcy bali się Kościoła, który stał się recenzentem władzy świeckiej. Od czasu śmierci św. Stanisława królowie Polski nie odważyli się już tak otwarcie podnosić ręki na władzę duchową. W zamian duchowieństwo stało się sprzymierzeńcem Polski w budowaniu administracji, ładu społecznego i moralnego, ale też – jeżeli zaszła taka potrzeba – było wewnętrzną opozycją, z którą każdy pomazaniec boży musiał się liczyć.
Wielokulturowość oraz niejednorodność wyznaniowa i religijna Rzeczpospolitej była jej siłą i jednocześnie słabością. Brak jedności wyznaniowej dał o sobie znać szczególnie podczas potopu szwedzkiego, kiedy to protestanci masowo opowiadali się po stronie wroga. Zresztą ten konflikt miał pewne znamiona wojny religijnej. Szwedzi opierali swoją taktykę na tych, którym wówczas nie na rękę była katolicka Polska – Moskwa, Kozacy i Turcy. Nie to okazało się jednak przyczyną naszej całkowitej zguby.
Klęska I Rzeczpospolitej była związana z upadkiem moralnym polskich elit. Można powiedzieć, że na nasze nieszczęście kryzys państwowości spotkał się z kryzysem polskiego Kościoła. Od czasów św. Stanisława biskupi powinni wiedzieć, że są po to, by służyć państwu i narodowi, ale także po to, by tę władzę nadzorować. Hierarchowie jednak przestali pełnić funkcję kontrolną względem państwa. Stali się stronnikami, intrygantami, a piastowane przez nich stanowiska były jedynie instrumentami gry politycznej, a nie służby duszpasterskiej.
Gwałtowne przebudzenie pojawiło się dopiero w czasach zaborów. Na dawnych terenach Rzeczypospolitej w Rosji i Prusach Kościół współcierpiał z narodem. Biskupi nie mogli już tak jak wcześniej recenzować nowej władzy ani skutecznie chronić swoich wiernych. Katolicyzm był teraz drugorzędnym wyznaniem poddanych. Inne wyznania dostawały przywileje, a na katolików spadały restrykcje. Polacy stawali się coraz bardziej zniewoleni.
Ten polsko-katolicki monolit szczególnie był widoczny podczas zrywów narodowych. Podczas powstania listopadowego wszyscy hierarchowie Królestwa Polskiego (oprócz bpa Podlaskiego) je poparli. Angażowali księży, wspierali finansowo powstańców, a nawet nie zgłaszali sprzeciwu, gdy na uzbrojenie przetapiano dzwony kościelne. Powstańcze klęski kończyły się represjami zarówno dla Polaków, jak i dla Kościoła. Władze carskie, kasując klasztory w 1864 r., przewidywały, że po 30 latach życie zakonne w zaborze rosyjskim przestanie istnieć. Tymczasem dzięki działalności bł. Honorata Koźmińskiego liczba osób zakonnych znacznie się powiększyła, a z końcem XIX w. wynosiła około 10 tys. członków. Życie zakonne zeszło do swoistego podziemia, zaczęły się tworzyć tajne zgromadzenia bezhabitowe.
Zaborcy postanowili za wszelką cenę ograniczyć wpływy Kościoła wśród Polaków. Doskonale wiedzieli, że nie uda im się w pełni ujarzmić poddanych, dopóki wystarczająco nie osłabią katolickiego duchowieństwa i ich autorytetu. Wówczas wprowadzili też antykościelną propagandę, którą dziś nazwalibyśmy czarnym PR-em. Znana jest z literatury postać nauczyciela historii w „Syzyfowych pracach”, który na jednej z lekcji czyta tekst szkalujący katolickie zakonnice. Po kasacie zgromadzenia w klasztorze znaleziono tajne drzwi do lochów, a w nich miały być trumienki z pomordowanymi noworodkami.
Podobnych historii szkalujących polskich zakonników i siostry zakonne w ówczesnej opinii publicznej było wiele. Zaborcze władze próbowały ośmieszyć i zdyskredytować niepokornych katolików. Później do tej propagandowej tradycji, ale na większą skalę, nawiązali komuniści. Teraz też mamy przykłady stosowania czarnego PR-u. Elektroniczne media robią sensację z potknięcia duchownych w każdej małej miejscowości. Próbuje się zdyskredytować Kościół, wmawiając innym, że taki obraz kapłanów jest czymś pospolitym.
Komu na tym zależy?
W 1918 r. to dzięki Kościołowi mieliśmy rozwiniętą i zachowaną kulturę, tradycję narodową oraz wystarczająco dobrze wykształcone elity społeczne, które mogłyby przejąć władzę. Dlatego właśnie katolicyzm stał się spoiwem całego narodu. Był filarem, na którym oparła się budowa naszej niepodległości.
Ten wielki kościelny kapitał okazał się niezwykle potrzebny zarówno podczas II wojny świtowej, jak i podczas długiego PRL-u. Dzięki duchowej sile Kościoła komuniści nie mogli sobie pozwolić na tak otwartą walkę, jaką zastosowali w innych krajach bloku wschodniego. Mimo ich usilnych starań i represji Polska wciąż była bastionem katolicyzmu, a prześladowania utrwalały tylko religijność.
Gdy po 45 latach znów odzyskaliśmy niepodległość, wydawało się, że teraz nikt nie będzie ważył się straszyć ani walczyć z Kościołem. Po okresie zaborów niemal wszyscy zdawali sobie sprawę, że Polska jest swoistym dłużnikiem Kościoła katolickiego. Choć również w III RP naród ma duże zobowiązanie wobec tej instytucji, to jednak tym razem wdzięczność okazała się krótkotrwała. Czasy, gdy ludzie masowo słuchali słów księży o wolności i godności, szybko się skończyły. Polacy zachłysnęli się źle pojmowaną wolnością i dziś już im nie w smak nauczanie niedawnych mistrzów, takich jak ks. Popiełuszko, kard. Wyszyński czy Jan Paweł II.
Okazało się, że dawni wrogowie Kościoła wciąż mają silny wpływ na Polską scenę medialną i polityczną. Choć zmieniły się reguły gry, to metody walki z religią pozostały podobne. Komu dziś zależy na walce z Kościołem i narodem?
Obecnej władzy naród i Kościół są coraz bardziej obce.
Fot Paweł Serafin
Odpowiedź jest dosyć prosta: władzy, która nie chce słuchać ani służyć narodowi. Władzy, dla której słowa naród i Kościół są obce. Ludziom, którzy chcą władzy dla samej władzy. Podobny mechanizm był w czasach PRL-u, kiedy narzucono nam samoistnie odnawiającą się polsko-sowiecką hybrydę aparatu partyjnego, którego głównym zdaniem było utrzymanie władzy. Te same instrumenty ograniczania wolności i podporządkowywania sobie Polaków były stosowane przez zaborców. Patrząc czysto pragmatycznie, to ograniczenie roli Kościoła i rozmazywanie poczucia wspólnoty narodowej jest wygodnym sposobem sprawowania władzy. Ludzie oderwani od korzeni nie zastanawiają się nad dobrem swojego narodu ani wartościami chrześcijańskimi. Zapewniając im podstawowe warunki do życia, można ich przekonać prawie do wszystkiego.
Tradycja katolicko-patriotyczna jest jedynym stałym i mocnym filarem, na którym była wsparta nasza przeszłość i na której można budować przyszłość. Już przeszliśmy próbę zastąpienia moralności katolickiej inną. Z autopsji wiemy, że władza bez chrześcijańskich wartości prowadzi do zwyrodnienia. Zawsze, gdy na szczytach polityki dochodzi do patologii, pojawia się też mechanizm samoobrony, który chce ukryć prawdę. Gdy naród jednak się obudzi i upomni o swoje prawa, władza może bardziej bezpośrednio obróci się przeciwko niemu. Tak z reguły powstają bardziej lub mniej zakamuflowane formy totalitaryzmów.