Niegodziwa droga na skróty

2013/07/2
Z dr. Tadeuszem Wasilewskim, ginekologiem i położnikiem z kliniki „Napromedica” w Białymstoku, rozmawia Łukasz Kobeszko

 

 

Epoka w której żyjemy zadziwia wręcz niewyobrażalnym postępem medycznym. Regularnie pojawiają się nowe, wyrafinowane techniki diagnostyczne, a farmakolodzy i lekarze tworzą coraz bardziej udoskonalone generacje leków. Postęp ten nie ominął również wiedzy o ludzkiej płodności Pomimo tego, coraz większym problemem wielu małżeństw w wieku rozrodczym staje się niemożność poczęcia dziecka. W języku potocznym terminy „niepłodność” i „bezpłodność” są często używane zamiennie. Medycyna jednak widzi to inaczej. Bezpłodność ma charakter nieodwracalny, niepłodność można w wielu przypadkach leczyć…

W zasadzie odpowiedział Pan już na postawione pytanie. Bezpłodność jest stanem, którego nie odwrócą żadne zabiegi i ingerencje medyczne. Wiąże się najczęściej z bardzo zaawansowanymi defektami anatomicznymi. U kobiet może być ona efektem nieodwracalnych uszkodzeń np. jajowodów czy brakiem macicy usuniętej np. z powodu choroby nowotworowej. W przypadku mężczyzn może wiązać się z chorobami jąder np. nowotworami, czego skutkiem jest azoospermia (całkowity brak plemników w nasieniu). W takich nieszczęśliwych przypadkach, lekarze po prostu nie są już w stanie zaproponować pacjentom terapii.

Z niepłodnością lekarze mogą zaś walczyć na różne sposoby. Ze stanem tym mamy do czynienia, gdy para małżeńska po roku normalnego współżycia płciowego nie może począć dziecka. Według danych Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) 15 do 20 proc. małżeństw na świecie dotkniętych jest tym problemem.


Dr Tadeusz Wasilewski: Wynalezienie in vitro porównuje do stworzenia dynamitu lub bomby atomowej, człowiek stworzył coś, co będzie w stanie unicestwić go
| Fot. Łukasz Kobeszko

Jak wygląda patogeneza niepłodności? Czy są jakieś szczególne czynniki mogące ją powodować? Utarł się pewien stereotyp kulturowy sugerujący, że za problemy z poczęciem dziecka odpowiedzialne są przede wszystkim schorzenia występujące po stronie kobiet. Specjaliści od niepłodności wiedzą jednak, że w wielu przypadkach problemy z płodnością leżą również po stronie męskiej…

Zgodzę się, że jest to mylny stereotyp. Powody niepłodności rozkładają się po równo. Według szczegółowych badań, gdy zbiór niepłodnych par potraktujemy jako całość, to 40 proc. niepłodności małżeńskiej leży po stronie czynnika kobiecego, kolejne 40 proc. dotyczy czynnika męskiego. Dalsze 20 proc. to albo powód leżący po obydwu stronach, bądź też tzw. niepłodność idiopatyczna, nie związana ze schorzeniami lub patologiami układu płciowego i mająca często charakter psychologiczny. Gdy zbadamy kwestię bardziej szczegółowo, to zobaczymy, że mniej więcej 30 proc. przypadków niepłodności jest spowodowane przyczynami hormonalnymi, w 20 do 30 proc. niepłodnych małżeństw występują przyczyny mechaniczne powstałe np. w wyniku stanów zapalnych, wad budowy narządu rodnego, a niecałe 5 proc. wynika z czynników immunologicznych.

Czy na podstawie własnych doświadczeń zgodziłby się Pan z opinią, że zjawisko niepłodności narasta i par z tym problemem jest – i niestety będzie – coraz więcej?

Rozrodczość stanowi jedną z tych dziedzin medycyny, w której tworzenie wniosków statystycznych następuje bardzo żmudnie i długofalowo. To tak jak w demografii – skutki pewnych procesów widoczne są dopiero w drugim lub trzecim pokoleniu… Nie mamy tutaj do czynienia z efektem eksplozji bomby, gdzie w chwilę po wybuchu widać jego tragiczne skutki. Te zjawiska następują stopniowo, ale są zauważalne. Można jednak z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, że przypadków niepłodności wśród par małżeńskich jest coraz więcej. Trudno wymienić jeden czynnik odpowiedzialny za ten stan. Sądzę, że jest to raczej splot wielu negatywnych tendencji. Prowadzimy siedzący i mało aktywny tryb życia przed biurkami, monitorami komputerów i ekranami telewizorów, jesteśmy permanentnie niedotlenieni, często nie możemy wygospodarować nawet godziny dziennie na spacer na świeżym powietrzu. Nie bez znaczenia jest też nieodpowiednia dieta i zanieczyszczenie środowiska. Istotny wpływ mają również masowe i długotrwałe zażywanie hormonalnych środków antykoncepcyjnych, a także sprzężenie zwrotne pomiędzy wczesnym rozpoczynaniem życia seksualnego, a coraz bardziej przesuwającym się w czasie momentem urodzenia pierwszego dziecka.

Co więc współczesna medycyna ma do zaproponowania niepłodnym parom?

Mamy do czynienia z dwoma strategiami. Po pierwsze, możemy zastosować technikę sztucznego zapłodnienia pozaustrojowego, zwaną popularnie in vitro oraz różne metody inseminacji, to znaczy zapłodnienia kobiety w warunkach laboratoryjnych nasieniem pobranym uprzednio od męża bądź też anonimowego dawcy. Od razu jednak zaznaczę, że w wyżej wymienionych technikach nie mamy do czynienia z leczeniem niepłodności, czyli działaniami na rzecz wspomagania bądź przywrócenia naturalnych zdolności rozrodczych pacjentów. Strategia sztucznego zapłodnienia jest przykładem niegodziwej „drogi na skróty” i stanowi próbę ominięcia problemu niepłodności.

Drugim sposobem jest poszukanie istoty problemu. Co spowodowało, że pacjenci nie mogą począć dziecka? Trzeba ich poddać dokładnemu procesowi diagnostycznemu, który znajdzie przyczyny tego stanu. Musimy tu zaangażować naszą wiedzę na temat cyklu płodności kobiety, włączyć do pracy chirurgów, którzy zbadają, czy nie występują problemy na odcinku drożności jajowodów (w przypadku kobiety) bądź np. żylaki powrózka nasiennego (u mężczyzn) czy w końcu – blisko współpracować z andrologami – specjalistami od leczenia męskiej płodności. Tą drugą strategię stanowi naprotechnologia, czyli szeroka i wręcz interdyscyplinarna strategia medyczna, zakładająca wspomaganie naturalnych funkcji rozrodczych człowieka i leczenie ich zaburzeń, bez posuwania się do niegodziwych etycznie metod sztucznego zapłodnienia pozaustrojowego.

Technika in vitro nie jest więc w sensie ścisłym działaniem terapeutycznym? Na czym dokładnie polega wspomniana przez Pana „droga na skróty” z którą mamy do czynienia przy tej metodzie?

Działanie terapeutyczne, o którym Pan wspomniał polega po prostu na tym, że likwidujemy chorobowy stan w obrębie organizmu pacjenta. Dam przykład: do lekarza przychodzi pacjent skarżący się na silne i przewlekłe bóle głowy. Zadaniem terapeuty jest znalezienie przyczyn tego stanu i zaordynowanie odpowiedniej kombinacji leków, tak, aby chory powrócił do stanu sprzed pojawienia się dolegliwości. Przy in vitro następuje ominięcie tego normalnego w medycynie procesu polegającego na poszukiwaniu powodów schorzenia i zastosowanie odpowiedniej strategii służącej jego ustąpieniu. Parze mającej trudności z poczęciem nie oferuje się badania powodów, które powodują trudności, ale często od razu wskazuje drogę sztucznego zapłodnienia pozaustrojowego. Jeżeli jednak kłopoty z płodnością wynikają z zaburzeń owulacji, endometriozy (obecności fragmentów błony śluzowej jamy macicy poza tą jamą ) lub dających się leczyć chirurgicznie problemów z jajowodami, to samo zastosowanie in vitro nie zlikwiduje problemów kobiety z płodnością.

Moje słowa zabrzmią paradoksalnie, ale nawet jeżeli za pomocą sztucznego zapłodnienia kobiecie uda się zajść w ciążę i urodzić dziecko, to w sensie ścisłym dalej pozostanie ona niepłodna. A przecież tak jak dobremu neurologowi powinno zależeć na tym, aby znaleźć pierwotną przyczynę bólów głowy i później je wyeliminować, tak dobremu ginekologowi i położnikowi powinno leżeć na sercu, aby znaleźć przyczynę niepłodności pacjentów i co ważne, doprowadzić do wyeliminowania występowania patologii w przyszłości. Tak naprawdę przecież, sens mojej pracy jako lekarza będzie widoczny, gdy para stanie się płodna!

Tym bardziej in vitro oraz inseminacja stanowią ominięcie problemu niepłodności męskiej. Lekarzom powinno chodzić o to, aby przywrócić u mężczyzny naturalny stan płodności, a nie wysilać się, aby za każdym razem przenosić jego nasienie na laboratoryjną płytkę. Żadnym rozwiązaniem z punktu widzenia medycznego nie jest też zapłodnienie małżonki nasieniem od anonimowego dawcy. Nie trzeba mieć nawet minimalnej wiedzy medycznej, aby stwierdzić, że to przecież w żaden sposób nie wyleczy mężczyzny z niepłodności!

Dla pełnej jasności chcę jednak wyraźnie podkreślić, że to co powiedziałem powyżej, nie jest dla mnie głównym argumentem przeciwko in vitro. Chodzi przede wszystkim o to, że jest to metoda niegodziwa, gdyż wiąże się ze śmiercią zarodków.

Powiedział Pan, że naprotechnologia jest dziedziną medycyny o charakterze interdyscyplinarnym. Czy jako taka, posługuje się specyficznymi metodami i rozwija nowe techniki? Czy stanowi ona powrót do tzw. klasycznej medycyny wspomagania rozrodu, istniejącej przed epoką in vitro? Ginekolodzy i androlodzy działali przecież na długo przed pojawieniem się technik sztucznego zapłodnienia i starali się pomagać pacjentom bez uciekania się do tego rodzaju wątpliwych etycznie metod. O wspieraniu przez Kościół godziwych technik wspomagających rozrodczość mówił papież Pius XII na początku lat 50. XX wieku…

To dobrze, że pojawił się w naszej rozmowie termin „klasyczna medycyna rozrodu”. W istocie, taka strategia powinna przede wszystkim przyświecać ginekologom i położnikom. Sadzę, że w tym miejscu trzeba przypomnieć kilka faktów. Naprotechnologia, pomimo tego, że w Polsce słyszymy o niej dopiero od paru lat, pojawiła się w USA niemal równolegle do technik in vitro. Gdy w 1978 roku zostało poczęte pierwsze dziecko metodą in vitro, doktor Thomas Hilgers prowadził już od dwóch lat przy współpracy z Uniwersytetem Creightona w stanie Nebraska badania nad możliwością pomocy parom niepłodnym bez uciekania się do sztucznego zapłodnienia. Dr Hilgers był na początku praktycznie sam, po pewnym czasie dołączyli do niego lekarze z Kanady i Irlandii. Naukowcowi udało się opracować specjalny model obserwacji śluzu szyjki macicy, wywodzący się z klasycznej metody Billingsów, wykorzystywanej przy naturalnym planowaniu rodziny. Model Creightona analizuje tzw. markery biologiczne, istotne dla zdrowia i płodności kobiety i jest jednym z zasadniczych filarów naprotechnologii.

Naprotechnologia rehabilituje chirurgię, urologię, andrologię. Oczywiście, nie ma czegoś takiego jak jedna technika naprotechnologiczna – to raczej ogólna nazwa pewnej strategii medycznej, na którą składa się szereg działań i metod. Ogólny rozwój medycyny idzie w parze z rozwojem naprotechnologii. Lekarze posługujący się tą metodą biorą pod uwagę najnowsze osiągnięcia naukowe, nie zamknęli się w średniowieczu i nie są wrogami postępu, co niektórzy usiłują nam narzucić.

W ubiegłym roku jeden z twórców metody in vitro – Robert Edwards został laureatem Nagrody Nobla w dziedzinie fizjologii i medycyny. Czy naprotechnologia odrzuca a priori wszystkie dokonania i odkrycia, które powstały w ramach programu in vitro? Da się etycznie wykorzystać część tych doświadczeń?

To na pewno złożona kwestia. Nikt rozsądny nie potępi faktu, że medycyna chciała zająć się problemem ludzkiej niepłodności. Codziennie spotykam się z parami małżeńskimi dotkniętymi tym problemem i wiem, jak ciężkie brzemię może stanowić niemożność poczęcia potomstwa. Można powiedzieć, że tak jak w wielu innych działaniach, u początków badań nad płodnością leżały na pewno dobre intencje i chęć pomocy chorym. Jednakże w pewnym momencie nastąpiło coś, co poruszyło całą lawinę. Doszliśmy do „punktu zero”. Gdy raz przekroczy się pewne granice, później nic nie jest już takie same. Doprowadzając do sztucznego zapłodnienia pozaustrojowego odbezpieczyliśmy wybuchowy granat, sięgając ręką po coś, co nigdy do nas nie należało. Tym czymś są początki ludzkiego życia. Wynalezienie in vitro porównałbym wręcz do stworzenia dynamitu lub bomby atomowej. Człowiek może sam stworzyć coś, co będzie w stanie zakwestionować jego istotę i wręcz go unicestwić.

Jest jednak tak, że jako ludzie wierzący powinniśmy mieć świadomość, że z każdego zła Bóg może wyprowadzić dobro. Tak może być i w tym przypadku. Świadomość zła, jakiego dokonaliśmy, może wpłynąć stymulująco na poszukiwanie dróg pozytywnego wyjścia. Oczywiście, jako naprotechnolodzy korzystamy z całej wiedzy na temat ludzkiej płodności, jaką wypracowała współczesna medycyna, ale konsekwentnie odrzucamy sztuczne zapłodnienie. Wykorzystujemy zaś ultrasonografię, badania endoskopowe, chirurgię ginekologiczną itd.

Powiedział Pan o tzw. modelu Creightona opracowanym przez ojca naprotechnologii, dra Hilgersa. Wcześniej zwrócił Pan uwagę, że naprotechnologia zajmuje się leczeniem także niepłodności męskiej. Jednakże model Creightona dotyczy płodności kobiecej i nie ma zastosowania w przypadku problemów występujących po stronie mężczyzny….

Dziękuję za ważne pytanie. Otóż wbrew pozorom, model Creightona, pomimo że podmiotem badania jest kobieta, może służyć pomocą także mężczyznom mającym obniżoną liczbę plemników. Poprzez odpowiednie dobranie terminu współżycia, szanse na poczęcie dziecka wzrastają o kilkadziesiąt procent! Chciałbym przypomnieć, że WHO w ostatnich latach obniżało w swoich normach liczbę plemników, które powinien posiadać zdrowy mężczyzna. Kiedyś była ona znacznie wyższa.

Gorzej, gdy plemników nie ma w ogóle. Zresztą jest to problem podnoszony przez krytyków naprotechnologii – gdy mamy do czynienia z poważnymi schorzeniami, zarówno po stronie kobiecej, jak i męskiej, proponowane przez naprotechnologów metody są praktycznie bezużyteczne… Czy nie jest błędem przedstawianie naprotechnologii jako nowej, wręcz cudownej i w pełni niezawodnej metody?

Ten argument opiera się na istotnym nieporozumieniu. Nikt nie twierdzi, że naprotechnologia to metoda całkowicie niezawodna i może czynić cuda. Tak jak powiedzieliśmy na początku, w przypadku bezpłodności i nieodwracalnych uszkodzeń układu rodnego, żadna medycyna nie jest w stanie nic już zrobić. Ale przecież nie jest to argument na rzecz in vitro, bo np. w przypadku ciężkiej wady narządy rodnego lub braku plemników w nasieniu, sztuczne zapłodnienie również nie jest możliwe. Jest tak w każdej dziedzinie medycyny, przypadki chorób bądź stanów nieuleczalnych, nie oznaczają, że mamy całkowicie zanegować ideę leczenia. Pragnę gorąco zapewnić, że naprotechnologia nie jest zbiorem niezawodnych metod!

In vitro nie pozostaje obojętne wobec organizmu kobiety. Zwolennicy tej metody wskazują jednak, że powikłania i skutki uboczne zdarzają przy każdej interwencji medycznej w ludzki organizm, a nawet przy zwyczajnym zażywaniu leków… Czy możliwość wystąpienia powikłań jest dla Pana ważnym argumentem przeciwko tej technice?

Z pewnością takie zagrożenia występują i zwolennicy sztucznego zapłodnienia zazwyczaj pomijają je w dyskusji. Aby być uczciwym wobec pacjentów trzeba mówić o tym, że w procesie wykonywania programu in vitro może dość do tzw. zespołu hiperstymulacji jajników, w 30 % dochodzi do powstania ciąż mnogich, czy też sięgającego od 30 do 40 proc. zwiększonego ryzyka wystąpienia wad wrodzonych u dzieci poczętych tą metodą. Wrócę do tego co już powiedziałem – dla mnie decydującym argumentem przeciwko in vitro jest selekcja i uśmiercanie ludzkich zarodków.

Magisterium Kościoła w dwóch instrukcjach ostatnich papieży – Donum vitae Jana Pawła II i Dignitatis personae Benedykta XVI uznaje również za niegodziwe metody inseminacji i wskazuje, że praktycznie nie ma dobrego rozwiązania moralnego w kwestii przyszłego losu zamrożonych embrionów. W Polsce rozpoczęła się właśnie dyskusja na temat prawnego uregulowania adopcji zamrożonych wcześniej embrionów. Za możliwością takiej adopcji opowiedział się m. in. były wiceminister zdrowia Bolesław Piecha.

W pierwszej kwestii pojawia się jednak zasadnicze pytanie: dziecko poczęte z banku nasienia ma pełne prawo do poznania swojego biologicznego ojca i ewentualnego rodzeństwa. Gdzie ma jednak szukać swoich najbliższych? Dlaczego mamy decydować za niego i pozbawić go takiej możliwości? Jest wiele przypadków, że inseminacja, która w zamyśle miała zbliżyć małżonków pragnących poczęcia dziecka, w rzeczywistości ich od siebie oddaliła. Czy bezpłodny ojciec w pełni zaakceptuje później takie dziecko jako swoje? Kto potrafi przewidzieć jego reakcję? Mamy tu do czynienia z węzłem wielu problemów prawnych, moralnych i psychologicznych. Podobnie jest z adopcją embrionów. Stanowisko Kościoła dobrze uwypukla cały dramat. Na jakich zasadach mamy dopuścić do takiej możliwości. Czy embriony byłyby sprzedawane? Jaka byłaby ich cena? Kto będzie o tym decydował? Co stanie się dzieckiem z takiej adopcji, którego rodzice się rozstaną lub zginą tragicznie? Jak widać, praktycznie nie ma tu żadnych odpowiedzi, a pojawiają się same wątpliwości. Powoływanie do życia kolejnych embrionów nadliczbowych i ich mrożenie to negatywna konsekwencja in vitro, z której rzeczywiście nie ma wyjścia. Nie można tu również mówić o „mniejszym źle”.

Przez prawie 15 lat uczestniczył Pan w programie in vitro. Kształcił się Pan w Klinice Ginekologii Akademii Medycznej w Białymstoku, miejscu, w którym w 1987 roku pod kierunkiem prof. Mariana Szamatowicza dokonano pierwszego w Polsce sztucznego zapłodnienia. W swoich bardzo osobistych świadectwach mówi Pan o roli, którą w zmianie Pańskiego podejścia odegrała wiara i ufność w Boże miłosierdzie. To temat na osobny artykuł, ale warto zapytać, czy obok osobistego nawrócenia pojawiły się jakieś inne czynniki, które pomogły dokonać tej wielkiej rewolucji w Pańskim światopoglądzie? Śledząc Pańską historię mam wrażenie, że po prostu zanegował Pan swoją dotychczasową drogę zawodową. Nie każdego byłoby stać na taki gest. Czy dawni koledzy –ginekolodzy nie patrzą na Pana jak na odmieńca?

Ogromną rolę odegrała refleksja etyczna i paradoksalnie – fakt, że przez tyle lat pochylałem się nad początkami ludzkiego życia. Bóg dał mi szansę zauważyć, że tam, gdzie wydawałoby się, że rodzi się nowe, uświęcone życie, przychodzi też śmierć. Selekcji embrionów i ich uśmiercania nie widzimy gołym okiem, trzeba zajrzeć dopiero pod mikroskop. Zapewniam Pana, że nie znam żadnej pary małżeńskiej, która poddając się technice in vitro, nie zapytałaby się o los nadliczbowych embrionów. Być może pytania takie nie padną przy pierwszym spotkaniu, ale dopiero później, przy trzeciej lub szóstej wizycie – ale proszę mi wierzyć – zawsze, prędzej czy później one padają. Zrozumiałem, że nikt nie dał mi prawa do selekcji i uśmiercania nowych ludzkich istnień. Gdy zerwałem z in vitro miałem 47 lat. Tak jak stałem, wyszedłem na ulicę i wiedziałem, że nigdy już nie wrócę do tej techniki. Liczyłem się nawet z możliwością zaprzestania bycia lekarzem. Uczestniczyłem później w rekolekcjach zamkniętych w jednym z klasztorów sióstr bernardynek pod Tarnowem, byłem z żoną na pielgrzymce w Ziemi Świętej. Ten z jednej strony bardzo trudny, lecz z drugiej przełomowy czas utwierdził mnie w mojej decyzji, ale też wskazał, aby nie rezygnować z mojego głównego powołania. Między innymi dzięki doktorowi Hilgesowi i jego współpracownikom, mam teraz możliwość dalszego pomagania ludziom. Tym razem jednak w zgodzie z Bogiem i własnym sumieniem.

Koledzy rzeczywiście patrzą na mnie jak na odmieńca. Moja decyzja na pewno była dla nich wielkim zaskoczeniem. Nie chcę ich teraz oskarżać, modlę się, aby Bóg dał im możliwość doświadczenia, tego, co mnie spotkało.

Kiedyś Białystok stał się stolicą in vitro, dzisiaj, dzięki Bożej Opatrzności stał się kolebką polskiej naprotechnologii. Rozwijają się kolejne ośrodki – Lublin, Warszawa, Kraków. Jestem jak największym optymistą co do przyszłości tej dziedziny w Polsce i Europie. Szansę widzę szczególnie w młodych lekarzach, opuszczających mury uniwersytetów medycznych. Wielu z nich przypatruje się z ciekawością temu, co robimy.

Zwłaszcza, że bycie katolikiem – ginekologiem bądź andrologiem to poważna próba sumienia… Znam opowieści lekarzy kształconych jeszcze w PRL, którzy wybierając taką specjalizację byli zmuszani np. do dokonywania aborcji…

Z pewnością, to wielka próba i szczególne miejsce świadectwa. Jako katolicylekarze nie możemy dzisiaj zdezerterować. Powiem Panu, że patrząc z dzisiejszej perspektywy nie żałuję, że zostałem ginekologiem.

Dziękuję za rozmowę.

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej