Niepełny obraz polskiego losu

2013/01/17

Obecna elita polityków rosyjskich ciągle nie akceptuje bądź unika tego, co wydarzyło się w Lesie Katyńskim, Charkowie i Miednoje. Jednak to właśnie te wydarzenia są decydujące dla współczesnych relacji polsko – rosyjskich.

Film Katyń ma podwójny charakter: jest obrazem paradokumentalnym, ukazującym samą ludobójczą zbrodnię sowiecką w sposób dotykalny i mrożący w żyłach krew, ale jest też opowieścią fabularną. Przy czym fabuła filmu, opartego jak wiadomo na motywach powieści Post mortem Andrzeja Mularczyka, ograniczona jest do wątków krakowskich, zarówno w scenach indywidualnych, zbiorowych z okresu okupacji i wczesnego czasu powojennego. Jak się wydaje reżyser chciał pokazać okrucieństwo obu okupantów, w jakiś sposób je zrównując, chociaż to zrównanie chyba jednak nie mogło się udać w pełni; można jedynie przyjąć je w tym zakresie, iż obu okupantom chodziło jednakowo o zdekapitowanie polskiego narodu, tj. pozbawienie go warstwy inteligenckiej, przywódczej.

Drugim ważnym motywem owej warstwy fabularnej filmu jest próba indywidualnej walki z kłamstwem katyńskim, strzeżonym najpilniej przez urząd bezpieczeństwa Polski Ludowej. Wiadomą jest rzeczą, że w Krakowie złożone zostały i były potajemnie opracowywane dokumenty katyńskie, spodziewano się, że sprawa Katynia będzie rozpatrywana na procesie norymberskim, w pierwszych miesiącach powojennych lub nawet dłużej władza komunistyczna w Polsce nie była bynajmniej ugruntowana, a wielu Polaków oczekiwało rozstrzygnięć na rzecz niepodległości kraju i bezprzymiotnikowej demokracji.

Władza „ludowa” w walce o utrzymanie kłamstwa katyńskiego była jednak równie bezwzględna, jak obaj poprzedni okupanci, chociaż w filmie znalazło to wyraz jedynie w niewielkim stopniu. Reżyser zakłada, iż widz ma na ten temat sporą wiedzę – wszyscy żyjący jako dorośli przed 1989 rokiem wiedzieli, że prawdy o Katyniu nie da się publicznie powiedzieć. Wajda ograniczył się do ukazania atmosfery, tak jak próba upamiętnienia zamordowanego w Katyniu brata przez siostrę, odważną konspiratorkę i, jak można się domyślać, uczestniczkę Powstania Warszawskiego. Sceny te nie osiągają jednak wymiaru postawy Antygony, choć nadawały się do tego, by do Sofoklesowej tragedii nawiązać. Mają natomiast dużą nośność informacyjną. Na przykład w scenach z majorem, ocaleńcem z Katynia, który nie widzi żadnego wyjścia z sytuacji, w jakiej się znalazł, i popełnia na naszych oczach samobójstwo, co jest jednoznacznym oskarżeniem systemu komunistycznego. Nawiasem mówiąc, ten wątek „zagrał” świetnie w filmie dzięki kapitalnej roli Andrzeja Chyry.


Generał (Jan Englert) prowadzony na egzekucję

Do „grepsów” Wajdowskich zaliczam także sceny wynikające z przeświadczenia reżysera, że Polacy mają nieuleczalną skłonność do bohaterszczyzny. Wajda o tego rodzaju głupotę oskarżał wielekroć, w Pokoleniu, w Popiołach, w Lotnej. Czyni to i tutaj, kreując postać młodego konspiratora, który na oczach ubeków zrywa ze słupa plakat Włodzimierza Zakrzewskiego ze sławetnym „zaplutym karłem reakcji”, a potem daje się głupio zabić. Widz znający filmy Wajdy nie uniknie skojarzenia z końcówką Popiołu i diamentu, mimo że wymyta deszczem krakowska uliczka to nie śmietnisko. Trzeba tutaj powiedzieć mocno, że owa bohaterszczyzna to wymysł wrogów polskiej tradycji, bo przecież takie indywidualne przejawy żołnierskiej buty i fanfaronady zdarzały się we wszystkich armiach i partyzantkach świata. Inaczej mówiąc, to jest tylko kwestia interpretacji, czego dowiódł Marian Brandys, żołnierz i oficer Wojska Polskiego, mający tragiczne doświadczenia żołnierskie z 1939 roku, w swoim Końcu świata szwoleżerów.

Chwalono Wajdę, że uniknął w swym filmie akcentów nacjonalistycznych, a także odwetowych. To prawda, ale stało się to kosztem pominięcia wielu niezwykle ważnych elementów polskiego życia, tego, czym kwitły domy inteligenckie przed wojną i w czasie okupacji. Sceny filmu Wajdy są wyizolowane z polskości, o patriotycznym podkładzie służby wojskowej słyszymy jedynie w drętwym przemówieniu generała w wigilię Bożego Narodzenia 1939 roku i w przyganie dla jednego z oficerów, który wariuje niemal na tle złych, jakże prawdziwych, przeczuć. Delikatnie potraktowani są okupanci – ich zbrodnie mają ich charakteryzować, ale są to hitlerowcy i bolszewicy, a nie Niemcy i Rosjanie. Uratowanie Anny, żony głównego bohatera (bezbłędny Artur Żmijewski), przy którego zwłokach znaleziono notatnik, będący podstawą tej części scenariusza, która mówi o czasie od wzięcia do niewoli oficerów aż po ich tragiczny kres, dzięki postawie ludzkiego oficera NKWD, dostrzegającego zło w działaniu swojej formacji – też temu służy. Wiadomo mi od pani Bożeny Łojek, że zdarzenie to jest oparte na faktach, ale to niewątpliwie incydent, urastający tutaj do zasady, której nie było – wprost przeciwnie.

Dlaczego tyle piszę o zastrzeżeniach? Bo ich powody przeszkodziły stać się filmowi Wajdy arcydziełem i utrudniają docenienie tego, co jest ogromną zaletą filmu. A jest nią przede wszystkim ów główny dla mnie wątek paradokumentalny, ukazujący samą zbrodnię, jej odrażający przebieg i obraz, jak również sytuację ją poprzedzającą – nastroje wśród uwięzionych, trzymanych w swoistych klatkach, oficerów, atmosferę oczekiwania, złudzenia nie dopuszczające myśli o najgorszym itp. Trudno w tej mierze zaaprobować jedynie rolę Jana Englerta, aktora przecież wyśmienitego, który nie znalazł żadnego sposobu wcielenia się w tę rolę i jest tylko Englertem przebranym za generała. Ale to wyjątek, bo poza tym gra aktorów jest bez zarzutu en gros, szczególnie w opisywanych scenach, jak również sam przebieg zbrodni jest odtworzony bezbłędnie – więc przeżywamy grozę.

I dlatego film Wajdy, mimo powyższych zastrzeżeń, jest niezwykle potrzebny, a ponadto powinien pociągnąć za sobą falę twórczości filmowej o tej tematyce. Dotychczas byłem innego zdania – uważałem, że Katyń jest zbrodnią tak potworną i bestialską, jedyną tego rodzaju na świecie, że nie należy, że tak powiem, konfekcjonować jej w postaci filmów fabularnych. Należy, ale trzeba pokazać tragedię Kresów, zderzenie rosyjskiej kultury stepowej (Eustachy Rylski) z kulturą polską, czerpiącą ze źródeł śródziemnomorskich, nasyconą od tysiąca lat duchowością Chrystusową (w filmie Wajdy wiara jest obecna tylko emblematycznie – oficerów spowiada kapelan, rannych namaszcza, a w ręku jednej z ofiar widzimy różaniec), sięgnąć do tła moralno-politycznego tej zbrodni, ukazać tragedię jej pozostałych ofiar – rodzin katyńskich, nie tak, jak to jest u Wajdy, niepełnie.

Film oglądałem w małej, osiemdziesięcioosobowej salce kina „Wisła” na warszawskim Żoliborzu. Było nas około 20 osób, prawie wyłącznie starszych – jeden pan w średnim wieku zasiadł z torebką popcornu! Był to seans przedpołudniowy. Ale obawiam się, że film nie zdobędzie wielkiej widowni. Obym się mylił. Znajdziemy sposób, żeby to sprawdzić za kilka miesięcy.

A czy obejrzy go publiczność zachodnia, europejska i amerykańska (oni też podtrzymywali kłamstwo katyńskie przez wiele lat!)?. A Rosjanie? W myśl słów jednej z postaci powieści Włodzimierza Odojewskiego Zasypie wszystko, zawieje: „Cokolwiek się stanie, naród polski nigdy już nie będzie miał pewności, że nie zostanie zgwałcony, podeptany i upodlony, jak we wrześniu trzydziestego dziewiątego roku i później, zanim naród rosyjski nie uświadomi sobie, co zrobił, i zanim nie przyzna się głośno do hańby tego podeptania i gwałtu. (…) Żadnej pewności, żadnych gwarancji, zanim naród rosyjski nie przyzna się do masowych mordów naszej ludności cywilnej w więzieniach Lwowa, Tarnopola i wielu innych miejscach. Do zesłania ponad dwóch milionów naszych mężczyzn, kobiet i dzieci w śniegi na wschód. I do hańby mordu na jeńcach. No i dopóki tej hańby sam nie zechce odpokutować” Jakże daleko od tego jesteśmy w 67 lat po tej potwornej zbrodni!

I co robić, żeby to zmienić? Stosunki polityczne na najwyższym szczeblu są, oczywiście, ważne, ale do tego potrzebna jest wola obu stron. Tymczasem ze strony rosyjskiej takiej woli na razie nie ma, wprost przeciwnie, nasilają się ataki i kłamstwa, zwłaszcza ze strony prasy uchodzącej za oficjalną. W tej sytuacji nie pozostaje nic innego, jak nawiązywać i rozwijać stosunki z tymi środowiskami, które są nam przychylne. Mam na myśli środowisko Memoriału i rosyjskich demokratów. Ale nie tylko. Jest w Rosji, szczególnie w Moskwie i Sankt-Petersburgu, sporo inteligencji, nie tylko przychylnej Polsce i Polakom, ale i mówiącej po polsku, wciąż jeszcze korzystającej z naszego pośrednictwa, z pośrednictwa naszej kultury (i z niej samej) w rozszerzaniu jej kontaktów z kulturą i cywilizacją Zachodu. W latach 70. nieźle rozwijała się współpraca między historykami rosyjskimi i polskimi w zakresie tematyki XIX-wiecznej. Przy wszystkich ograniczeniach… Z polskiej strony przewodził jej prof. Stefan Kieniewicz, z rosyjskiej – Władimir Diakow. Instytut Słowianoznawstwa i Bałkanistyki dopuścił, można rzec, do wydania (w latach 80.!) książki Ludmiły Sofronowej o teatrze jezuickim w Polsce, inna praca tej autorki, o teatrze jezuickim w Polsce i na Ukrainie, spoczęła w archiwum tegoż Instytutu, widać nie mogła przejść przez ucho igielne cenzury sowieckiej. Ale została napisana, na podstawie dokumentów zebranych. W archiwach Lwowa i innych miast d. Kresów wschodnich i w Polsce centralnej, takich przykładów jest więcej.

Być może Katyń Wajdy trzeba będzie na razie wyświetlać w Rosji na pokazach zamkniętych. Nie ma rady, trzeba zaczynać od małych kroków, a potem konsekwentnie iść dalej. Inspirować naszych przyjaciół Moskali, aby mówili głośno, co myślą. Przebijali się z tym do radia i telewizji, pisali artykuły i książki. Aż do spełnienia się owego postulatu, który zanotował Włodzimierz Odojewski w swym arcydziele.

Jerzy Biernacki

Artykuł ukazał się w numerze 11/2007.

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej