Paweł Borkowski |
Wiadomo, że Amerykanie wszystko mają lepsze. Nawet Święto Niepodległości wypada u nich w ciepłym lipcu, a nie, jak u nas, w słotnym listopadzie. Ale i szaruga ma pewne zalety – sprzyja refleksji, sięgnięciu myślą do tego, co fundamentalne. Spróbujmy zastanowić się nad tym, o co w gruncie rzeczy walczyli Polacy w swoich trudnych, listopadowych czasach.
Wielkie sprawy
Ta walka – podejmowana zresztą w różnych epokach i rozmaitych formach – zawsze rozgrywała się przynajmniej o trzy ważne sprawy, które zostały zasygnalizowane w tytule: niepodległość, suwerenność, uczestnictwo. Te trzy pojęcia, ideały czy wartości są bliskie treściowo, ale na pewno nie tożsame. Każde z nich zasługuje na odrębne potraktowanie. A zatem przypatrzmy się im kolejno przez pryzmat ogólnej refleksji filozoficznej i nauczania Kościoła, nie pomijając również współczesnej, polskiej perspektywy.
Spojrzenie filozofa
Niepodległość to pojęcie przede wszystkim polityczne. Ma ono charakter negatywny: oznacza brak zależności od kogoś potencjalnie wyższego, niezawisłość od cudzej kontroli i czyichś postanowień. Ilekroć Polacy w swojej skomplikowanej historii usiłowali „wybić się na niepodległość”, czynili to właśnie w tym celu, aby wyswobodzić się od dominacji obcych mocarstw, uzyskać podmiotowość na arenie międzynarodowej i własne miejsce na mapie Europy. Nie oceniamy udatności tych prób; stwierdzamy jedynie, w jakich intencjach je podejmowano.
Jednakże niepodległość to dopiero pierwszy krok, który powinien prowadzić w kierunku suwerenności. Niepodległość nie stanowi celu samego w sobie – nie jest wartością autoteliczną, jak mawiają filozofowie. Można przecież być niezawisłym, a mimo to z jakichś przyczyn pozostawać niezdolnym do samodzielnej, twórczej i życiowo doniosłej aktywności. Tę myśl można zilustrować prostym, ale historycznym przykładem. Szedłem kiedyś z żoną przez wileńską dzielnicę Markucie, gdy nagle z przydrożnych zarośli wyłonił się jakiś wymięty osobnik, rozsiewający intensywną woń alkoholu, i zapytał po rosyjsku: „Gdzie ja jestem?”. Najwyraźniej musiał spędzić parę wcześniejszych dni i nocy na gościnnym łonie litewskiej przyrody, tracąc przy tym poczucie czasu i przestrzeni. Z pewnością zachowywał przez ten okres pełną niepodległość osobistą, bo nikt nie kontrolował jego życia, lecz zarazem był pozbawiony suwerenności, gdyż sam nie mógł rozsądnie kierować własnym.
Dlatego ważniejsza od niepodległości wydaje się suwerenność. Można ją rozumieć dwojako, pamiętając o tym, że oba te ujęcia bynajmniej się nie wykluczają: w sensie politycznym – jako zwierzchnią władzę nad określonym ludem, narodem lub terytorium; w sensie etyczno-społecznym – jako autonomię, czyli samorządność, to znaczy faktyczną i prawną zdolność do kierowania własnym życiem, czy to indywidualnym, czy to zbiorowym. Kardynał Karol Wojtyła określał tę zdolność mianem „samostanowienia” i tak ją definiował w znanym dziele Osoba i czyn: „Przez samostanowienie każdy człowiek aktualnie panuje sobie samemu, aktualnie sprawuje tę specyficzną władzę w stosunku do siebie, której nikt inny sprawować ani też wykonywać nie może”. Wileński pijak najwyraźniej tę zdolność samostanowienia utracił. Podobnie bywa z państwami.
Ale czy suwerenność to już wszystko, o co można i warto byłoby się ubiegać? Wydaje się, że nie. Państwo może być przecież suwerenne, a mimo to stwarzać nieznośne warunki życia swoim obywatelom. Taką sytuację obserwujemy w Korei Północnej, częściowo na Kubie czy w Chinach, dawniej w ZSRR. Czego tam zabrakło? Zabrakło tego, co kard. Wojtyła określił jako uczestnictwo. Chodzi o aktywny i przemyślany udział jednostek w życiu społeczności, o budowanie dobra wspólnego viribus unitis, o to, co nas nie alienuje, lecz spaja w różnorodnych relacjach międzyludzkich. Dopiero tak rozumiane uczestnictwo stanowi godziwy ideał życia społecznego.
Spojrzenie Kościoła
To, co filozofia rozpoznaje i opisuje jako pewien zespół faktów, Kościół postuluje jako prawa lub obowiązki jednostkowe i zbiorowe. W interesującej nas tematyce polityczno-narodowej reprezentanci Kościoła hierarchicznego wielokrotnie zabierali głos, zwłaszcza w ciągu ostatnich stu lat (choć sam temat jest obecny w myśli katolickiej już od starożytności).
Ojciec święty Pius XII (1939-1958) w encyklice Summi Pontificatus (20 X 1939), sprzeciwiając się totalitarnym zapędom ówczesnych państw, pisał, że zasady prawa naturalnego „nakazują uszanowanie prawa każdego narodu do wolności, niepodległości, życia i możliwości rozwoju cywilizacyjnego”. Z kolei w przemówieniu do kardynałów stawał w obronie mniejszych narodów, „które wskutek swego położenia geograficznego i geopolitycznego są wystawione i narażone na to, aby dostać się w wir sporów wielkich mocarstw”.
Później te same kwestie podejmowali: papież Jan XXIII (1958-1963) w encyklice Pacem in terris (11 IV 1963), II Sobór Watykański w Konstytucji duszpasterskiej o Kościele w świecie współczesnymGaudium et spes (7 XII 1965), a także papież Paweł VI (1963-1978). Szczególnie interesujące w naszym kontekście jest spostrzeżenie tego ostatniego, że „ludy, które zaczęły korzystać z własnych praw i możności samostanowienia, pragną osiągniętą już wolność polityczną uzupełnić przez postęp społeczny i ekonomiczny, godny człowieka i samodzielnie wypracowany, aby najpierw obywatele osiągnęli odpowiedni rozwój jako ludzie, a następnie uzyskali oni należne miejsce w społeczności narodów”. Te słowa potwierdzają prawdę, że niepodległość jest ważnym, ale tylko początkowym krokiem na drodze do suwerenności i uczestnictwa.
Na zgromadzeniach patriotycznych odzyskujemy poczucie więzi i tożsamości
Tej problematyce w swoich encyklikach, przemówieniach i homiliach niemało uwagi poświęcał bł. Jan Paweł II. Zaważyły na tym prawdopodobnie dwie sprawy: po pierwsze, wcześniej jako etyk zajmował się zagadnieniem moralnej autonomii jednostek i wspólnot; po drugie, pochodził z kraju obciążonego komunistyczną hegemonią, świetnie więc rozumiał, na czym polega zło obcego i wyobcowującego reżimu. W czerwcu 1979 r. z mocą wypowiadał te słynne później słowa: „Nigdy jeden naród nie może rozwijać się kosztem drugiego, nie może rozwijać się za cenę drugiego, za cenę jego uzależnienia, podboju, zniewolenia, za cenę jego eksploatacji, za cenę jego śmierci”.
Dzisiaj na ogół nie neguje się prawa narodów do samostanowienia również dzięki uświadamiającej pracy Kościoła. Problem polityczny jednak pozostaje, aczkolwiek polega na czym innym – na ustaleniu, która społeczność zasługuje na miano „naród”. Czy Rosjanie byliby skłonni uznać Czeczeńców za odrębny naród, Chińczycy – mieszkańców Tybetu, Hiszpanie – Basków, a Anglicy – Irlandczyków? Najnowsza historia dobitnie pokazuje, że tego rodzaju wątpliwości rozstrzyga się przemocą.
Polskie realia
Jak na tym tle przedstawia się sytuacja Polski? Formalnie oczywiście mamy zagwarantowaną zarówno niepodległość, jak i suwerenność, a także rozmaite formy obywatelskiego uczestnictwa. W praktyce bywa z tym gorzej i państwo polskie na scenie geopolitycznej nierzadko przypomina owego wileńskiego pijaka, który rozgląda się niepewnie z żałosnym pytaniem na ustach: „Gdzie ja jestem?”. Inaczej mówiąc, dotkliwie brakuje strategii rozwoju czy choćby obrony własnych interesów w obliczu mocarstwowych tendencji państw ościennych.
To jednak nie wszystko. W swoim traktacie o etyce narodu ks. prof. Tadeusz Ślipko SJ porusza interesującą i rzadko dzisiaj podejmowaną kwestię wolności narodu w stosunku do własnego państwa: „Sprowadza się ona ostatecznie do zabezpieczenia członkom narodu w odpowiednich granicach takich swobód obywatelskich, aby mogli rozwijać własne inicjatywy twórcze czy też po prostu żyć pełnią swojej narodowej kultury zarówno w życiu prywatnym, jak i zbiorowym”.
Czy w naszym kraju istnieje taka wewnętrzna suwerenność? Czy rzeczywiście możemy czuć się w Polsce jak u siebie w domu? Wydaje się, że w bardzo ograniczonym zakresie. Jeżeli urzędnicy z dalekiej Brukseli decydują o tym, na co przeznaczamy własne pieniądze w najmniejszej nawet gminie; jeżeli kilkuletnie dzieci brutalnie wyrywa się spod opieki rodziców, aby przekazać je do mechanicznej obróbki państwowemu systemowi oświaty, zresztą coraz bardziej prymitywnej; jeżeli następnie ci sami rodzice są pozbawieni jakiegokolwiek wpływu na to, czego i jak uczą się ich dzieci; jeżeli telewizja publiczna ma coraz więcej wspólnego z domem publicznym, a coraz mniej – z kulturotwórczą misją; jeżeli sądy decydują o tym, co wolno myśleć i mówić; jeżeli aktywność gospodarcza, dająca materialną podstawę bytu narodowego, jest w zalążku tłumiona przez wysokie opodatkowanie i miliony absurdalnych przepisów prawnych – to nasuwa się jedna odpowiedź: polski naród przestał już być gospodarzem we własnym państwie, a stał się niewolnikiem (servus), który musi serwować swoim władcom coraz dziwaczniejsze świadczenia.
Biorąc pod uwagę te wszystkie problemy, niestety całkowitą aktualność zachowują przestrogi cytowanego już papieża Piusa XII: „Ktokolwiek uważa państwo za cel ostateczny, któremu wszystko winno być podporządkowane i ku któremu wszystko ma zmierzać, ten szkodzi rzeczywistemu i trwałemu dobru narodów. (…) Jeśli państwo przejmuje inicjatywę prywatną i prywatną przedsiębiorczość zastępuje własną, to ta inicjatywa i przedsiębiorczość mogą być ze szkodą dobra publicznego zniszczone, gdyż oderwano je od naturalnego porządku rzeczy, a więc od odpowiedzialności i inwencji prywatnej”.