Paweł Borkowski |
Wokół idei i programów tak zwanej polityki rodzinnej w ciągu ostatnich lat narosło sporo nieporozumień, w pewnej mierze zawinionych przez czynniki polityczne i ich medialno-propagandowe „przedłużacze”. Warto skorygować te mylne pojęcia.
Czyja i jaka polityka?
Na pytanie, kto ma prowadzić politykę rodzinną, najczęściej pada krótka i niby oczywista odpowiedź: państwo. Na pewno tak – ale jak to dokładnie rozumieć? Państwo to nie tylko zespół organów i urzędów centralnych (przede wszystkim ministerstw), lecz także instancje samorządowe różnych typów i szczebli, wielostopniowy i wielokierunkowy system szkolnictwa, kuratoria oświaty, cały wymiar sprawiedliwości, ośrodki pomocy socjalnej, a w pewnej mierze również kanały masowego komunikowania, głównie radio i telewizja. Są to łatwo identyfikowalne podmioty zbiorowe, którym można i należy – chociaż się tego nie czyni – przypisać sui generis odpowiedzialność za to, jak kształtują się bliższe i dalsze przesłanki dotyczące trwałości, bytowania i rozwoju polskich rodzin.
Kolejna kwestia to, na czym polega lub powinna polegać polityka rodzinna. Tradycyjnie sprowadza się ją do wypłacania zasiłków socjalnych i dodatków rodzinnych, subwencjonowaniu zakupu mieszkań itd. Ale ograniczanie polityki rodzinnej do spraw finansowych w konsekwencji oznacza, że człowieka z całym bogactwem jego walorów, potrzeb i relacji postrzegamy w aspekcie zasobności jego portfela lub stanu rachunku bankowego.
Te dwie tezy najlepiej ilustrują przykłady. Po pierwsze, sądy orzekające w sprawach rozwodowych decydują o tym, któremu z rodziców i w jakim zakresie przysługuje prawo do opieki nad dziećmi. A ponieważ składom sędziowskim na ogół przewodniczą kobiety, tego rodzaju decyzje z reguły wypadają na korzyść matek z pominięciem ojców, którzy czują się pokrzywdzeni. Po drugie, państwowe środki przekazu mają możliwość współtworzenia negatywnego bądź pozytywnego wizerunku związków rodzinnych i upowszechniania go w opinii publicznej. Jeżeli w serialach oraz programach informacyjnych emitowanych przez publicznych nadawców notorycznie prezentuje się skomplikowane, nienaturalne układy towarzysko-partnerskie, rozwody, zdrady, romanse i w ogóle patologię, to łatwo wysnuć wniosek, jaki obraz małżeństwa i rodziny automatycznie wytwarza się w świadomości odbiorców. Po trzecie, władze samorządowe decydują o tworzeniu, utrzymywaniu i lokalizacji placówek opiekuńczo-wychowawczych i edukacyjnych. Ilekroć następuje likwidacja bądź konsolidacja małych, „nieopłacalnych” szkół wiejskich, pociąga to za sobą daleko idące zmiany w organizacji i trybie życia niejednej rodziny.
Państwo powinno być ukierunkowane na potrzeby rodziny
| Fot. Jan Surudo
Jeżeli wymienione i inne podobne działania nie są polityką rodzinną w zupełnie ścisłym, konkretnym tego słowa znaczeniu, to co nią jest? Może pompatyczne, abstrakcyjne manifesty partii koalicyjnych lub opozycyjnych o „strategicznych kierunkach ewolucji i ewaluacji założeń programów prorodzinnych na lata 2013 – 2035”?
Państwo – sługa czy pan?
W typowej odpowiedzi na pytanie, kto albo co jest pierwszoplanowym podmiotem polityki rodzinnej, kryje się jeszcze jedna charakterystyczna dla współczesności pułapka myślowa. Jest nią powszechne dzisiaj, choć milcząco przyjmowane założenie, że państwo, jego organy i działania jednostronnie stanowią o całokształcie sfery publicznej czy społecznej. W takiej koncepcji brakuje miejsca na merytoryczną, a nie czysto folklorystyczną aktywność społeczeństwa obywatelskiego i jego członków. To zaś oznacza, że odbiera się przestrzeń dla autonomii i podmiotowości, która należy się człowiekowi z racji jego godności przyrodzonej i nadprzyrodzonej.
„Jak to?! – zakrzykną demokraci. – Przecież społeczeństwo polskie 2011 obywatelskie jest i basta!”. Aby zweryfikować ten szumny i naiwny slogan, wystarczy chwila refleksji. Zastanówmy się, kto w Polsce decyduje o tym, czego i w jaki sposób naucza się w szkołach. Towarzystwa oświatowe, dyrektorzy placówek, organizacje religijne, koła akademickie lub wreszcie zrzeszenia rodzicielskie czy raczej kolejni ministrowie edukacji i anonimowe zastępy ich urzędników? Decyzyjność w sferze publicznej leży całkowicie w gestii państwa, które eo ipso dominuje nad życiem swoich obywateli, a więc staje się ich panem (dominus). (Tkwi w tym paradoks, albowiem państwo, które rozciąga nad nami coraz szerszą kontrolę i wymaga od nas coraz większych świadczeń, równocześnie okazuje się zaskakująco niewydolne w swoich elementarnych funkcjach i powinnościach).
Całkiem odmienny obraz państwa wyłania się z nauki społecznej Kościoła, w której zawsze żywo rozważano stosunek władzy politycznej do rodziny. Papież Leon XIII w słynnej encyklice Rerum novarum (1891) dobitnie powtórzył to, co Kościół od dawna głosił w swojej ponadczasowej mądrości: „Rodzina jest prawdziwą społecznością i jest starsza od wszelkiego państwa; winna też mieć prawa i obowiązki swoje niezależnie od państwa”. Tę zaktualizowaną i rozwiniętą myśl znajdujemy wKompendium nauki społecznej Kościoła (2004), którego autorzy podsumowują: „Społeczeństwo i państwo nie mogą ani wchłaniać, ani zastępować, ani też umniejszać społecznego wymiaru rodziny; powinny ją raczej otaczać czcią, uznawać, szanować i wspierać zgodnie z zasadą pomocniczości”.
To oznacza, że państwo ma pracować w służbie rodziny, być jej podporządkowane i ukierunkowane na jej potrzeby. W szczególności nie powinno odbierać rodzicom naturalnego prawa do wychowania potomstwa według ich własnego światopoglądu. Jeszcze raz nawiązując do kwestii szkolnictwa: czy wprowadzenie bonu oświatowego, o którym jeszcze parę lat temu było w Polsce głośno, nie stałoby się krokiem w kierunku realnego upodmiotowienia społeczeństwa, przynajmniej w sektorze oświaty? Wydaje się to jednak zbyt wielkim zagrożeniem dla polityczno-administracyjnego monopolu, aby kiedykolwiek mogło zostać urzeczywistnione.
Nie samym chlebem człowiek żyje
Znamy biblijną zasadę: „Nie samym chlebem człowiek żyje” (Pwt 8, 3; por. Mt 4, 4). Wynika z niej, że każdy z nas, owszem, żyje chlebem, ale i czymś więcej. W odniesieniu do polityki rodzinnej „chleb” z pewnością oznacza finanse, a więc ulubiony temat publicystów i polityków (zwłaszcza przed wyborami): zasiłki dla bezrobotnych, zapomogi na dzieci, dodatki do czynszów itd. Zwykło się sądzić, że państwo powinno dawać, lecz zawsze daje za mało. Obserwując jednak naszą rzeczywistość, można równie dobrze wyciągnąć inny wniosek: państwo daje, ale źle daje. Odbiera tym, którzy pracują na utrzymanie swoich rodzin, i przekazuje tym, którzy pracować nie chcą i nigdy nawet nie zamierzali. Kordian Kolbiarz, dyrektor Powiatowego Urzędu Pracy w Nysie, informuje: „W rzeczywistości trzy czwarte osób, które się u nas rejestrują, nie szuka pracy. Rejestrują się, żeby mieć darmowe ubezpieczenie zdrowotne lub też dostać przepustkę do socjalnych benefitów” (wywiad w „Polityce”, nr 24/2011). Rezultaty są dobrze znane: chroniczna, pokoleniowo przekazywana niechęć i niezdolność do podjęcia pracy i jakiejkolwiek odpowiedzialności za życie własne i zbiorowości, demoralizacja młodzieży płynąca z postawy rodziców, antywzorzec społecznej pedagogiki – a wszystko to w imię prorodzinnej polityki państwa.
Aspekt drugi. Człowiek potrzebuje do życia czegoś więcej niż chleba, czyli wykracza poza i ponad materię z jej uwarunkowaniami (co filozofowie i teolodzy nazywają „transcendencją bytu ludzkiego”). Ubolewa się w Polsce nad niskim wskaźnikiem urodzeń, formułując zarazem prostą receptę: należy ustalić wyższe zasiłki z tytułu narodzin dziecka. Zapomina się, że dzieci nie biorą się z pieniędzy ani urlopów wychowawczych, ale przybywają ze świata skomplikowanych, delikatnych relacji międzyludzkich. Współcześnie zaś obserwujemy zjawiska społeczne, które tym relacjom zaprzeczają. Załamała się komunikacja i współpraca międzypokoleniowa, rzesze młodych ludzi samotnie spędzają czas na zakupach lub przed komputerami, w miejsce wzajemnego przyciągania między płciami zapanowała lekceważąca nieufność, szeregi małżeństw przeżywają elementarne problemy z fizjologią rozrodu – a tymczasem niektórzy bezwstydnie podtrzymują opinię, że cudownym lekarstwem na zapaść demograficzną ma być podwyżka zasiłków lub płacenie matkom za obowiązki domowe. W swoim ciasnym oglądzie rzeczywistości przypominają oni podmiot liryczny z wiersza Nauka Juliana Tuwima, gdy po latach spędzonych w szkolnej ławie wyznaje: „I nic nie wiem, i nic nie rozumiem,/ I wciąż wierzę biednymi zmysłami,/ Że ci ludzie na drugiej półkuli/ Muszą chodzić do góry nogami”.
Konkluzja
Co wynika z naszych rozważań? Na pewno to, że w sprawach rodziny łatwo jest coś zepsuć, a bardzo trudno poprawić. Współczesne państwo, przynajmniej europejskie, wychodzi z założenia, że relacje, prawa i potrzeby rodzinne są jego własnością, w związku z czym może nimi swobodnie dysponować. Ma to wpływ na sferę prawną, finansową i edukacyjną. Warto jeszcze raz przypomnieć, co mówił na ten temat Leon XIII: „Jeśli socjaliści, odsuwając w cień powagę rodziców, wprowadzają w jej miejsce opatrzność państwową, grzeszą przeciw naturalnej sprawiedliwości i rozrywają jedność rodziny”.