Mariusz Węgrzyn |
Najnowsza historia Polski nie obfituje w momenty chwały i szczęścia. Koszmar wojny i komunizmu obudził Polaków z dwudziestolecia snu o Niepodległej. Koszmary okupacji stały się jawą PRL: upiory straszyły za dnia. Noc wyzwolenia była zmierzchem marzeń o świcie niepodległości. Narodziny PRL były pogrzebem wolności. Co dnia budziliśmy się z krzykiem rozpaczy. Krzyk dusił w gardłach strach. Jawa komunizmu niewiele różniła się bowiem od koszmaru nocy okupacji.
Po hitlerowskiej okupacji i krwawych latach terroru komunistycznego Polska żyła w cichej rozpaczy „realnego socjalizmu” i iluzji realizmu „małej stabilizacji”: geopolityczne kleszcze zamknęły nas w obozie komunistycznej, babilońskiej niewoli. Niewoli – zdawało się – na wieki. „Nad rzekami Babilonu – tam myśmy siedzieli i płakali, kiedyśmy wspominali Syjon”, utracony Syjon Niepodległości.
Polacy byli odarci z nadziei jak 80- letni Abram, mąż bezdzietnej Saraj. Nasza nadzieja została bowiem utopiona we krwi powstańców warszawskich, zamordowana strzałem w potylicę jak u męczenników Katynia. Konała skatowana w piwnicach UB. Nadzieja została wytrzebiona, wykarczowana, wyrwana – zdawałoby się – z korzeniami z polskich umysłów, serc i dusz. Żyliśmy, wegetowaliśmy na pustyni nadziei. Pustyni strasznej, ciągnącej się latami; pustyni nieskończonej. Pustynia to miejsce, gdzie niczego nie ma, oprócz Boga – tego, „który JEST”. W piekle pustyni komunizmu Pan był z nami, a przez słowo i posługę Kościół, „którego bramy piekielne nie przemogą”. Słowo, z początku może nieśmiałe, dla gorących głów – zbyt może rozważne. Słowo głoszone przez jakże często słabych, grzesznych ludzi. Słowo jednak nie ludzkie, lecz Pana Boga Zastępów. Pan, „który stworzył niebo i ziemię”. Dlatego żywe, skuteczne i ostrzejsze „niż wszelki miecz obosieczny, przenikające aż do rozdzielenia duszy i ciała, stawów i szpiku, zdolne osądzić pragnienia i myśli serca” (Hebr 4,12.) Słowo Pana bowiem „podobnie, jak ulewa i śnieg spadają z nieba i tam nie powracają, dopóki nie nawodnią ziemi, nie użyźnią jej i nie zapewnią urodzaju (…) tak słowo, które wychodzi z ust moich, nie wraca do Mnie bezowocne, zanim wpierw nie dokona tego, co chciałem, i nie spełni pomyślnie swego posłannictwa” (Iz 55, 10-11).
Ewangelia zawsze jest ziarnem nadziei. Nadziei eschatologicznej, ostatecznej, nie zaś politycznej. W Katechizmie Kościoła Katolickiego w kanonie 549 czytamy: „Wyzwalając niektórych ludzi od ziemskich cierpień: głodu, niesprawiedliwości, choroby i śmierci, Jezus wypełnił znaki mesjańskie. Nie przyszedł On jednak po to, by usunąć wszelkie cierpienia na ziemi, ale by wyzwolić ludzi od największej niewoli – niewoli grzechu, która przeszkadza ich powołaniu do synostwa Bożego i powoduje wszystkie inne ludzkie zniewolenia”. Ewangelia jest ziarnem nadziei eschatologicznej rozsadzającej o poranku niedzieli Zmartwychwstania skałę grobów na wszystkich ziemskich cmentarzach; nadziei wielkanocnym „Alleluja!” zrywającej przytłaczającą życie pieczęć śmierci. Nadziei eschatologicznej – in extremis – ostatecznej, dlatego nadziei, niczym korzenie prastarego drzewa, rozsadzającej mury także doczesnego więzienia. Boży wyzwoleniec nie może być w życiu niewolnikiem śmierci w jakiejkolwiek jej postaci: masce grzechu, mirażu dobrobytu czy iluzji komunizmu.
Kościół, siewca nadziei, siał dniem „dobre nasienie na swej roli. Lecz gdy ludzie spali, przyszedł jego nieprzyjaciel, nasiał chwastu między pszenicę”. Gdy Kościół siał, „niektóre ziarna nadziei padły na drogę, nadleciały ptaki i wydziobały je. Inne padły na miejsca skaliste, gdzie niewiele miały ziemi; i wnet powschodziły, bo gleba nie była głęboka. Lecz gdy słońce wzeszło, przypaliły się i uschły, bo nie miały korzenia. Kościół jednak dalej, uparcie pomimo wichrów i sztormów, przedwczesnych przymrozków i za późnych, krótkotrwałych odwilży, siał słowo nadziei… Mówił Polakom pogrążonym w rozpaczy niczym Bóg do Abrama: ŤWyjdź z twojej ziemi rodzinnej i z domu twego ojca do kraju, który ci ukażę. Uczynię bowiem z ciebie wielki naród (…). Abram udał się w drogę, jak mu Pan rozkazał, a z nim poszedł i Lot. Abram miał siedemdziesiąt pięć lat, gdy wyszedł z Charanu”. Słowem Pana dla Polski prowadzącym nas przez czerwone morze i wszystkie plagi egipskie komunizmu była Miłość Boga pulsująca w sercu nauczania Kościoła, który przez swoich pasterzy potężnych, niby izraelscy prorocy z kart Starego Testamentu, w słowie, kropla po kropli wlewał w spękane strachem i rozpaczą serca Polaków nadzieję. Słowo padło nie na kamienisty grunt, ale żyzną glebę… i przez nasze najnowsze dzieje wyruszyła polska karawana nadziei. Najpierw Wielka Nowenna Prymasa Tysiąclecia, który nie dał złamać „trzciny nadłamanej, ni zgasić knotka nadziei o nikłym płomyku” wichrom historii, tchnącym ze Wschodu lodowatym, mrożącym krew w żyłach oddechem łagrów Syberii. Kościół „nie wołał ni podnosił głosu, nie dał słyszeć krzyku swego na dworze”, lecz niezachwianie niósł Słowo „nie zniechęcił się ani nie załamał”.
Polska nadziei jest już, tu i teraz, Jacek Malczewski, Polonia
Polska była jak Abraham, który gdy miał 80 lat, usłyszał polecenie Pana i nocą wszedł ze swego namiotu, wtedy Pan rzekł do Abrama: „Spójrz na niebo i policz gwiazdy, jeśli zdołasz to uczynić”; potem dodał: „Tak liczne będzie twoje potomstwo”. Abram uwierzył i Pan poczytał mu to za zasługę (Rdz 15, 5-6). I mówił Bóg tej świętej nocy do Abrahama: „Żony twej nie będziesz nazywał imieniem Saraj, lecz imię jej będzie Sara. Błogosławiąc jej, dam ci i z niej syna, i będę jej nadal błogosławił, tak że stanie się ona matką ludów i królowie będą jej potomkami”. Pismo Święte dalej następująco relacjonuje przebieg tej świętej nocy: „Abraham, upadłszy na twarz, roześmiał się; pomyślał sobie bowiem: ŤCzyż człowiekowi stuletniemu może się urodzić syn? Albo czy dziewięćdziesięcioletnia Sara może zostać matką?ť” (Rdz 17, 15-17).
Wielu prawdziwych polskich patriotów, politycznych realistów także śmiechem lub wzruszeniem ramion zbywało polityczne, życiowe skutki eschatologicznych nadziei oblężonej przez komunistyczne watahy twierdzy polskiego Kościoła, ostatniego warownego szańca w okopach zamku „Świętej Trójcy” Narodu… Jedni stawiali na III wojnę światową i zbrojną konspirację, inni na przystosowanie i pracę organiczną… Nikt, lub prawie nikt, a na pewno bardzo niewielu stawiało w globalnej, śmiertelnej grze zimnej wojny na… Ducha Świętego i potęgę słowa… Byliśmy bowiem wtedy po 1956 i 1970 r.. Pamiętaliśmy, jak kończy nierozumna, pośpiesznie żywiona nadzieja. Wielu pamiętało jej umęczone, rozjeżdżone, włóczone po Poznaniu gąsienicami czołgów ciało i zbite na miazgę, wdeptane żołnierskimi butami w śnieg krwawe strzępy na peronach kolejki w Gdyni i przed bramą gdańskiej stoczni…
Najlepsi synowie ojczyzny byli jak Abram, sercem wierzyli, ale w głębi ducha śmiali się przez łzy, z nadziei. Byli jak Abram… praktyczny, trzeźwo myślący nomada, nie żaden filozof, mesjanista-romantyk, lecz patriarcha – przywódca wędrującej przez pustynie karawany. Abram, ojciec wszystkich wiernych, symbol nadziei niezłomnej, jednocześnie wierzył Bogu i… śmiał się z Boga, ze swojej po ludzku irracjonalnej nadziei. Śmiał się z siebie, z Boga, lecz wierzył Bogu, ufał słowom Jego nadziei. Dlatego że – jak powiada Katechizm – Bogu „on uwierzył jako Temu, który ożywia umarłych, i to, co nie istnieje, powołuje do istnienia. On to wbrew nadziei uwierzył nadziei, że stanie się ojcem wielu narodów (… ) Dlatego też poczytano mu to za sprawiedliwość”. Śmiech Abrahama brzmi echem w dziejach Kościoła i dziejach Polski. W kanionach echa śmiechu Abrahama toczy się przez stulecia uniwersalny dialog „fides et ratio”: dyskusja racjonalnego rozumu i „irracjonalnych” nadziei wiary. A także nasz polski, lokalny dialog rozumu z narodową nadzieją: spór pozytywistów i romantyków, piłsudczyków i narodowców, orędowników i wrogów powstań…
Abraham jest ojcem wszystkich wiernych, wierzących, ufających Bogu. Dlatego śmiech Abrama jest miodem na serca nas maluczkich, słabych, wątpiących… Śmiech ten jest bowiem radością zbawienia, pociechą wątpiących, światłem zrozpaczonych: „Wtedy to właśnie – gdy Abram roześmiał się, „uśmiał się” ze swojej wiary, i parsknął śmiechem na myśl o szansach spełnienia swojej nadziei; wtedy właśnie, a nie wcześniej „Pan zawarł przymierze z Abramem, mówiąc: ŤPotomstwu twemu daję ten kraj, od Rzeki Egipskiej aż do rzeki wielkiej, rzeki Eufratť” (Rdz 15, 18-21).
Pan zawarł przymierze z Abramem i zaraz doświadczył Abrama. W incipicie następnego akapitu zapisał bowiem natchniony autor Pisma Świętego następujące słowa: „Saraj, żona Abrama, nie urodziła mu jednak potomka”. To „jednak” brzmi strasznie, brzmi jakże boleśnie, ileż w nim bólu rozczarowania, ileż zawiedzionej nadziei, a może tylko nadziei poddanej ciężkiej, przedostatniej próbie… Nasze narodowe krzyże, polskie doświadczenia biblijnego „jednak nie teraz” to rok 1956, 1970… Przekroczyć próg nadziei pomagał wtedy Polsce Kościół, zwracają wzrok Polaków ku „Maryi Dziewicy, która w „pielgrzymce wiary” doświadczyła nawet „nocy wiary”, uczestnicząc w cierpieniu Syna i nocy Jego grobu” (KKK, 165).
Mimo wiary Abrama Saraj pozostała bezpłodna, a jej łono, niby drzewo figowe, nie przynosiło owoców (tak jak kolejne odwilże). Strumienie czasu wolno toczą kamień życia. Kamień życia bezpłodnego jest niczym koło młyńskie u szyi, niczym kamień Syzyfa… zawsze toczący się nie tam, gdzie go pchamy. Przychodząc na świat, wiele od życia się spodziewamy i oczekujemy (inaczej pewnie byśmy próbowali zawrócić), a niewiele lub zgoła nic z młodzieńczych nadziei staje się ciałem powszedniego, dorosłego życia…
Nadzieja to dla chrześcijanina czekanie nie na Godota, lecz na Boga, i to Boga Żywego, Boga Wszechmocnego, lecz niespiesznego… Nadzieja to postawa duchowa człowieka, który „mimo wszystko” oczekuje spełnienia się błogosławieństwa Bożego w jego życiu. Istotą nadziei jest ufne oczekiwanie: bolesne, ale przyczepione do wiary w Boga i wiary Bogu. Czekanie na epifanię Emanuela – Boga z nami i dla nas. Nadzieja bowiem to czekanie wgryzione z całych sił zębami w jedno jedyne, najważniejsze zdanie z całego Pisma Świętego: „Deus caritas est”. Bóg jest miłością i jak ojciec Dobry Pasterz kocha swoje dzieci. Dlatego nadzieja to ufne oczekiwanie „wbrew wszystkiemu”, że i w naszym życiu, prywatnym i narodowym, jak w życiu Abrama z chaldejskiego miasta Ur, objawią się Boża dobroć i pomoc.
Kościół polski, niby ewangeliczny ogrodnik ciągle, stanowczo, z uporem bronił latami bezowocnej nadziei narodu przed klingą zwątpienia i mieczem rozpaczy. Pielęgnował nieśmiałe źdźbła nadziei żywionej wbrew sowieckim czołgom, rakietom z atomowymi głowicami i setkom tysięcy czerwonoarmistów stacjonujących od Legnicy po Mazury. Doglądał pędy nadziei żywionej wbrew rachunkowi sił, wbrew geopolitycznemu położeniu, wbrew politycznym porozumieniom i militarnym sojuszom. Jak ewangeliczny ogrodnik nie dał ściąć bezowocnego figowego drzewa narodowych nadziei, wbrew naleganiu, wbrew złorzeczeniu, wbrew arkanom sztuki ogrodniczej. Strzegł jak źrenicy oka nadziei po ludzku beznadziejnej, nadziei nieracjonalnej, bezrozumnej, na zdrowy rozum nadziei szalonej. Ale czasami taka nadzieja jest nadzieją jedyną, tak jak nadzieja 99-letniego Abrama, któremu wbrew wszelkiej ludzkiej nadziei Bóg obiecał potomstwo…
Kościół polski bronił nadziei narodu, aż spełniły się słowa narodowych proroctw wypowiedziane przez wieszczów i „pośród niesnasek Pan Bóg uderza, W ogromny dzwon, Dla słowiańskiego oto papieża, Otworzył tron. Ten przed mieczami tak nie uciecze, Jako ten Włoch, On śmiało, jak Bóg, pójdzie na miecze; Świat mu to proch! On „rozdawca nowy, Globowych sił” (Juliusz Słowacki,Słowiański papież, 1848).
Któż ten mąż? „To namiestnik na ziemskim padole. Mąż straszny ma trzy oblicza, On ma trzy czoła. Jak baldakim rozpięta księga tajemnicza, Nad jego głową, osłania lice. Podnożem jego są trzy stolice. To namiestnik wolności na ziemi widomy! Nad ludy i nad króle podniesiony; Na trzech stoi koronach, a sam bez korony; A życie jego trud trudów, A tytuł jego lud ludów” (Adam Mickiewicz,Dziady, Widzenie ks. Piotra).
„Trzy końce świata drżą, gdy on woła” (a wołał wtedy – nomen omen na placu Zwycięstwa): „Wołam, ja, syn polskiej ziemi, a zarazem ja, Jan Paweł II, papież. Wołam z całej głębi tego Tysiąclecia, wołam w przeddzień Święta Zesłania, wołam wraz z wami wszystkimi: Niech zstąpi Duch Twój! Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi. Tej ziemi! I Duch zstąpił. Ziarna nadziei „w końcu padły na ziemię żyzną i plon wydały, jedno stokrotny, drugie sześćdziesięciokrotny, a inne trzydziestokrotny”. Wybuchła nadzieja. Ścięty dąb Narodu wypuścił zielone pędy. Wulkan „Solidarności” ponad całą Europą roznosił płonące żagwie nadziei. Spopielałe ze strachu iluzje komunistycznego „potiomkinowskiego” raju obracał w proch.
„A gdy Abram miał dziewięćdziesiąt dziewięć lat, ukazał mu się Pan i rzekł do niego: ŤJam jest Bóg Wszechmogący. Służ Mi i bądź nieskazitelny, chcę bowiem zawrzeć moje przymierze pomiędzy Mną a tobą i dać ci niezmiernie liczne potomstwo ť. Abram padł na oblicze, a Bóg tak do niego mówił: ŤNie będziesz więc odtąd nazywał się Abram, lecz imię twoje będzie Abraham, bo uczynię ciebie ojcem mnóstwa narodówť”. Rok 1989 to rok spełnionej narodowej nadziei, rok wykluwającej się wolności, przepoczwarzającej się z kokona niewoli; rok niepodległości jak Feniks powstającej z popiołów. Sen niepodległości stał się życiem, a ziszczone marzenia – codziennością. Czy tą codziennością wyśnioną? To już inna sprawa…
Sen o nadziei wbrew nadziei się spełnił. „Solidarność, Polska niepodległa była – jest tym snem. „Ale się nam wydarzyło” – tak to ujął Jan Paweł II. „Pan odmienił los Syjonu. (…) Wielkodusznie postąpił z – nami Pan!” (Psalm 126). Dlatego małodusznym, którzy stracili nadzieję i myślą, że sen o porządnym, przyzwoitym państwie, sen o Polsce nie rajskiej, a tylko sprawiedliwej, miałby się nie spełnić, mówię: to niemożliwe i nieprawdopodobne. „Uczynię bowiem z ciebie wielki naród” – obiecał nam Pan w gwieździstą noc. Polska nadziei, Polska prawdziwa jest już, tu i teraz. I jednocześnie jest dopiero przed nami, ale będzie, będzie na pewno. Co więcej ona już jest, staje się na naszych oczach. Dlatego „powstań, ty, który już straciłeś nadzieję. Powstań, ty, który cierpisz. Powstań, ponieważ Chrystus objawił ci swoją miłość i przechowuje dla ciebie nieoczekiwaną możliwość realizacji” (Jan Paweł II). Powstań! I – „spójrz na niebo i policz gwiazdy, jeśli zdołasz…”.