Piotr Koryś |
Mimo że upłynęły już ponad dwie dekady od powstania suwerennej Polski, wciąż nie do końca umiemy ocenić kolejną inkarnację najjaśniejszej Rzeczypospolitej. Z jednej strony jesteśmy dumni z osiągnięć kraju i jego obywateli, z drugiej łatwo mnożymy powody do niepokoju, których posępnym symbolem stała się katastrofa prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem w Rosji.
W ciągu ostatnich dwóch dekad, jeśli uwzględnić kategorie ekonomiczne, Polska odniosła sukces, bezprecedensowy przynajmniej od czasu upadku I Rzeczypospolitej. W latach II Rzeczypospolitej rozwój gospodarczy w mierzalnych kategoriach był mizerny – najpierw z powodu wojen granicznych i kosztów reunifikacji państwa, a zaraz potem przez Wielki Kryzys lat 30. W 1938 roku PKB per capita jest szacowany na porównywalny do poziomu z 1929 roku, w którym zaczął się Wielki Kryzys. Dane dla lat wcześniejszych są niepełne, ale u progu I wojny światowej PKB per capita na ziemiach polskich był zapewne o około 20% niższy, a przez wojnę wskutek zniszczeń jeszcze trochę spadł. Można przyjąć, że w okresie dwudziestu lat niepodległości zamożność Polski mierzona jako PKB per capita wzrosła o około 30%. W 1938 roku była wyższa niż w zniszczonej wojną domową Hiszpanii, ale niższa niż w Grecji i stanowiła 2/3 poziomu zamożności Irlandii. Dystans Polski do krajów wysoko rozwiniętych zwiększał się lub w najlepszym wypadku utrzymywał na zbliżonym poziomie. Dla przykładu PKB per capita Polski w 1938 roku stanowiło około 2/5 niemieckiego i około 1/3 brytyjskiego. Trochę szybciej Polska rozwijała się przez pierwsze dwie dekady socjalizmu państwowego (od 1950 do 1971 roku PKB per capita wzrosło prawie dwukrotnie), a potem właściwie przestała się rozwijać. W 1971 roku PKB per capita Polski stanowiło około 1/3 amerykańskiego i 2/5 brytyjskiego, a dwadzieścia lat później 1/3 brytyjskiego i zaledwie 20% amerykańskiego. W 1990 roku zamożność Polski była porównywalna z malezyjską i brazylijską. Rozwój w czasach PRL-u miał czysto ekstensywny charakter, a lata 70. de facto ujawniły technologiczne bariery wzrostu gospodarki socjalizmu państwowego nie tylko w Polsce.
Lata po transformacji systemowej to bez wątpienia okres dynamicznego rozwoju. Do 2008 roku polskie PKB per capita wzrosło dwuipółkrotnie i stanowiło około 40% brytyjskiego i 1/3 amerykańskiego, podobnie jak w 1938 i 1971 roku. U schyłku drugiej dekady istnienia III Rzeczypospolitej zostały nadrobione zatem zaległości z czasów późnego PRL-u. Polska transformacja wciąż pozostaje jednym z wzorcowych modeli wychodzenia z komunizmu, a miarą zbliżenia do Zachodu są członkostwo w NATO i Unii Europejskiej. A jednak na tym pełnym optymizmu obrazie, który wyłania się z danych statystycznych – a kolejne miary sukcesu można by mnożyć – trzeba dostrzec coraz głębsze rysy. Oto bowiem sukcesom na polu gospodarczym, jak również w przynajmniej pewnym stopniu udanym działaniom na arenie międzynarodowej towarzyszy zaskakująca wewnętrzna słabość państwa i atrofia cnót obywatelskich. Dowody na nią można by mnożyć – nadzwyczaj trudne jest w Polsce prowadzenie jakichkolwiek reform, a jeszcze trudniejsze ich udane zakończenie. W ostatniej dekadzie takie reformy w ogóle trudno wskazać, może ostatnią próbą – nie do końca przecież udaną – były działania rządu Buska. Również budowanie nowych instytucji ostatnio raczej nie wychodzi – IPN czy CBA przy wszystkich wadach, jakie miały w wieku dziecięcym, dziś są tylko swoimi cieniami.
Słabość państwa zyskuje zresztą nowe empiryczne potwierdzenia, a to dramatyczne i smutne, a to na wpół zabawne, a to znów wprowadzające obserwatora w zdumienie. W ciągu dwóch lat z udziałem wysokich przedstawicieli państwa polskiego zdarzyły się dwie wielkie katastrofy lotnicze. W styczniu 2008 roku rozbiła się na lotnisku w Mirosławcu wojskowa CASA, na pokładzie której znalazło się oprócz 4 członków załogi 16 oficerów (w tym pułkowników i generałów) polskiego lotnictwa. Dwa lata później okazało się, przy okazji katastrofy prezydenckiego Tu-154 w Smoleńsku, że wnioski wyciągnięte z katastrofy w Mirosławcu w bardzo ograniczony sposób wpłynęły na procedury obowiązujące w trakcie podróży dowództwa wojsk polskich i wysokich urzędników publicznych.
Ale nie wszystkie przejawy słabości państwa są tak dramatyczne, choć zawsze budzą niepokój. Ostatnio na przykład dowiadujemy się, że Stadion Narodowy powstanie z co najmniej dziewięciomiesięcznym opóźnieniem, zapewne z powodu tak prozaicznego, jak pomyłka przy dostarczaniu planów wykonawcom. Właśnie w pośpiechu odwoływane są kolejne imprezy na tym stadionie zaplanowane w najbliższych miesiącach. A to nie jedyna arena przyszłorocznych mistrzostw Europy, z której ukończeniem są kłopoty.
Kolejny zadziwiający przykład. Pociągi z Warszawy do Gdańska będą w najbliższe wakacje jechać ponad sześć godzin, a na Hel ponad dziesięć. Oznacza to mniej więcej tyle, że średnia prędkość pociągów Intercity i ekspresów wynosi 40-60 km/h. Remont 300 kilometrów linii kolejowej Warszawa-Gdańsk, który trwa już cztery lata, ma się ciągnąć następne cztery. W kraju, który właśnie się przymierza do budowania szybkiej kolei za kilkadziesiąt miliardów złotych!!! Można przypomnieć, że kiedy Jan Bloch w 1880 roku budował linię Iwanogród (dzisiejszy Dęblin) – Dąbrowa Górnicza o długości 460 kilometrów, zajęło mu to niecałe cztery lata.
Kolejnym przykładem słabości państwa, tym razem w relacjach z obywatelami, jest przeprowadzenie kolejnego etapu reformy szkolnej, tzn. wprowadzenie obowiązku szkolnego dla sześciolatków. Pomijając tu spór o zasadność reformy, spójrzmy na jej przebieg. Rząd nie zdołał przekonać rodziców do wcześniejszego wysyłania dzieci w okresie, gdy było to dobrowolne (do szkół trafiało 5-10% dzieci w wieku sześciu lat w ostatnich dwu latach), a cały impet reformy będzie odczuwalny w przyszłym roku, kiedy do nieprzygotowanych szkół trafią dwa roczniki naraz. Ale już nie da się nic zmienić bądź poprawić, bo właśnie wprowadzany jest kolejny etap reformy – obowiązkowa edukacja przedszkolna cztero- i pięciolatków. To błędne koło: obywatele nie ufają działaniom państwa, a złe decyzje władz na nowo ich utwierdzają w tym braku zaufania…
Na unijnych salonach też nie zawsze skutecznie dbamy o swoje, raczej skutecznie grając rolę mało istotnego kraju peryferyjnego. Zupełnie świeżym przykładem może się okazać – oby nie! – kwestia gazu łupkowego. Nieformalna koalicja francusko-rosyjska dąży do tego, by uniemożliwić, a co najmniej utrudnić jego eksploatację w Europie. Rosjanie chcą tu sprzedawać swój gaz, a nie walczyć z konkurencją; Francuzi chronią interesy państwowego giganta Areva, jednego z głównych graczy na rynku energii atomowej. A Polska będzie ewentualnym głównym poszkodowanym, choć z dużym prawdopodobieństwem pomogą nam tego uniknąć Amerykanie. Ich koncerny szukają tu nowego europejskiego, gazowego eldorado. Pozostaje jednak pytanie, ile (i jak długo) taka pomoc będzie kosztować.
Skąd się bierze ta słabość państwa? Można wskazać wiele przyczyn, ale co najmniej kilka jest ważnych. Po pierwsze, polskie państwo jest uzależnione od administracji – politycy są za słabi, żeby to zmienić. Urzędnicy, niejako na przekór założeniom, stali się nietykalni. Przedstawiciele służby cywilnej, nauczyciele, prokuratorzy… Są niezależni, ale w sposób, który często uniemożliwia efektywne zarządzanie zasobami ludzkimi, blokuje reformy instytucjonalne, doprowadza do dominacji lokalnych koalicji interesów nad interesem instytucji, miasta, kraju.
Po drugie, Polska, chyba nieoczekiwanie dla wszystkich, z solidarnościowej rzeczy wspólnej przeobraziła się w państwo klanowe. Czasy narodowego święta, tego z 1980 i 1981 roku (i dużo słabiej przeżywanego w 1989 czy 2004 roku) się skończyły. Miejsce świadomej swojej jedności, choć niemającej własnego państwa wspólnoty, zajęły klany, które owo odzyskane państwo rozdzieliły między siebie. Te klany to partie polityczne niezdolne do współpracy w sprawach dla Polski kluczowych – niezależnie od tego, która rządzi. Ale klany to także grupy społeczne i zawodowe gotowe bić się wyłącznie o swój, a nigdy o wspólny interes – górnicy, policjanci, politycy, nauczyciele, lekarze… Do walki o partykularny interes wykorzystają każdy sposób. Interesu innych grup, a tym bardziej interesu wspólnego dla nich nie ma.
Polskie państwo jest uzależnione od administracji – politycy są za słabi, żeby to zmienić. Urzędnicy, niejako na przekór założeniom, stali się nietykalni. Przedstawiciele służby cywilnej, nauczyciele, prokuratorzy… Są niezależni, ale w sposób, który często uniemożliwia efektywne zarządzanie zasobami ludzkimi, blokuje reformy instytucjonalne, doprowadza do dominacji lokalnych koalicji interesów nad interesem instytucji, miasta, kraju.
A wszystko to dzieje się w świecie wirtualnej rzeczywistości tworzonej z równym zapałem przez wszystkie właściwie media. W tej rzeczywistości sprawy istotne schodzą na dalszy plan, a naszą wyobraźnię rozpalają kwestie trywialne – jak wyliczanie imprez, które miałyby się odbyć na Stadionie Narodowym, historia podróży do Libii ministra Sikorskiego, ślub książęcej pary w Wielkiej Brytanii.
Po trzecie, przestajemy się orientować, co jest ważne, a co nieistotne w bliskim i bardziej odległym świecie. Jak różnią się informacje trafiające do nas przez lokalne media od tych oferowanych przez media światowej klasy, łatwo sprawdzić, zerkając na strony internetowe BBC, „New York Timesa” czy „Die Zeit”.
Po czwarte, warto przypomnieć, że siła naszej gospodarki od pewnego czasu jest w pewnym przynajmniej stopniu pięknym, ale tylko mirażem. Dynamika PKB, względnie niskie poziomy bezrobocia, rozwój infrastruktury są w dużym stopniu wynikiem napływu do Polski szerokiego strumienia europejskich funduszy strukturalnych. Jednak z jednej strony ich wykorzystanie przyczyniło się do narastania długów sektora publicznego w Polsce (budżetu państwa i samorządów), a z drugiej niepokoi pytanie, co jeśli w następnej perspektywie budżetowej zabraknie tych pieniędzy.
Ostatni już punkt tej wyliczanki dotyczy instytucji. Polskie państwo zatraciło zdolność budowania trwałych instytucji publicznych – instytucje nawet nieźle zaprojektowane się psują, reformy często słabo się udają. A przecież rozwój zależy od jakości instytucji. W okresie międzywojennym Polska przechodziła „trudną modernizację” (o znaczeniu tego pojęcia już kiedyś pisałem), rozwój w tych warunkach bywał wręcz niemożliwy. Jednak powstawały wtedy sprawne, porządne instytucje, inne niż powstające dziś, czego doskonałym przykładem jest szkoła, która nie tylko uczyła, ale też formowała obywateli, z której to funkcji coraz słabiej ucząca dzieci współczesna szkoła właściwie zrezygnowała…
Polska się rozwija. Jesteśmy coraz zamożniejsi. Czujemy się bezpiecznie w Europie. Ale fundamenty instytucjonalne i duchowe tego rozwoju, w dużym stopniu z naszej winy, są mizerne. Oby to się kiedyś nie zemściło…