Petar Petrović |
Koncepcje, które przez lata determinowały sposób patrzenia Polaków na sprawy wschodnie, uległy w ostatnim czasie dramatycznym zmianom. Rząd Donalda Tuska stopniowo odrzuca główne do niedawana obszary polskiej dyplomacji. Czy wizje, którym był wierny śp. Lech Kaczyński i które starał się realizowć jego brat w latach 2005 – 2007, odchodzą w zapomnienie i co najwyżej pozostają tematem dyskursu w mediach i specjalistycznych opracowaniach?
Ogłoszony w przeddzień obchodów rocznicy wybuchu II wojny światowej, na łamach „Gazety Wyborczej”, tekst ministra Radosława Sikorskiego „Koniec z mrzonkami”, można z dzisiejszej perspektywy uznać za kluczowy dokument prezentujący główne cele, jakie pod rządami Platformy Obywtelskiej, będzie realizować nasza dyplomacja. Bardziej jednak dowiadujemy się, czym już nie będzie się zajmować, co zostanie zepchnięte na drugi plan lub wypełni margines naszych zainteresowań. Jako że jesteśmy członkami struktur europejskich, zdaniem Sikorskiego, powinniśmy podporządkować się unijnej polityce i to w szczególności na jej kierunku wschodnim. Brutalne zanegowanie dorobku polskiej dyplomacji, zostało uznane za dołączenie do „europejskiego mainstreamu”.
Tłumacząc jego słowa na język faktów, dowiadujemy się, że Warszawa nie będzie więcej stawać w opozycji do dyktatu płynącego z Kremla i wizji reprezentowanych przez dominujące w Unii Europejskiej siły. Sikorski nazywa tę zmianę powrotem do polityki „piastowskiej” i wysyła naszym regionalnym sojusznikom jasny komunikat: nie liczcie na nasze wsparcie w sporach ani z Moskwą ani z Brukselą. Decyzja ta oznacza również naszą rezygnację ze wspierania demokratyzacji i okcydentalizacji tego obszaru. W przestrzeni postkomunistycznej równa się to pozostawieniu go w gestii rosyjskiej i jego uprzedmiotowieniu.
Różowe okulary polskiej dyplomacji
Niekorzystne uwarunowanie geopolityczne Polski, wielokrotnie potwierdzane historycznymi katastrofami, mimo uczestniczenia w strukturach europejskich, powinno spędzać sen z oczu ludziom odpowiedzialnym za bezpieczeństwo naszego kraju. Katastrofalny stan polskiej armii, wojownicze pohukiwania Kremla wobec tzw. bliskiej zagranicy, wojna w Gruzji, silne prorosyjskie lobby w Brukseli i rusofilstwo dużej części elit politycznych państw zachodnich, a także brak zainteresowania tym regionem ze strony USA pod rządami Baracka Obamy, to konkretne przesłanki do tego, by nasza klasa polityczna poszukiwała konkretnych rozwiązań.
Budowa gazociągu Nord Stream świadczy o realizacji celów polityki rosyjskiej
W tym samym czasie, gdy rząd Tuska realizuje swoje dessinteresment sprawami wschodnimi, dyplomacja rosyjska robi sobie kpiny z tzw. solidarności europejskiej, ostentacyjnie lekceważąc „mniejszych graczy”, wszem i wobec deklarując chęć powrotu do „koncertu mocarstw” i skutecznie zachęcając Berlin, Paryż i Rzym do zacieśniania współpracy. Niedawny artykuł prof. Siergieja Karaganowa, doradcy premiera Putina, doskonale ilustruje rzeczywiste cele Moskwy. Lekceważenie tego głosu przez większość analityków i wielkie media, jest wysoce nierozważne.
Apel Jarosława Kaczyńskiego o zaniechanie prowadzenia polityki prorosyjskiej przez polityków zachodniej Europy i zwrócenie uwagi na region środka kontynentu, został przez większość polskich komentatorów przyjęty jako głos szaleńca, człowieka, który niszczy misternie konstruowaną strategię polskiego rządu. A przecież lider opozycji zwrócił uwagę na sprawy, które od dawna porusza wielu analityków zarówno w kraju, jak i na świecie. Warto też dodać, że jego słowa nie różniły się wiele w swojej wymowie od listu skierowanego przez byłych prezydentów tego regionu do Baracka Obamy, w którym wzywali go, by nie zapominał o tym obszarze.
„Piastowska” w pełnej krasie
Skoro głos lidera opozycji został wyśmiany i zlekceważony, a działania Kremla nie napawają nas obawą, to warto byłoby przyjrzeć się temu, jak wygląda realizacja postulatów naszego ministra spraw zagranicznych w praktyce. Zacznijmy od Ukrainy, o której do tej pory wyrażaliśmy się jako o „oczku w głowie” naszej dyplomacji. Nie da się dziś ukryć, że po zwycięstwie w wyborach prezydenckich Wiktora Janukowycza, doszło tam do radykalnego zanegowania i tak słabych tendencji europejskich. Chociaż Wiktor Juszczenko na pewno nie był politykiem, jakiego moglibyśmy sobie wymarzyć i nie potrafił skutecznie wprowadzić swego kraju na tory europejskich przemian, to jednak nie był tak kremlocentryczny, jak jego następca. I to już wystarczało do nawiązania nici współpracy z Lechem Kaczyńskim. Aby przeciwstawić się imperializmowi rosyjskiemu, należy szukać każdej szansy porozumienia z lokalnymi elitami. Trzeba je przekonywać, że mogą „lepiej wyjść” na współpracy z Unią, niż ustawiając się w kolejce do Kremla. Przykłady Ukrainy, Gruzji, a ostatnio także Białorusi, jasno pokazują, że jest to jedyny realny sposób na dokonanie zmian. Oczekiwanie na pojawienie się prawdziwie proeuropejskich polityków, czy obrażanie się ze względu na zaszłości historyczne, skazuje ten obszar na pozostawanie w ramach bezpośredniej strefy wpływów Moskwy. Dość rzec, że rosyjscy władcy zawsze wykorzystywali konflikty wewnętrzne i sąsiedzkie „swoich satelit”, by nie dopuścić do sytuacji, w której tworzyłyby one spójne bloki, mogące zagrozić ich interesom.
To nie nasza sprawa?
Dziś Ukraina, pozostawiona sama sobie, z wszechpotężnymi oligarchami, dryfuje coraz bardziej w kierunku Rosji. Unia Europejska wydaje się ostatecznie skreślać Kijów z listy państw, które mogłyby liczyć na integrację i dają kremlowskiemu tandemowi do zrozumienia, że nie są nim zainteresowne. Janukowycz zaś działa na Ukrainie niczym rosyjski urzędnik i odwraca wszystkie procesy europeizujące i „unaradawiające”, które rozkwitły po Pomarańczowej Rewolucji. Wzmacniany jest wpływ języka rosyjskiego, podważana jest ukraińska tożsamość narodowa i prawda historyczna. Powraca się do dyskursu, mającego za zadanie ugruntowić przekonanie, że Ukraińcy są częścią wielkiej rosyjskiej wspólnoty. Kwestie przedłużenia stacjonowania floty czarnomorskiej i baz rosyjskich w tym kraju, a także uległość ekonomiczna, w szczególności związana ze sprzedażą i eksportem surowców, to kolejne aspekty rekolonizacyjne. Zarówno polski rząd, jak i prezydent Bronisław Komorowski, nie wyszli w komentowaniu sytuacji u naszych wschodnich sąsiadów poza utarte stwierdzenia o „europejskiej przyszłości” Ukrainy i podkreślaniu przyjaźni pomiędzy naszymi krajami.
Współpraca rosyjsko-niemiecka ponad naszymi głowami rozwija się w najlepsze
Chociaż w kontekście polsko–litewskich relacji ciągle używa się sformułowania „najlepsze w historii”, to jednak po dojściu do władzy Platformy Obywatelskiej, wszystkie bez mała plany poprzedniego rządu, mające na celu jak najmocniejszą współpracę pomiędzy oboma krajami, są lekceważone lub odkładane w bliżej nieokreśloną przyszłość. Problem ten dotyczy też naszych stosunków z Łotwą i Estonią, które bardzo chętnie współpracowałyby z nami na arenie międzynarodowej. Wymagałoby to jednak polskiej inicjatywy. Tak jak doprowadzenie do końca ważnego, zarówno pod względem gospodarczym, jak i politycznym, projektu budowy elektrowni atomowej w Ignalinie, będącego efektem naszej kooperacji z państwami nadbałtyckimi. Dziś już nie jest takie pewne, czy dojdzie do jego relizacji i czy premier Tusk nie wybierze propozycji rosyjskiej, czyli budowy reaktora w Okręgu Królewieckim. Inna inicjatywa także może w ostateczności okazać się naszą spektakularną porażką. Chodzi mianowicie o zakupioną przez poprzedni rząd rafinerię w Możejkach, która teraz miałaby zostać sprzedana Rosjanom za ok. połowę ceny. Podobnie sytuacja wygląda z połączeniem systemu elektroenergetyczego Polski i Litwy z systemem europejskim, co w efekcie uniezależniłoby ten kraj od Kremla. Litwini zamiast widzieć w naszym kraju podstawowego partnera, kierują swój wzrok ku państwom skandynawskim. „ Piastowska” Polska się tym jednak nie przejmuje, tak jak i problemami mieszkającej w tym kraju mniejszości polskiej, stale szykanowanej przez władze litewskie.
Już nie będziemy „wałęsać” się po Kaukazie
Trzecim państwem, które zaczyna rozumieć, na czym polega polskie uczestnicwo w europejskim „mainstreamie” jest Gruzja. Dla prezydenta Mikheila Saakaszwilego śmierć polskiego prezydenta oznaczała utratę największego sojusznika w walce o uwolnienie się z rosyjskiego paska. Jego działalność, zdaniem wielu ekspertów i większości Gruzinów, uchroniła kraj przed okupacją sił rosyjskich, podczas wojny w 2008 roku. Co więcej, zmarły w katastrofie pod Smoleńskiem prezydent popierał Gruzję w jej europejskich aspiracjach, które są dziś wielkim kłopotem dla Brukseli, Berlina, Moskwy i USA. Kaczyński miał szerokie plany współpracy z Gruzinami na płaszczyźnie energetycznej, umożliwiającej przełamanie rosyjskiego monopolu. Niedawna wypowiedź prezydenta Bronisława Komorowskiego, który stwierdził, że „on nie pojedzie na granicę tylko dlatego, że wymyślił to sobie prezydent Gruzji”, doskonale wpisuje się w nową politykę ministra Sikorskiego.
Także Białorusi i Mołdawii, państwom, które w ostatnim czasie zaskoczyły Europę próbami rozluźnienia rosyjskiego uścisku, nie mamy nic do zaoferowania. Stosowanie wobec Białorusi podwójnej, na pozór wykluczającej się taktyki, polegającej na kuszeniu Aleksandra Łukaszenki „marchewkami” za cenę zliberalizowania systemu i „postawienia” się Moskwie, jak i ciągłym wspieraniu tamtejszej opozycji, mogłoby przynieść rezultat. Zarówno pierwsza, jak i druga metoda, nie jest przez obecny rząd realizowana.
Polski rząd w żaden sposób nie odniósł się też do próby premiera Mołdawii Vlada Filata przełamania rosyjskiej pieczy w tym państwie. Choć możliwe, że taka szansa, na radykalny zwrot w kierunku Europy, długo się już nie powtórzy. Mieliśmy szansę wziąć udział w wypieraniu wpływów rosyjskich z tego obszaru, wzmocnić nasze relacje z Rumunią i pokazać państwom zachodnim, że jako regionalny lider, potrafimy rozwiązywać lokalne konflikty. Tak się jednak nie stało.
Dla Ciebie Rosjo, wszystko
Koncepcja marszałka Józefa Piłsudskiego zakładała stworzenie federacji luźno związanych ze sobą państw Europy Środkowo–Wschodniej, które miałyby się przeciwstawić wpływom Moskwy. Słusznie uważał on, że rosyjski niedźwiedź ma już w swojej naturze chęć dominacji, podboju i centralizacji swojego imperium. Dziś, jego następcy widzą w zimnych oczach byłego kagiebisty demokratę i podkreślają, że odczuwają do niego wielkie zaufanie i przyjaźń. Zarówno kilkadziesiąt lat temu, jak i obecnie, kluczowe miejsce w systemie bezpieczeństwa tego regionu, jak i Polski, pełni Ukraina. Sukces Rosji w podporządkowywaniu sobie tego państwa jest bardzo złą wiadomością dla całej Europy.
Zgoda, która po katastrofie smoleńskiej, zapanować miała w relacjach polsko–rosyjskich, jest jedynie wierutnym kłamstwem i manipulacją, mającą przykryć odpowiedzialność rządzących za katastrofę prezydenckiego samolotu i skierować emocje społeczeństwa w inną stronę. Putin i Miedwiediew skwapliwie wykorzystują pochlebstwa pod swoim adresem i starają się przypieczętować pozycję monopolisty w dostawach gazu do naszego kraju. Utrata szansy na budowę w Polsce elementów amerykańskiej tarczy antyrakietowej, niepewny los terminalu gazowego w Świnoujściu, obojętność rządu w kwestii pozyskiwania gazu z łupków, a także nieudolne próby powstrzymania budowy Gazociągu Północnego, świadczą o wyjątkowo silnych wpływach Kremla nad Wisłą. Pomimo licznych słów zapewniających o przyjaźni i przełamywaniu złej przeszłości, Rosjanie nie zrobili nic, by rozwiązać sprawę mordu katyńskiego. Śledztwo dotyczące katastrofy pod Smoleńskiem, jest przez nich prowadzone w sposób kompromitujący i zarazem hańbiący nasze państwo.
Dziś, zamiast być „adwokatem w Europie” dla państw, które mogłyby w przyszłości zasilić struktury europejskie, działać na rzecz demokratyzacji i przełamywania komunistycznej spuścizny, Warszawa staje się rzecznikiem polityki Kremla. Spotyka się to nie tylko z poklaskiem strony rosyjskiej, ale i Zachodu. Największe słowa uznania płyną zaś z Berlina, tak, że premier Donald Tusk i prezydent Bronisław Komorowski nie muszą się obawiać, że stracą odznaki „dobrych Europejczyków”. Ich krajowi oponenci nie mają zaś szans, by pozbyć się łatki rusofobów i eurosceptyków. Niestety, interesy rosyjskie i niemieckie w tej części Europy pokrywają się, a decyzje dotyczące przyszłości regionu załatwiane są ponad głowami „małych”. Znamionuje to tendencję, z którą wielu zakochanych w wizji zjednoczonej Europy nie chce się pogodzić. A prawda jest taka, że na naszych oczach najsilniejsze państwa kontynentu wracają do prowadzania polityki metodami stosowanymi w XIX wieku. Mamy więc do czynienia z ostrym podziałem na państwa kreujące rzeczywistość i te, które mają się do odgórnych decyzji dostosować.
Rezygnacja z polskiej racji stanu i dostosowanie się do „instrukcji” płynących z Brukseli i Moskwy, nie napawają optymizmem. Polska może jednak przy takich założeniach pozostać krajem, który będzie istniał na mapie Europy, a jego mieszkańcy nie będą zauważać żadnych większych zmian. To, że o naszych losach decydować będą inni, nie oznacza od razu, że stracimy całą swoją suwerrenność, bądź, że powtórzy się koszmar rozbiorów. W XXI wieku nie tylko granice świadczą o terytorium i sile danego państwa, ale i to, w jaki sposób traktowne jest ono przez partnerów, czy potrafi odpowiadać na wyzwania i problemy współczesności, czy chce i może wpływać na inne państwa i prowadzić własną politykę regionalną bądź światową. Polska ma potencjał, by pełnić rolę lidera w tej części Europy, co nie tylko pozytywnie wpłynęłoby na rozwój tego obszaru, ale i zwiększyło jego bezpieczeństwo. Zarówno budżet, jak i rozwój gospodarczy, nie są w tej kwestii sprawami kluczowymi. Ważne są wizje i ambicje zarówno naszej klasy politycznej, jak i społeczeństwa. Na razie większość Polaków nie odczuwa jednak ani sensu, ani celu prowadzenia asertywnej polityki. Dlatego też premier Donald Tusk zamiast mówić o nowej koncepcji Międzymorza, czaruje rodaków wizją sielskiego „grillowania”, „ciepłej wody w kranie” i życiem „tu i teraz”.
Autor jest dziennikarzem Polskiego Radia