Pooddychać duchem Lwowa

2013/07/3
Jan Bator

 

 

Gdy wybieraliśmy cel czerwcowej pielgrzymki, kierowaliśmy się czystą ciekawością i chęcią odwiedzenia nieznanych miejsc. Dlatego postanowiliśmy pojechać do Lwowa i na Ukrainę.

Czasem warto wyjechać za granicę, żeby zobaczyć, jak wielka i potężna była Polska.

Wyjechaliśmy w nocy 10 czerwca spod siedziby Katolickiego Stowarzyszenia „Civitas Christiana” w Krakowie. Pierwszym i najważniejszym punktem wyprawy był Lwów. Przyzwyczajeni do bezproblemowego przekraczania granic w obrębie Unii Europejskiej byliśmy rozczarowani, bo Ukraina przywitała nas chłodno i musieliśmy odstać swoje na przejściu granicznym.

We Lwowie

Bez dalszych przygód 11 czerwca dotarliśmy do celu wczesnym rankiem. Wkrótce po zakwaterowaniu wyszliśmy z mocnym postanowieniem zobaczenia wielu ciekawych miejsc. Wstający dzień przywitał nas lekką mgiełką leniwie unoszącą się nad miejskim brukiem pamiętającym jeszcze ostatnią wojnę i słońcem skrytym za szarymi chmurami. Na początku, by spojrzeć na całą sprawę z dystansu, udaliśmy się na wzniesienie górujące nad Lwowem. Tam mogliśmy podziwiać pozostałości zamku zbudowanego za czasów Kazimierza Wielkiego oraz Kopiec Unii Lubelskiej usypany w trzechsetną rocznicę zawarcia unii. Ze szczytu kopca podziwialiśmy panoramę miasta powoli budzącego się do życia. Wkrótce jednak pogada jasno dała nam do zrozumienia, iż już dość się napatrzyliśmy i ciętym chłodnym wiatrem zachęciła nas do dalszej wędrówki.

Zeszliśmy ze wzgórza w kręte i wąskie uliczki starówki. Zbudzone ze snu miasto powoli otrząsało się z mgły, jakby starając się ukryć swoje wdzięki przed nazbyt wścibskimi pielgrzymami. A trzeba przyznać, że widoki były naprawdę niezwykłe. Otaczały nas cudowne kamieniczki, z których każda wydawała się piękniejsza od poprzedniej. W oczy rzucała się Czarna Kamienica, która była złowieszcza, ale i intrygująca, dalej kamienica zwana Królewską lub małym Wawelem. Inne nieznane nam z nazwy też prezentowały się dumnie i majestatycznie. Prestiż samego miasta podkreślają liczne cerkwie i kościoły: Archikatedralna Cerkiew św. Jura, Katedra Ormiańska, kościół Dominikanów, przepiękna Kaplica Boimów, a koło niej katedra rzymskokatolicka pw. Najświętszej Maryi Panny, niezwykła nie tylko ze względu na piękną architekturę, ale także dlatego, iż to tu w 1656 r., kiedy na ziemiach polskich trwały potop szwedzki i powstanie Chmielnickiego, przed obrazem Matki Bożej Łaskawej król Jan Kazimierz złożył uroczyste śluby i uczynił Matkę Bożą Królową Polski, obiecując poprawić sytuację chłopów i mieszczan, jeżeli tylko kraj zostanie uwolniony spod szwedzkiego najazdu. Śluby przyniosły skutek. Szkoda tylko, że nic nie uczyniono, żeby poprawić los Polaków z niższych warstw. To znamienne wydarzenie ukazuje wiarę i ufność, jaką nasi rodacy pokładają w Matce Bożej, a jednocześnie skłonność do szybkiego zapominania o zobowiązaniach, gdy tylko nastaną lepsze czasy.

W tym pędzie zwiedzania warto choć na chwilę przysiąść i przy zimnym „Lwowskim” trochę pogawędzić i zadumać się nad tym, co było. Warto się zamyślić i pooddychać duchem Lwowa, jeszcze nie całkiem duchem ukraińskim. Lecz ten duch to często zaledwie cienie przeszłości. Dziś o przeszłości świadczy tylko jakiś napis po polsku czy przypadkiem zasłyszane na ulicy słowo oraz… napotkana babcia, która powiedziała: „Jam Polka, pomóżcie, bo na życie nie starcza”.

Ale dość smutków, szeptów przeszłości i cieni widmowych, bo gdy piwo w kuflu się skończy, trzeba wstać z ławki, zobaczyć pomnik Mickiewicza oraz Teatr Opery i Baletu, a potem wydać resztę pieniędzy na pchlim targu. Zwiedzanie trwało długo, zapełniając wyobraźnię spragnioną cudów.


Grupa Oddziału Okręgowego Katolickiego Stowarzyszenia „Civitas Christiana” z Krakowa na Kopcu Unii Lubelskiej we Lwowie

Na koniec odwiedziliśmy Cmentarz Łyczakowski. To inna od pozostałych nekropolia, odmienna duchem i kształtem. To stary cmentarz położony na niewysokich pagórkach otulonych kobiercami zieleni. Nad wszystkim niby pradawni strażnicy wyrastają dumne i smukłe drzewa w matczynym geście schylające sękate konary nad mogiłami, jakby chciały wziąć w objęcia tych, którzy tam spoczywają. Drzewa kładą na ziemi długie cienie, a z tych cieni wyłaniają się zabytkowe, pokryte mchem i bluszczem nagrobki, obeliski, kapliczki. Znajdują się tu pomnik klęczącej kobiety, która skrywa twarz w dłoniach, wyniosły piaskowy obelisk, który przypomina sękaty pień drzewa, a jeszcze dalej pies nawet po śmierci czuwający przy swoim panu. Jest spokojnie, a wiatr wśród liści wygrywa melodie modlitwy. Modli się za wszystkich: Konopnicką, Zapolską, Ordona, a także Niemców, Ukraińców czy Rosjan i innych, którzy znaleźli tam spokój duszy.

Całkiem odmienny nastrój panuje w części przeznaczonej dla Orląt Lwowskich. Tam wśród równych rzędów poległych ciągle można wyczuć niepokój i jeszcze chyba sporo czasu musi upłynąć, zanim zapanują w tym miejscu ład i harmonia. Dziś ładnie się prezentuje, tylko żal, że tyle czasu musieli czekać ci dzielni żołnierze, by znów można było postawić znicz na ich mogile.

Na dalekiej Ukrainie

Tym godnym refleksji akcentem pożegnaliśmy Lwów. Nasza droga wiodła teraz na południe w stronę Stanisławowa oraz Jaremczy, gdzie na skalnych progach pieni się i szumi Prut, a cała okolica pełna jest mrocznych, groźnych, ale malowniczych jarów, których nie powstydziłaby się sama Horpyna. Później podziwialiśmy piękne górskie krajobrazy ukraińskiej części Karpat. Głównym celem wyprawy było zdobycie Howerli najwyższego szczytu Ukrainy liczącego 2061 m. Wielu z nas bardzo chciało się zmierzyć z tą wysokością i niecierpliwie wyczekiwało dnia wspinaczki. Wszystko zapowiadało się wspaniale, ale to, co miło się zaczyna, niekoniecznie przyjemnie się kończy.

Przedostatni dzień naszej wyprawy zaczął się w radosnej atmosferze. Zaraz po śniadaniu znaleźliśmy się u podnóży Howerli i zanurzyliśmy w lasy porastające jej zbocza. Bór, choć mroczny i cichy, wydawał się zapraszający niemal kuszący wyraźnym szlakiem i szerokim traktem. Tu i ówdzie szemrały strumyki i podśpiewywały ptaki schowane w gałęziach. Niepostrzeżenie z poszycia leśnego zaczęły się podnosić kręte drżące smugi mgły, która jak jakiś opar z kotła czarownicy pełzały, wiły się i oplątywały wokół naszych nóg. Następnie zaś jakby kierowany jakąś dziwną siłą opar zaczął gęstnieć i unosić się do góry tak szybko i raptownie, że gdy w końcu wyszliśmy z boru, cała okolica była okryta miękkim, białym puchem. Jednak my dalej pięliśmy się ku szczytowi. Mgła jeszcze bardziej zgęstniała i przesłoniła widok. Nie widzieliśmy ani szczytu, ani podnóża. Wejście na samą górę w równej mierze nas uradowało, co zaskoczyło. Byliśmy sami na szczycie gór ukraińskich otoczeni morzem białego mleka. Wkrótce zerwał się wiatr i zaczął nas łudzić poprawą pogody tym bardziej prawdopodobną, że do południa było jeszcze sporo czasu.

Śmiało ruszyliśmy w dalszą drogę. Wydawało nam się, że idziemy szlakiem. Jednak mgła zamiast rzednąc, jeszcze bardziej zgęstniała, a wiatr, który miał ją rozwiać, przyniósł tylko lodowaty deszcz obficie znaczący nasze ubrania i plecaki girlandami srebrnobiałych kropel. Na domiar złego okazało się, że wcale nie kroczymy szlakiem. Droga stała się wąska, kręta i zdradliwa. Stopniowo bardziej zaczęła przypominać ścieżkę wydeptaną przez dzikiego zwierza niż stopy turystów. Czas zaczął płynąć powoli. Słychać było tylko miarowe uderzanie deszczu o kaptury. Ścieżka prowadziła w dół, by za chwilę znowu piąć się w górę. To była dla nas prawdziwa lekcja pokory i hartu ducha. Kto wie, jakich jeszcze ciekawych lekcji byśmy zasmakowali, gdyby pod koniec dnia mgła wreszcie się nie podniosła i pozwoliła nam wrócić na zagubiony szlak. Od razu zaczęliśmy żwawiej iść i po kilku godzinach wędrówki wróciliśmy do miejsca, w którym nocowaliśmy.

Kończąc naszą przygodę z Ukrainą, wstąpiliśmy jeszcze do Mukaczewa z jego przestronnymi uliczkami i intrygującym niebieskawym ratuszem, a także bardzo malowniczym zamkiem przylepionym do skały górującej nad okolicą.

Zakończyliśmy wycieczkę późnym wieczorem 14 czerwca w Krakowie. Można było usiąść na miękkim fotelu z filiżanką parującej herbaty i wspomnieć nieodległe przeżycia, dzieląc się nimi ze znajomymi i z rodziną.

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej