Łukasz Kudlicki |
Na naszych oczach powstają nowe mity, a stare opowieści blakną i znikają. Historia to już nie skrupulatne dochodzenie do prawdy na temat minionych wydarzeń, w oparciu o dokumenty i ich analizę. To raczej przekaz marketingowy, który ma potwierdzać aspiracje i wpływy jednych, zwykle kosztem innych. Historia opowiedziana, czy napisana na nowo, staje się narzędziem budowy współczesnej pozycji jednostek i zbiorowości. Gdzie w tej układance znajdują się Polska i Polacy?
Gdy w szkołach nad Wisłą następuje jakościowe i ilościowe ograniczenie nauczania historii, a proponowany wykład kończy się na roku 1918, nasi sąsiedzi ze wschodu i zachodu skrupulatnie piszą historię na nowo, w imię budowy nowoczesnego wizerunku międzynarodowego i, tradycyjnie, na użytek wewnętrzny. Państwo polskie pilnie potrzebuje wdrożenia strategii pamięci, a nie oderwania od przeszłości w imię budowy tożsamości europejskiej, panicznie poszukiwanej dla wątpliwego nowego otwarcia.
Ucieczka od historii
Doświadczenie Drugiej Rzeczypospolitej pokazuje, że edukacja młodego pokolenia oparta na znajomości historii i szacunku do niej daje efekty, kształtując postawy patriotyczne, odpowiedzialne za los narodu i państwa. W dobie, w której do głosu dochodzą środowiska, które chcą odstąpić od patrzenia w kategoriach narodu i państwa, nauczanie historii i szacunek do niej staje się niepotrzebnym obciążeniem. Chyba, że historia staje się narzędziem do upokorzenia: wyolbrzymienia niechlubnych kart naszych dziejów, które stanowiłyby potwierdzenie przyjętej z góry tezy o potrzebie demaskatorskiego odbrązowienia polskich bohaterów i napiętnowania postaci dwuznacznych.
Kolejne badania dotyczące poziomu świadomości historycznej Polaków pokazują rosnącą lukę w tej dziedzinie wiedzy. Nie dotyczy ona jedynie zamierzchłych, najbardziej odległych dziejów, ale, co szczególnie znamienne, obejmuje wydarzenia z wczoraj: historie najnowszą, po 1945 roku. Taki stan służy środowiskom, które brały udział w kreowaniu PRL-owskiej rzeczywistości, a dziś przedstawiają się jako narodzeni w 1989 roku. Ich wpływy są na tyle silne w polityce i mediach, że dopiero po 10 latach od upadku państwa komunistycznego powstała instytucja, która zajęła się gromadzeniem informacji na temat dziejów najnowszych. Pierwsza dekada odrodzonej niepodległości była pod tym względem niemal w całości zmarnowana, jeśli nie liczymy efektu ustąpienia cenzury po 1989 roku, który skutkował odblokowaniem możliwości publikacji książek przedstawiających zbrodnie okresu komunistycznego.
Dokumenty polskiej cywilizacyjnej obecności na Kresach: Wilno, plac Katedralny i ul. Cielętnik
Dopiero jednak powołanie przez parlament Instytutu Pamięci Narodowej i jego Biura Edukacji Publicznej, ale również pionu prokuratorskiego z Głównej Komisji Badania Zbrodni Przeciw Narodowi Polskiemu, pokazało zainteresowanie instytucji państwowych historią najnowszą. Jak nie na rękę wielu środowiskom jest ustalenie prawdy o PRL świadczy czarny PR uruchomiony w ostatni dziesięcioleciu przeciw Instytutowi. Mimo huraganowemu ostrzałowi IPN przetrwał pierwszą dekadę istnienia i podjął skuteczną próbę wypełnienia białych plam polskiej historii. Należy jednak odróżnić dwie pięciolatki IPN – pierwszą z prezesem Leonem Kieresem i drugą z Januszem Kurtyką w roli szefa Instytutu. Pierwszy zostanie zapamiętany jako ten, który skoncentrował aktywność IPN na kwestii zbrodni w Jedwabnem. Stał się symbolem wewnętrznego historycznego rewizjonizmu pewnej części elit, które chciały narzucić szerszej zbiorowości narrację „zbiorowej winy”, a więc również potrzebę narodowej ekspiacji. W tym czasie fundamentalne pytania o odpowiedzialność za zbrodnie stalinizmu i PRL, które domagały i wciąż domagają się osądzenia i rozliczenia, pozostały bez odpowiedzi. Jest charakterystyczne, że dopiero obywatelskie zawiadomienie o zbrodni katyńskiej, złożone w 2004 roku przez prezesa Komitetu Katyńskiego Stefana Melaka, a więc organizacji pozarządowej, skłoniło IPN do wszczęcia polskiego śledztwa w tej sprawie. Tymczasem Rosja, która dziedziczy zbrodniczą przeszłość ZSRS, konsekwentnie unika rozliczenia tej zbrodni. Najpierw sowieckie, a następnie rosyjskie śledztwo, prowadzone oficjalnie przez kilkanaście lat, niczego nie ujawniło. Przeciwnie. W 2004 roku zostało umorzone, a decyzja o jego zakończeniu – utajniona. Paradoksem jest, że to nie państwo polskie, ale kilka wdów i sierot katyńskich podjęło się złożenia skargi do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Strasburgu na rosyjskie decyzje w tej sprawie. Ta swoista „prywatyzacja” polskiej polityki historycznej jest symbolem zaniechań i niepowodzeń 20-lecia niepodległej Polski po 1989 roku. Wskazuje tym samym na kondycję państwa, jego polityczną niemoc, co jawi się szczególnie boleśnie wobec historycznego aktywizmu wielkich sąsiadów Polski.
Niemieckie przebudzenie
Cezurą zmieniającą sytuację w Niemczech był moment zjednoczenia państwa, a de facto i de iure – wchłonięcia byłej Niemieckiej Republiki Demokratycznej przez Republikę Federalną Niemiec. Ponieważ zasadniczy cel niemieckiej polityki po 1945 roku został w ten sposób osiągnięty, Niemcy mogły się zająć wyznaczeniem nowych zadań.
Wysiłek finansowy państwa, m.in. poprzez finansowane przezeń fundacje, został skierowany na budowę przyjaznego Niemcom lobby w państwach – ofiarach niemieckiej agresji z czasów Drugiej Wojny Światowej. Gdy to udało się osiągnąć, nastąpiła kolejna faza – artykułowania roszczeń prze poszczególne grupy nacisku, spośród których uciekinierzy z terenów, które dostały się pod kontrolę Stalinowi, stanowili najbardziej konkretne lobby. Znawcy tematu zwracają przy tym uwagę, że ten proces rozegrał się w momencie, w którym już ledwie śladowy odsetek populacji Niemiec stanowili uczestnicy i świadkowie wydarzeń z czasów Drugiej Wojny Światowej i jej skutków – migracji ludności niemieckiej z terenów położonych na wschód od ustalonej na konferencji w Poczdamie wschodniej granicy Niemiec. W niemieckim społeczeństwie dominują ludzie urodzeni po wojnie, bezpośrednio nie obciążeni udziałem w podboju i okupacji europejskich państw, które po kolei stawały się łupem Hitlera. Oni nie mają sobie nic do zarzucenia, całe życie gorliwie przepracowali, budując powojenny sukces Niemiec. Nie chcą też wiecznie ponosić odpowiedzialności za grzechy swoich rodziców. Dowiadują się jednak, że ci właśnie rodzice niejednokrotnie byliby w stanie oddać swoje mercedesy za widok utraconych rodzinnych stron. W tej sytuacji na plan dalszy schodzą przyczyny utraty dawnych rodowych gniazd. Poszkodowani domagają się zrozumienia dla swoich tłumionych przez lata żalów i roszczeń.
Tarnopol, dworzec kolejowy
Na poziomie poważnej reakcji po polskiej stronie mamy próżnię. Nie wypełni jej histeria wobec Eriki Steinbach, uosabiającej niemieckie sentymenty. Nie znajduję też u nas pomysłu na przeciwstawienie się kardynalnemu fałszerstwu historii, polegającemu na pozbawieniu narodowości agresorów z 1 września 1939 roku, okupantów Polski i twórców obozów koncentracyjnych na ziemiach polskich. Stworzeni ku satysfakcji Niemców anonimowi „naziści” jawią się jako przybysze z obcej planety. Zupełnie inaczej, niż nowo odkryci zbrodniarze z Jedwabnego, czyli „tutejsi” – sąsiedzi mordowanych Żydów.
Stalinowskie dziedzictwo
Po przeciwległej stronie, za wschodnią granica Polski, doszło po 1989 roku do dekompozycji sowieckiego imperium. Powstała mozaika państw, z których część nawiązała do wcześniejszych okresów niepodległości, a inne pojawiły się, jako zupełnie nowi aktorzy. Scenografia się zmieniła, a nam przybyło problemów. Do rosyjskiego zaprzeczania zbrodniczemu charakterowi Sowietów doszły litewskie i ukraińskie sentymenty, żywione przede wszystkim fobią antypolską. Tym silniejszą, im bardziej namacalne było wspomnienie polskiej dominacji kulturowej na ziemiach dawnej Rzeczypospolitej.
Dla Rosji, która państwową ideologię buduje na wojennym zwycięstwie Stalina, „wydarzenia katyńskie” czy inne równie mało istotne incydenty (bo czymże śmierć tysięcy wobec hekatomby dziesiątek milionów obywateli sowieckich z rąk własnej władzy) są tylko potwierdzeniem kompleksu oblężonej twierdzy Trzeciego Rzymu. Ileż razy można przyznawać się do odpowiedzialności (choćby tylko w wymiarze zewnętrznym, bo już wobec własnych obywateli trzeba trzymać fason i cerować mit). Dzieje Rosji to nieustanna przemoc, zwrócona w pierwszej kolejności wobec własnych poddanych. Ofiary zewnętrzne dostawały się w tryby machiny śmierci siłą rozpędu, w wyniku dziejowej konieczności. Stąd dysproporcja w oczekiwaniach polskich i rosyjskich historyków, zasiadających w grupie do spraw trudnych we wzajemnych stosunkach.
O ile ze strony Rosji nic szczególnego się nie zmienia, to narastającym problemem jest rozkwit ideologii nacjonalizmu litewskiego i ukraińskiego, skutkujący problemami w relacjach tych państw z Trzecią Rzecząpospolitą. Pojednawcze gesty ze strony Polski, wynikające z naszej troski o nowe byty państwowe, były i są z drugiej strony odbierane, jako oznaki słabości. Nie dość stanowczo dopominamy się o prawdę na temat rzezi Polaków na Wołyniu i w innych regionach obecnej Ukrainy – prezydent tego państwa ostentacyjnie gloryfikuje nacjonalistycznych zbrodniarzy, którzy mają polską krew na rękach. Nie ma u nas Piłsudskiego, który zagrozi Litwie akcją zbrojną – Polacy na Wileńszczyźnie są sukcesywnie pozbawiani nadziei na zwrot własności ziemi i siłowo lituanizowani, czego wymownym dowodem jest ostatni kryzys szkolny.
Słabowite państwo polskie jest całkowicie bezsilne wobec tych tendencji w państwach sąsiednich. Nie tylko, że nie umie załatwić tych problemów w ramach relacji dwustronnych, ale też nie ma pomysłu na przeprowadzenie skutecznej akcji na poziomie wielostronnym, za pomocą międzynarodowych organizacji, do których strony pełzającego konfliktu razem należą. Dzieje się to w sytuacji, w której Kijów korzysta z protekcji Warszawy u progu instytucji Unii Europejskiej. Znamienne jest, że żadna z rządzących w Polsce formacji politycznych, choćby nie wiadomo jak akcentowały swoją odmienność od poprzedników u steru władzy, nie była w stanie nawet o jotę zmienić polityki wobec problematycznych kwestii spornych w relacjach z sąsiadami. Różnice, jeśli w ogóle były, to tylko w niuansach, które niczego istotnego nie wnosiły. Ta konstatacja prowadzi do dalszego wniosku, że Polską rządzi, bez względu na barwy aktualnej ekipy tworzącej rząd, rosnąca w siłę liczbową, ale coraz marniejsza jakościowo kasta urzędnicza, która skutecznie neutralizuje próby politycznego oddziaływania z góry. Bez radykalnej zmiany tej sytuacji nie ma mowy o korekcie polityki w kluczowych kwestiach. Masa urzędnicza jest niezdolna do sterowania państwem. Za sprawą swojej objętości daje za to radę dryfować. Ten stan przypomina rozkład Pierwszej Rzeczypospolitej w XVIII wieku.
Element układanki
Pytanie, kiedy pojawią się okoliczności zewnętrzne, które dryfującą Polskę rzucą o skały? Dzisiejszy konflikt polityczny, jaki trawi nasze państwo i społeczeństwo, ma wymiar przede wszystkim medialny. Nie bagatelizuję różnic w programach, czy raczej nastawieniach poszczególnych formacji politycznych do konkretnych sfer życia publicznego, ale dostrzegam jednocześnie wyraźną obawę partyjnych establishmentów przed pójściem w kierunku odważnych decyzji, przecinających polskie niemożności. Reformatorzy zwykle popełniają błędy, a nastawiony na konsumpcję wyborca nie wybacza błędów. Klęska Akcji Wyborczej Solidarność jest nawet po upływie 10 lat żywym wspomnieniem w głowach polityków, którzy dziś stoją na czele formacji politycznych, a wtedy byli świadkami upadku politycznego projektu. Polityka historyczna, czy strategia pamięci narodowej, jest jedną z wielu dziedzin naszej impotencji. Zmiana tego stanu nie dokona się bez szerszej korekty kierunków rozwoju życia publicznego. Potrzeba zmiany jest tym bardziej paląca, im bardziej widać zabiegi sąsiadów Polski wokół historycznej narracji.
Opisana wyżej niemoc establishementu politycznego w Polsce skutkuje brakiem pomysłu na stanowienie odrębnej, narodowej strategii pamięci. Przykład niemieckiego „Centrum przeciw wypędzeniom” czy regularnie powtarzanych na świecie kłamstw o „polskich obozach koncentracyjnych” w czasie II wojny światowej dowodzi braku elementarnej zdolności radzenia sobie państwa polskiego w sytuacjach kryzysowych. Można powiedzieć, że względne, jednostkowe sukcesy w zakresie polityki historycznej są zasługą albo organizacji pozarządowych, albo wynikają z determinacji jednostek – charakterystyczny przykład tego zjawiska stanowi chlubny wyjątek – Muzeum Powstania Warszawskiego, które powstało dopiero 15 lat po zmianach politycznych w Polsce, jedynie dzięki woli i zaangażowaniu prezydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego, który jeszcze w samorządowej kampanii wyborczej, otwierającej mu drogę do stołecznego ratusza, nie stawiał kwestii budowy muzeum tak mocno, jak kilka miesięcy później, już po zapoznaniu się z dziejami polskiej niemocy w tej kwestii. Kolejne lata pokazują, że wielu pojawiło się chętnych, żądnych skopiowania sukcesu z Warszawy. Jak dotąd bez skutku. Nie ma też mowy o wypracowaniu całościowej, narodowej strategii pamięci.
Ktoś powie, że nasze dzieje regularnie dostarczały analogicznych sytuacji – z chaosu wyłaniał się ktoś, kto zdołał wydrzeć nieprzyjaznemu otoczeniu jakiś drobny lub nawet większy, ku zaskoczeniu świata zewnętrznego, sukces. Tak było choćby w roku 1918 czy 1920. Tylko, że po tych datach przyszły 1. i 17. dzień września 1939 roku… Czy to znaczy, że jesteśmy skazani na tragizm takiego trwania? Chciałbym wierzyć, że nie.