Zbigniew Borowik |
Na pewno wielu czytelników się wzdrygnie na tak otwarcie postawioną tezę. Wiele jest w naszym życiu publicznym niedoskonałości, uchybień, a nawet wynaturzeń, ale żeby zaraz straszyć kneblowaniem ust… Wystarczy wziąć do ręki pierwszą z brzegu gazetę czy włączyć telewizor, aby się przekonać, że nad Wisłą każdy może pisać i mówić, co chce. Tolerowane są nie tylko skrajne opinie, ale i zwykłe przeinaczanie faktów. Gdzie tu zamach na wolność słowa? A jednak…
Fot. Artur Stelmasiak
Niedawno odbyła się pierwsza rozprawa w procesie cywilnym, jaki wydawca „Gazety Wyborczej” wytoczył znanemu i cenionemu poecie Jarosławowi Markowi Rymkiewiczowi o naruszenie dóbr osobistych. Tym naruszeniem, wedle prawników „Agory”, miało być nazwanie przez poetę redaktorów tego dziennika „duchowymi spadkobiercami Komunistycznej Partii Polski” i ludźmi „którzy pragną, aby Polacy przestali wreszcie być Polakami”. Dodajmy, że wypowiedź ta miała miejsce w kontekście ubiegłorocznych wydarzeń na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, zapoczątkowanych wypowiedzią ledwo co wybranego prezydenta o konieczności usunięcia (dobrze, może być i „przeniesienia”, tylko jak to różnica) drewnianego krzyża postawionego tam przez harcerzy po tragedii smoleńskiej.
Na pierwszy rzut oka sprawa nie wydaje się czymś nadzwyczajnym. Ktoś coś dosadnie powiedział, ktoś poczuł się urażony. Zwykłego obywatela nie musi interesować, że chodzi tu wybitnego poetę i największy dziennik w Polsce. Zwłaszcza, że stawka nie wydaje się być zbyt wygórowana (przeprosiny i 10 tys. zł na cel społeczny). Sąd rozstrzygnie, kto ma rację. Nie ma problemu.
A jednak problem jest. I to co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, dlatego, że przedmiotem inkryminacji jest tu opinia, a więc sąd, który nie może być rozpatrywany w kategoriach prawdy lub fałszu, ale słuszności lub niesłuszności. W jaki sposób sąd, najbardziej nawet kompetentny, miałby weryfikować słuszność opinii? Gdybyśmy chcieli karać za niesłuszne opinie, musielibyśmy w ogóle zrezygnować z istnienia mediów, a poglądy wymieniać tylko w wąskim gronie zaufanych osób, bo nigdy nie wiadomo, czy jakimś najbardziej nawet wyważonym sądem ktoś nie poczułby się dotknięty. I niech nikogo nie zmyli fakt, że opinie przybierają najczęściej postać zdań oznajmujących. Tak naprawdę są one w większości ocenami. To właśnie próby cenzurowanie opinii doprowadziły do powstania zjawiska poprawności politycznej.
Po drugie, przypadków rozstrzygania sporów publicystycznych w sądzie jest coraz więcej i tak się składa, że w roli powoda najczęściej występują osoby ze środowiska „Gazety” . Bulwersujący fakt skazania prof. Andrzeja Zybertowicza za opinię w sprawie sposobu prowadzenia dyskusji przez Adama Michnika jest tutaj chyba najlepszym przykładem. Profesor był na tyle nieostrożny, że opinię swą wyraził w formie cytatu, który włożył w usta redaktora naczelnego „GW”: „tyle lat siedziałem w wiezieniu, to teraz mam rację”. Sad skazał go za to, że nie był w stanie cytatu tego udokumentować. Tymczasem każdy, kto choć trochę interesuje się życiem publicznym, pamięta, jak często Michnik w sporach o najprzeróżniejsze sprawy powoływał się na swą opozycyjną przeszłość, co stanowiło niezwykle skuteczny środek perswazji, choć nie musiało przybrać formy przytoczonego cytatu.
Jeśli dodamy do tego ostatnią zapowiedź Lecha Wałęsy, który rozochocony niedawnym wyrokiem skazującym Krzysztofa Wyszkowskiego na drakońskie zadośćuczynienie już zapowiedział postawienie przed sadem młodych historyków ośmielających się kwestionować nieskalaną przeszłość pogromcy komunizmu, to musimy przyznać, że zagrożenie dla wolności słowa jest jednak realne. Choć w tym przypadku chodzi bardziej o wolność badań naukowych.
Okazuje się, że cenzura represyjna może być daleko bardziej dokuczliwa aniżeli cenzura prewencyjna. Uciekanie się do niej w przypadkach, które powinny być przedmiotem zwykłego sporu publicystycznego czy naukowego, a nie rozprawy sadowej, stanowi poważne zagrożenie nie tylko dla wolności słowa, ale i demokracji. Tłumi bowiem swobodną wymianę poglądów, która jest niezbędna dla demokratycznego procesu wybierania i kontrolowania władzy.
Można zrozumieć frustracje panów Michnika i Wałęsy. Niegdyś u nas – a za granicą do dziś – chodzili w glorii i chwale ludzi, którzy najbardziej przyczynili się do upadku znienawidzonego systemu. Mało tego. Śmiało mogli przypuszczać, że sprawują w tym kraju rząd dusz: jeden dla osieroconej po upadku marksizmu-leninizmu inteligencji; drugi dla wyposzczonej i zdezorientowanej prawicy. Dziś czy to z powodu swej mglistej proweniencji ideowej, czy niejasnych epizodów z początków działalności opozycyjnej, stali się dla sporej grupy ludzi anty-autorytetami. Nie uprawnia ich to jednak do obrony swej urażonej dumy na drodze sadowej. Musi to dziwić zwłaszcza u Adama Michnika, który powinien przecież rozumieć, że autorytet przywrócony przez najsprawiedliwszy nawet są jest żadnym autorytetem.