Zbigniew Borowik |
Czy katastrofach sportowych na Euro 2012 i Olimpiadzie w Londynie, aferze taśmowej i aferze Amber Gold wyborcy znowu gromko zakrzykną: Platformo nic się nie stało!
Mijające lato nie było zbyt łaskawe dla rządzącej koalicji. Najpierw sportowa katastrofa na dwóch najbardziej prestiżowych międzynarodowych imprezach, zaraz po tym taśmowy skandal ukazujący skalę nepotyzmu w sektorze publicznym i wreszcie afera finansowa, która obnażyła całkowitą indolencję państwa, gdy chodzi o zapewnienie obywatelom bezpieczeństwa obrotu finansowego.
O tym, że nie jesteśmy sportową potęgą, wiedział każdy. Jednak efekt udziału polskiej reprezentacji w Euro Cup i letnich Igrzyskach Olimpijskich wydaje się porażający. Zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę skalę nakręconych emocji i rozbudzonych oczekiwań zaprezentowaną przez publiczne media. To doprawdy zdumiewające, że jedyna wieczorna audycja informacyjna w jedynym docierającym do wszystkich miejsc w Polsce programie telewizyjnym przez blisko dwa miesiące wypełniona była od początku do końca wiadomościami i komentarzami sportowymi.
Nie jest chyba tajemnicą, że marny efekt w postaci ostatniego miejsca w najsłabszej grupie na Euro i 30 miejsca w klasyfikacji medalowej na Olimpiadzie nie jest kwestią braku rodzących się nad Wisłą talentów, ale chorych zasad finansowania wyczynowego sportu i przeżerającej wszystko korupcji. Można się oczywiście pocieszać, że pięć lat rządów to za mało, by zmienić system zdegenerowany od dziesięcioleci. Swoistym smaczkiem pozostaje, że nigdy dotąd w historii nie mieliśmy premiera, który by tak mocno eksponował swoje przywiązanie do sportu, i nigdy dotąd tak kiepskich wyników.
Dlaczego jednak w sporcie ma być dobrze, skoro w każdej innej dziedzinie życia publicznego coś trzeszczy. Nagrane pół roku wcześniej, ale ujawnione dopiero po zakończeniu Euro „taśmy Serafina” obnażyły coś, co i tak było powszechnie wiadome, ale o czym rzadko mówiły zarówno „publiczne”, jak i „zaprzyjaźnione” media. Każdy wie, że łupem zwycięzców wyborów padają nie tylko „polityczne” stanowiska rządowe, ale właściwie wszystko, co jest do wzięcia w sektorze publicznym: od lukratywnych posad kierowniczych w najbogatszych spółkach z udziałem skarbu państwa, rządowych agencjach i funduszach po zwykłe stanowiska urzędnicze w gminie. W kraju tak przyjaźnie nastawionym do rodziny byłoby dziwne, gdyby przy tym podziale partyjnych łupów nie brano pod uwagę własnych krewnych. Politycy PSL-u naprawdę byli szczerzy, twierdząc, że nie dostrzegają tu żadnego problemu.
Ale tego nie da się już powiedzieć o PO, która z przestrzegania standardów przyzwoitości w polityce zrobiła kiedyś swój znak firmowy, a ponadto ma w swoich szeregach nieprzekupną jak Robespierre Julię Piterę. Tutaj mamy więc do czynienia z pełną premedytacją, która staje się niezwykle wymowna w sytuacji, gdy podejrzenie o nepotyzm kładzie się cieniem na rodzinie premiera. I nie pomogą tu żadne usprawiedliwienia, że syn szefa rządu też musi gdzieś pracować. W prywatnej firmie nie ma mowy o nepotyzmie, bo właściciel zatrudnia kogo chce i sam ponosi skutki nietrafnych decyzji. Syn premiera nieźle sobie radził także w sektorze prywatnym, tyle że niezbyt fortunnie wybrał pracodawcę i wprowadził tym tatę w tarapaty .
I znów trudno tu o wymówkę, że przecież tak robili wszyscy, i SLD, i PiS. Przecież za PO miało być lepiej i bardziej przyzwoicie. No chyba że w Polsce nikt, kto nie posiada legitymacji partyjnej PO lub PSL-u, nie nadaje się do pracy na państwowej posadzie. To nie są żarty. Warto pamiętać, że jeszcze nie tak dawno temu trudno było zostać kierownikiem magazynu nie należąc do PZPR.
Nie spisało się nam też to liberalnoludowe państwo pozwalając gdańskiemu aferzyście na oszukiwanie ludzi przy pomocy parabanku, który okazał się piramidą finansową. Jeśli rzeczywiście jest tak, jak twierdzą przedstawiciele władzy, że nie zawiódł tu żaden organ państwa – ani KNF, ani UOKiK, ani ABW, ani prokuratura, ani sądy (no może z wyjątkiem jakiegoś konkretnego kuratora sądowego) – to znaczy, że tego państwa po prostu już nie ma, że mamy do czynienia jeśli nie z bandą zbójców, to z układem tę bandę osłaniającym. Zwalając całą winę na naiwność poszkodowanych przynoszących do Amber Gold oszczędności życia, wpisujemy się w logikę, wedle której równie dobrze można oskarżyć pobitego przez bandziora przechodnia, że jest sam sobie winien, bo nie nauczył się karate.
Odpowiedź Platformy jest łatwa do przewidzenia. Gdy sondaże pokażą, że Polacy nie chcą płacić podatków państwu, którego nie ma, wyjdzie na mównicę premier i powie, że zawiodło prawo (oczywiście to uchwalane przez poprzedników) i zapowie jakąś błyskawiczną inicjatywę ustawodawczą. A znając zdolność PO do uchwalania dobrego prawa, możemy być pewni, że prezes Plichta za to całe zamieszanie dostanie jeszcze kiedyś sowite odszkodowanie.