Łukasz Kudlicki |
Na naszych oczach dobiega końca czas romantycznej nadziei na możliwość budowy multipolarnego układu równowagi bezpieczeństwa. Była to nadzieja wywołana upadkiem bloku sowieckiego na przełomie lat 80. i 90. minionego wieku. Niespełna dwadzieścia lat później dokonuje się odbudowa zimnowojennych stref wpływów w wersji soft. Stany Zjednoczone uznają prawo Rosji do bycia zaniepokojoną rozszerzeniem NATO, państwa „starej” Unii Europejskiej są poirytowane coraz rzadszymi, co prawda, oznakami niezgody państw Europy Środkowej na instrumentalne traktowanie w sferze bezpieczeństwa i składanie na ofiarnym stole politycznego i gospodarczego sprzężenia Zachodu z Rosją. W tym środowisku robi się coraz mniej miejsca dla „własnej”, polskiej polityki, nawet wtedy, gdy znalazłaby się w kraju nad Wisłą siła, która by dzisiaj chciała taką próbę wprowadzenia narodowej strategii podjąć.
Koniunktura dla regionu Europy Środkowej skończyła się już parę lat temu. Pewnie około 2004 roku, gdy Polska i inne państwa naszej części kontynentu weszły do Unii Europejskiej, choć chwilę wcześniej poirytowały liderów „starej” Unii niezależną i sprzeczną z ich wolą decyzją o wsparciu amerykańskiej inwazji na Irak. Słusznie – z punktu widzenia Paryża i Berlina nadających ton wspólnocie – podsumował tamte zdarzenia ówczesny prezydent Francji Jacques Chirac, mówiąc o Polsce i innych stolicach, które przyłączyły się do akcji wuja Sama, że „nie skorzystaliśmy z okazji, by siedzieć cicho”. U progu 2011 roku liderzy Francji i Niemiec z satysfakcją mogą stwierdzić, że lekcja nie poszła na marne: Warszawa jak najrzetelniej uważa, by nie zrobić czy nie powiedzieć niczego, co by mogło zaskoczyć wiodące w Unii stolice.
Uciekająca szansa?
Okno możliwości, jak mówią Amerykanie, dla odbudowy i wzmocnienia suwerenności Polski po kilkudziesięciu latach komunistycznego zniewolenia, zdaje się na naszych oczach domykać. Wydarzenia minionego roku dobitnie o tym przekonują. Rosja skutecznie zawróciła proces uniezależniania się jej dawnych kolonii i republik sowieckich, symbolizowany okresem tzw. kolorowych rewolucji. Stany Zjednoczone, pogrążone w wewnętrznym kryzysie, prowadzą politykę osłabiania swojej pozycji w relacjach międzynarodowych, dramatycznie szybko wzmacniając rolę Chin i Rosji. Przeżywająca wlasny kryzys Unia Europejska ujawnia swoje zasadnicze, wcześniej skrywane za retoryką wspólnotowości oblicze – dominujące w organizacji Niemcy i próbująca od nich nie odstawać Francja dyktują kolejnym bankrutującym państwom „starej” Unii oraz państwom na dorobku, które doszlusowały do UE w latach 2004 i 2007.
Przeżyjmy to jeszcze raz? Może lepiej nie, ale należy przypomnieć.
W lutym 2010 roku do władzy na Ukrainie doszedł, z pięcioletnim opóźnieniem (z punktu widzenia Moskwy), porosyjski Wiktor Janukowycz. Jedną z pierwszych decyzji lidera Partii Regionów jako głowy państwa było uzgodnienie z Rosją umowy o przedłużeniu stacjonowania Floty Czarnomorskiej na Krymie na kolejne 25 lat po 2017 roku, w którym miała wygasnąć pierwotna umowa spisana przy powstaniu niepodległej Ukrainy na poczatku lat 90.
Ostatni szczyt NATO w Lizbonie był krokiem w kierunku dekonstrukcji Paktu
10 kwietnia 2010 roku nieopodal smoleńskiego lotniska Siewiernyj rozbił się w niewyjaśnionych dotąd okolicznościach rządowy samolot Tu-154 M, wykonujący rejs z Warszawy do Smoleńska. Na pokłądzie zginęło 96 osób, z prezydentem Rzeczypospolitej Polskiej Lechem Kaczyńskim i Ryszardem Kaczorowskim, ostatnim prezydentem RP na wychodźstwie. Zginęła cała narodowa delegacja udająca się na obchody 70. rocznicy zbrodni katyńskiej. Wśród ofiar znaleźli się parlamentarzyści, wszyscy dowódcy rodzajów Sił Zbrojnych RP, przedstawiciele duchowieństwa, szefowie urzędów centralnych: prezes Narodowego Banku Polskiego, prezes Instytutu Pamięci Narodowej, Rzecznik Praw Obywatelskich, Szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego, Szef Kancelarii Prezydenta RP, a także, co nie mniej istotne, szereg osób od lat zaangażowanych w przybliżanie prawdy o zbrodni katyńskiej, dokonanej w 1940 roku przez NKWD na ponad połowie korpusu oficerskiego Drugiej Rzeczypospolitej. Tragedia smoleńska dotknęła wszystkich odcieni politycznych Trzeciej RP, ale najdotkliwiej przetrzebiła szeregi kojarzone z główną partią opozycyjną – Prawem i Sprawiedliwością, w tym związanej z nią „drużyny” Lecha Kaczyńskiego. Śmierć urzędującego prezydenta RP otworzyła drogę do monopolizacji władzy przez Platformę Obywatelską, która, nie czekając nawet na wynik wyborów głowy państwa, raźno zajęła się obsadzaniem zwolnionych urzędów.
Lipcowa elekcja Bronisława Komorowskiego, jak dowodzi szereg późniejszych posunięć nowego prezydenta, przypieczętowała koniec rozdziału w historii Polski, w którym głowa państwa działała w myśli koncepcji budowy pozycji Polski w Unii Europejskiej i NATO poprzez kreowanie Warszawy na lidera wyrażającego interesy innych stolic środkowoeuropejskich. „ Integracja” władzy przez obóz PO skutkuje, jak dotąd, marginalizacją pozycji Polski do roli potulnego konsumenta funduszy unijnych. Na newralgicznym dla bezpieczeństwa RP kierunku euroatlantyckim obserwujemy z jednej strony ograniczanie pól współpracy Warzawy i Waszyngtonu w zakresie bezpieczeństwa, z drugiej zaś kontynuację, choć tym razem już jawnie bezinteresowną, rolę żyranta polityki amerykańskiej, czego dowodnym przykładem była wizyta na telefon Bronisława Komorowskiego w Białym Domu w gorącym dla Baracka Obamy okresie bezpośrednio poprzedzającym ratyfikację w Kongresie układ START-2, o którym kilka słów poświęcam niżej.
Również w kwietniu 2010 roku w środkowoazjatyckiej Kirgizji wybuchła rewolta, pozbawiając urzędu prezydenta Kurmanbeka Bakijewa, który pięć lat wcześniej objął rządy w wyniku tzw. rewolucji tulipanów, strącając ze stolca prezydenta Askara Akajewa. Swoistą kontrrewolucję w 2010 roku i pozbawienie władzy Bakijewa, który był mocno poróżniony z Moskwą, eksperci uznali za co najmniej na rękę Kremlowi, jeśli nie inspirowaną czy wręcz przygotowaną z udziałem rosyjskich władz. Tym bardziej że Kirgizja odgrywa bardzo ważną rolę na amerykańskim szlaku zaopatrzenia misji w Afganistanie, współpracując z Waszyngtonem poprzez udostępnianie swoich baz lotniczych.
Rosyjski reset Obamy oznacza przywracanie Moskwie miejsca w gronie najważniejszych mocarstw
Na początku września z wykładem dla polskiego korpusu dyplomatycznego zgromadzonego w Warszawie na corocznej odprawie w MSZ przybył do Polski szef rosyjskiej dyplomacji Siergiej Ławrow. Ten sam, który dwa lat wcześniej, w zgoła niedyplomatycznej odpowiedzi na uwagę brytyjskiego szefa dyplomacji Davida Milibanda wypowiedzianą podczas rozmowy telefonicznej na temat niestosowności agresji rosyjskiej na Gruzję, miał, jak relacjonowały media, wrzasnąć w słuchawkę: „Kim ty, k… a, jesteś, żeby mnie pouczać?”. Wykład ministra Ławrowa jako widoczny znak „ocieplenia” polsko-rosyjskiego, podobnie jak waga eksperckich uwag generała Wojciecha Jaruzelskiego na posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa Narodowego poświęconym stosunkom RP z Rosją przed grudniową wizytą Dmitrija Miedwiediewa w Warszawie, z pewnością jeszcze doczeka się pogłębionej analizy.
Listopadowy szczyt NATO w Lizbonie, jak przekonuje prezydent Komorowski, zakończył się dla nas sukcesem. Oto bowiem przywódcy państw członkowskich Sojuszu zgodzili się, że ma znaczenie artykuł V Traktatu Waszyngtońskiego mówiący o kolektywnej obronie jako podstawowym zadaniu sojuszników. Może rzeczywiście w dobie markowanego zaangażowania militarnego aliantów w Afganistanie już samo stwierdzenie, że fundament NATO z 1949 roku pozostaje nim w nowych czasach, ma jakiś istotny walor. Trudno jednak oczekiwać, aby wprost dokonano dekonstrukcji Sojuszu, o czym od jego powstania marzy Moskwa, współcześnie serwując Europie i Amerycedoktrynę Miedwiedwiewa, która ma wykazywać bezsens dalszego trwania NATO.
W grudniu 2010 roku Senat Stanów Zjednoczonych ratyfikował najważniejszy projekt w polityce zagranicznej sygnowany przez prezydenta Baracka Obamę, czyli układ START-2 między Rosją a USA o redukcji strategicznej broni nuklearnej – przewidujący zmniejszenie do ok. 1550 sztuk po każdej ze stron umowy arsenału głowic atomowych, a także środków służących do ich przenoszenia.
Na pomoc Rosji
Obama triumfuje, bo jako spadkobierca ideałów pokolenia dzieci-kwiatów i symbol zachodniej postpolityki realizuje swoją i środowiska, do którego się przyznaje, utopię pacyfizmu. Na rzeczywiste konsekwencje wejścia w życie tego traktatu przyjdzie nam poczekać, by zweryfikować tezę, że bezpieczniejszy stanie się świat z mniejszą liczbą głowic jądrowych w USA i Rosji, przy postepującej wszak jednocześnie nuklearyzacji Chin, Indii, Pakistanu, Iranu, Izraela, Korei Pólnocnej, coraz odważniejszych w tej kwestii aspiracjach Japonii i Bóg wie jak długiej jeszcze listy podmiotów państwowych i niepaństwowych, które myślą lub już podejmują kroki w celu pozyskania takiej broni. Pewne za to jest, że prezydent Obama, wyciagając rękę do Rosji w kwestii START-2, przywrócił należne, zdaniem władz na Kremlu, miejsce Moskwy w gronie mocarstw, z którego została ona wypchnięta w wyniku, jak to zgrabnie ujął ówczesny prezydent Federacji Rosyjskiej Władimir Putin, „największej katastrofy geopolitycznej XX wieku”, jaką był – według rosyjskiego przywódcy – upadek Związku Sowieckiego. W ten sposób wysiłki Putina i jego współpracowników, by wyprowadzić jak najszybciej Rosję z okresu nowej smuty, znalazły sprzymierzeńców na Zachodzie i Moskwa znów może czuć się rozgrywającym pełną gębą. Nie znajdują w tym przypadku zastosowania uspokajające komentarze niektórych europejskich i amerykańskich ekspertów, którzy twierdzą, że wobec wewnętrznej niewydolności i zacofania Rosja może być co najwyżej mocarstwem regionalnym. Fakt, że Ameryka szuka szansy współpracy z Moskwą w sprawie irańskiego programu nuklearnego, liczy się z jej zdaniem w kwestii statusu bezpieczeństwa nowych członków NATO, wstrzymuje proces rozszerzenia Sojuszu Północnoatlantyckiego, toleruje nowestare porządki w Azji Środkowej i na Ukrainie oraz, co szczególnie znamienne, nie podejmuje żadnych realnych działań w reakcji na militarną agresję Rosji na Gruzję, czyli amerykańskiego sojusznika, wskazuje, że Waszyngton przynajmniej w części podziela pogląd wyznawany na Kremlu, że upadek Związku Sowieckiego wprowadził zbyt wiele niepotrzebnego zamieszania w obrębie dawnej strefy wpływów Kremla
Nie czas dla Patriotów
Nie minęło zatem nawet dwadzieścia lat od potężnego przetasowania geopolitycznego, jakim był upadek żelaznej kurtyny przypieczętowany rozpadem Związku Sowieckiego, a Moskwa – i to w głównej mierze dzięki usilnym staraniom Zachodu ? znów trafiła do grona państw decydujących o losach świata. Jednocześnie, co trzeba uczciwie przyznać, projekt demokratyzacji i wzmocnienia bezpieczeństwa państw Europy Środkowej, w tym Polski, choć co innego można wyczytać w oficjalnych przemówieniach przywódców amerykańskich i europejskich, nie został skutecznie zakończony. W odpowiedzi na wieloletnie polskie nalegania o przesunięcie infrastruktury obronnej NATO na Wschód, w ślad za rozszerzeniem z 1999 i 2004 roku, Waszyngton posyła nam do oglądania atrapę systemu rakiet Patriot. Jednocześnie namawia, by zrezygnować z Patriotów, a przyjąć rekompensatę w postaci oferty bazowania na polskiej ziemi kilkunastu amerykańskich samolotów.
Obserwując politykę partii rządzącej w Polsce, niewątpliwie nasyconą refleksją nad zmianą wektorów zainteresowania Ameryki, zwróconej dzisiaj w kierunku Dalekiego Wschodu, a także świadomą nastrojów w Europie Zachodniej, trudno oprzeć się wrażeniu, że Warszawa upatruje swojej szansy w maksymalizacji zysków czasu pokoju, przedkładając pragmatyczny pozytywizm państwa na dorobku ponad romantyczne zrywy w imię archaicznych zasad. Widać w tym refleksję, że skoro Polacy są skazani na życie między Rosją a Niemcami w strategicznie istotnej Europie Środkowej, to należy zrobić wszystko, by zapobiec powtarzającym się scenariuszom, w których dokonania i dorobek jednego pokolenia zostaje strawiony w kolejnej zwierusze i następna generacja jest zmuszona budować od nowa. Takie nastawienie było w naszej historii obecne i od czasu do czasu zyskiwało nawet sympatię większości opinii publicznej czy wcześniej sfer opiniotwórczych. Bez wątpienia rządzący dziś Polską trafnie rozpoznali też zmiany dokonujące się w nastawieniu Polaków i transformacji naszych jednostkowych i społecznych aspiracji. Jesteśmy przecież uczestnikami i świadkami epoki, w której coraz większy odsetek stanowią nie tylko pokolenia niepamiętające wojny, ale też i rodacy niekojarzący stanu wojennego. Coraz liczniejsze, bo takie są prawa demografii, staje się grono Polaków, które nawet nie otarło się o PRL. Kluczem do zwycięstwa w krajowej postpolityce jest, jak dziś wyraźnie widać, zasugerowanie temu gronu konkretnych aspiracji jako jego własnych, bądź ostatecznie wpisanie się w jego oczekiwania.
Epilog. Kto marzy o Polsce?
Czy niepodległy byt Rzeczypospolitej znajduje się w katalogu aspiracji dominującej, a może chociaż istotnej grupy Polaków? Polityka historyczna, nowoczesny patriotyzm czy zwykłe przywiązanie do tradycji nie uchodzą dziś za modne. Znalezienie odpowiedzi na pytanie, czy Polska jest sexy w oczach samych Polaków, nabiera cech dramatycznych, gdy wokół naszego państwa widać objawy postępującej renacjonalizacji polityki. Szczególnie u naszych dwóch potężnych sąsiadów.
Nawet jeśli przyjmiemy za dziejową konieczność kultywowanie pozytywistycznego, pragmatycznego dorabiania się Polaków w czasie pokoju, musimy jednocześnie wypracować mechanizmy budowania szacunku dla własnego państwa, jego dziejów i dziedzictwa narodowego. Wszak pokój nie jest dany raz na zawsze. Wolność zaś, choć co prawda rzadko bywa darem, pozostaje przede wszystkim zadaniem jednostki i społeczeństwa, jak trafnie wskazał Jan Paweł II.
Jeśli miarą aspiracji rządzących, którym nie przeszkadza, że wszystko, co państwowe, u nas kuleje, jest to, aby nadwyżkę bezrobotnych upłynnić na liberalizującym się europejskim rynku pracy, a cywilizację producentów kultury zastąpić inkubowaniem do istnieć, by konsumować, wówczas odpowiedzią może być ognisko domowe. Pewnie nie w skali masowej, ale jako przetrwalnik ducha. Jeśli szkoła publiczna rzeczywiście wyrzeknie się nauczania historii, jak to się zapowiada, pozostanie szkolnictwo niepubliczne: katolickie czy w innej formie utrzymywane przez rodziców bądź stowarzyszenia edukacyjne lub fundacje.