Przeżył własną śmierć

2013/07/2
Józef Urbanowicz

Niektóre wydarzenia z wczesnych lat dziecięcych pozostawiają niezatarte wrażenia na całe życie, przechowując w pamięci zapamiętane obrazy. Dziś, po siedemdziesięciu latach, przywodzę z pamięci wydarzenia widziane oczami siedmioletniego dziecka.

 

Nieduże kresowe miasteczko Holszany w powiecie oszmiańskim. Jest ciepłe słoneczne czerwcowe popołudnie 1941 roku. Na rynku tłum ludzi, lamenty i zawodzenie kobiet. Wiedziony dziecięcą ciekawością wciskam się między nich. Na drabiniastych furmankach leżą okrwawione zwłoki pięciu mężczyzn. Ludzie zdejmują ciała i wnoszą na obszerne podwórze właściciela miejscowego sklepu pana Trzeciaka. Tam układają na przygotowany podest z desek.

Nie wiem dlaczego zostali pochowani przy kościele, choć do cmentarza był niecały kilometr.

W domu to wydarzenie było częstym tematem rozmów, mimo woli słuchałem tych rozważań i zręcznie kojarzyłem zasłyszane wiadomości. Dowiedziałem się, że ludzie ci zostali zamordowani przez NKWD w Oszmianie, a pochodzili z parafii holszańskiej. Za co? Do niedawna nie wiedziałem, choć wydarzenie, do którego często wracam myślami, pozostawiło w mej pamięci trwały ślad. Wiedziałem także, że z tej masakry uratował się jeden człowiek – Polikarp Straczycki, Palka – jak go nazywali miejscowi.

Po ekspatriacji z Kresów w roku 1945 zamieszkałem wraz z rodzicami na Ziemiach Odzyskanych. Wiele lat później, w roku 1989 przez przypadek dowiaduję się, że ów cudem ocalały z rzezi Polikarp Straczycki żyje i mieszka niedaleko stąd, w Chodzieży. Nawiązuję z nim kontakt i proszę o spotkanie oraz relację z tego makabrycznego wydarzenia. Zgadza się, ale z pewnymi oporami, choć wiedział, że jestem synem jego bliskich znajomych. Spotykam się z 85. letnim Straczyckim na dworcu głównym w Poznaniu. Odczuwał jeszcze lęk przed ujawnianiem prawdy swego życia. Długo przebywał w gościnie u „białych niedźwiedzi”, do Polski powrócił wiele lat po wojnie. Wypuszczając go do Polski przestrzegano przed ujawnianiem tej okrutnej prawdy.

Według jego relacji wydarzenia miały następujący przebieg.

W roku 1940 na terenie powiatu oszmiańskiego utworzona została komórka organizacyjna ZWZ, działająca jako Inspektorat F pod dowództwem majora Czesława Dębickiego – „Jaremy”. Należało do niej sporo mieszkańców Holszan, w tym także Polikarp Straczycki. Z niejasnych powodów nastąpiła „wsypa” i duża ilość członków organizacji została aresztowana przez NKWD. Wszyscy zostali osadzeni w więzieniu w Oszmianie. Więzienie było przepełnione, w celi siedziało po kilkadziesiąt osób.

– Gdy miało mnie w życiu coś złego spotkać – mówi pan Straczycki – dręczyły mnie przedtem koszmarne sny. Jakieś wilkołaki, czy inne niewiarygodne stwory atakowały mnie i nie dały zasnąć. Tak było tej nocy, kiedy enkawudziści przyszli mnie aresztować. Podobne udręki przeżywałem w przeddzień pamiętnej masakry w więzieniu. Dziwne, ale tym razem i inni więźniowie zwierzali się z podobnych nocnych przeżyć, choć jeszcze nie wiedzieli, co ich czeka.

Już drugi dzień więźniowie nie dostawali żadnego posiłku. Strażnik enkawudzista mówił dobitnie, że u nich na Syberii przed świniobiciem tuczniki już dnia poprzedniego nie dostawały nic do jedzenia. Złowieszcze to memento.


Józef Urbanowicz: W 1989 roku 85-letni Straczycki odczuwal jeszcze lęk przed ujawnieniem prawdy swego życia
| Fot. Wiktor Franczyszyn

Na terenie więzienia dało się zauważyć jakąś nerwową krzątaninę. Wynosząc z celi „paraszę” (kubeł z nieczystościami) pan Straczycki dostrzegł na końcu więziennego korytarza ustawiony karabin maszynowy oraz obsługę w mundurach NKWD, niebieskie czapki z czerwonym otokiem. Na zapytanie, co to ma znaczyć, strażnik odparł: – Jest z wami niedobrze.

Chyba, że kto poda się za Białorusina, to będzie miał szansę. Po powrocie do celi Straczycki poinformował pozostałych więźniów o tym, co widział i słyszał.

Nikt z nich jeszcze nie wiedział, że oto bliski sojusznik Sowietów – Hitler zaatakował ich niespodziewanie. A oprawcy rozpoczęli już krwawe żniwo. Słychać było tumult na korytarzu, wywoływanie więźniów, zgiełk i krzyki, a także okrzyki „niech żyje Polska” i głuche pojedyncze strzały. Nie mieli najmniejszej wątpliwości, co to oznacza. Krótka nerwowa narada wśród więźniów, co robić. Padła propozycja zaatakowania strażnika gołymi rękoma przy pierwszym otwarciu drzwi do celi, a następnie nagły szturm na obsługę karabinów maszynowych. Zdawali sobie sprawę, że wielu zginie, ale że jest – niewielka wprawdzie – szansa, że część się uwolni. Większość jednak nie poparła tego pomysłu, licząc na cud. Niektórzy podali się za Białorusinów i ci – jak się później okazało – ocaleli.


Tablica w kościele p.w. św. Michała Archanioła w Oszmianie
| Fot. Józef Urbanowicz

Już z celi, gdzie siedział Straczycki, zaczęto wyczytywać nazwiska i wyprowadzać pojedynczo więźniów. Gdzieś w oddali nie ustawała palba pojedynczych głuchych wystrzałów. Po wyprowadzeniu z celi wiązano z tyłu ręce drutem, prowadzono dalej do piwnicy, gdzie oprawcy z naganami w rękach, strzałami w potylicę spełniali swoją zbrodniczą powinność.

Przyszła kolej na Straczyckiego. Wywołanie, związanie z tyłu rąk, prowadzenie do piwnicy na kaźń. Egzekutorem nieorzeczonej przez żaden sąd kary śmierci był ów enkawudzista Sybirak, ten sam, który opowiadał o sybirskich obyczajach świniobicia. Posadzka piwnicy była zakrwawiona – znak dokonywanej tu rzezi na ludziach. Nie było żadnej szansy na ratunek. Wszystko odbywało się w piekielnie szybkim tempie.

– Tylko proszę cię, strzelaj prosto w skroń, abym się nie męczył – rzekł Straczycki do swojego kata. Wyciąga głowę, oprawca drżącą ręką kieruje nagan w kierunku głowy. Wloką się niemiłosiernie długo ułamki sekund. Przerażający błysk i wszechogarniająca nicość, odejście w niebyt.

Kiedy odzyskał świadomość, ze zmysłów funkcjonował tylko słuch i wzrok. Widział wokół krzątających się ludzi w bieli. Słyszał i widział, co się dzieje, nie mógł jednak ciałem wykonać żadnego ruchu. Nie potrafił wydobyć z siebie głosu i powiedzieć, nie umiał okazać, że żyje. Przebywał w oszmiańskim szpitalu. Pielęgniarka dostrzegła jednak w nim oznaki życia i zaprzywołała lekarza. Ten spojrzał na leżącego. Z przestrzelonej krtani wydobywał się czasem tylko charkot.

– To agonia – zawyrokował. – wynieść na korytarz. Leżąc na podłodze na korytarzu, czuł jednak, że żyje. Lecz w jaki sposób dać znać o tym otoczenie? Pełne usta i nos zakrzepłej krwi z pewnością udusiłyby go, gdyby nie przestrzelona krtań, dzięki czemu mógł oddychać.

Po pewnym czasie pielęgniarka znów podeszła i spojrzała. Próbował oczami dać znać, że jeszcze żyje, że uciekające życie jeszcze w nim ciągle się kołacze. Dostrzegła to i zrozumiała. Dała znać lekarzowi, który tym razem zajął się nim. Straczycki utracił bardzo dużo krwi, przestrzeliny były skomplikowane; kula oprawcy z oddanego niezbyt precyzyjnie strzału utkwiła w głowie nie naruszając wrażliwych obszarów mózgu. Druga kula wystrzelona w tył głowy wyszła poniżej żuchwy. Był też i trzeci strzał. Kula ugodziła w okolicę prawego barku i wyszła krtanią. Żaden z trzech oddanych strzałów nie był śmiertelny, nawet nie spowodował upośledzenia ważniejszych funkcji życiowych. Straczycki został odtransportowany do szpitala w Wilnie, gdzie wrócił do zdrowia.

Wojska niemieckie parły na wschód nie napotykając żadnego oporu ze strony sowieckiej. Enkawudziści wykonujący krwawy proceder nie spodziewali się tak szybkiego tempa i musieli się paniczną ucieczką, nie kończąc rozpoczętego „dzieła”. Po ich ucieczce miejscowa ludność wdarła się do więzienia, rozbiła drzwi od cel i wypuściła pozostałych przy życiu więźniów. Ilu ludzi zostało zamordowanych, dokładnie nie wiadomo. Niektóre źródła podają, że około 50. Istnieje przypuszczenie, że jeszcze przed ucieczką zdążyli część zwłok wywieźć poza więzienie. Świadczyły o tym ślady dużej ilości krwi na dziedzińcu więziennym, wyciekającej prawdopodobnie z ciężarówek z wywożonymi zwłokami. W więzieniu znaleziono, według relacji pana Straczyckiego, 36 ofiar masakry. Spośród nich pięciu pochodziło z holszańskiej parafii, wśród nich jeden szesnastoletni harcerz. Oto ich nazwiska: Józef Karczewski – wójt Holszan, Antoni Mokrzycki – lekarz weterynarii, Wiktor Masalski, Antoni Romanowski, Gedeon Zahorenko.

Postscriptum

W roku 1997 odwiedziłem mogiłę pięciu ofiar pochowanych przy holszańskim kościele. Na odlanej metalowej tablicy inskrypcja: Parafianie holszańscy zmarli tragicznie 20.06.1941r oraz nazwiska. Zabrakło odwagi, by na epitafium dopisać, że zamordowani przez NKWD. Syn zamordowanego Antoniego Romanowskiego, Edmund, służył później w żandarmerii 12. wileńskiej brygady Armii Krajowej „Cerbera”. Syn przejął patriotyczne dziedzictwo swojego Ojca.

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej