Paweł Serafin |
Współcześnie prawa kobiet, mężczyzn i dzieci są sprzeczne względem siebie. Dlatego rozpada się instytucja rodziny
Ze względu na ideę szczęścia obywateli proponuje się likwidację własności prywatnej, która jest powodem nierówności społecznych. Każdy ma dla siebie wyznaczone zajęcie, według którego zapanuje powszechna specjalizacja oraz system wspólnej własności. Proponuje się też nowy system wychowania. Można by go określić mianem „hodowli obywateli”, szczególnie że wspomina się o „trzodzie” albo „stadzie” pilnowanym przez „pasterzy”, czyli nauczycieli oraz „psy” – strażników.
Państwo mogłoby ingerować nawet w proces poczęcia polegający na zezwalaniu na zbliżenie tylko zdrowym obywatelom, w określonym wieku. Zlikwidowana w ten sposób instytucja rodziny pozwoliłaby na całkowitą kontrolę „pasterzy” nad budowaniem nowego społeczeństwa. Reprodukcyjni partnerzy mają być losowani, tak aby nie znali później swojego potomstwa. Przeżyć mogło tylko zdrowe dziecko, które po narodzinach zabierano matkom i poddawano surowemu wychowaniu. Dzieci chore lub kalekie mają być zabite.
Przytoczone fragmenty teorii budowy nowoczesnego państwa nie są fragmentem powieści science fiction. Nie są też teorią komunizmu ani nazizmu. Ta koncepcja jest starsza od rewolucji francuskiej, a nawet od chrześcijaństwa. Właśnie na przykładzie „Państwa” Platona widać, jak dosłownie na samym początku ludzkiej nauki mogą się rozejść drogi myśli społecznej z prawem naturalnym.
Ostoja burżuazji
Na szczęście nie wszyscy klasyczni filozofowie chcieli aż tak mocno ingerować w istniejący ład społeczny. Kilkaset lat później wiele teorii Platona zostało „ochrzczonych” przez św. Augustyna i przysłużyło się w rozwijaniu teologii chrześcijańskiej. Niestety przetrwała również teoria państwa Platona i doczekała się czasów, gdy ludzkość postanowiła wypróbować ją na własnej skórze.
Karol Marks i Fryderyk Engels, wybitni filozofowie, na których tak często powoływali się później wszelkiej maści zbrodniarze, żądali w swoim Manifeście Komunistycznym zniesienia rodziny!
Gdy postanowiono empirycznie sprawdzić myśli „wielkich mistrzów” na przykładzie sowieckiej Rosji, zaczęto z zapałem walczyć z kapitałem, licząc na to, iż wraz z nim do lamusa odejdzie także rodzina. Wszystkie rewolucje dążyły do zniszczenia rodziny: jako ostatniej – i najsilniejszej – reduty starego porządku. Była ona groźnym „elementem wywrotowym”, który stanowi konkurencję dla autorytetu władzy. Władza nie lubi, gdy rodzice czy dziadkowe przekazują dzieciom lub wnukom inne wartości niż te, którym hołdują rządzący. Dlatego likwidacja tej instytucji jest dla nich priorytetem. Bez tego nie da się dokończyć dzieła społecznej transformacji.
Dlatego też bolszewicy szybko zredagowali nowy kodeks rodzinny, który miał zerwać z wielosetletnią tradycją patriarchatu, uwolnić żony spod opresji ich mężów i zadbać o „odpowiednie” wychowanie dzieci. Wprowadzono małżeństwa cywilne, ułatwiono procedurę rozwodową, zakazano adopcji. Sierotami i dziećmi porzuconymi miało się zajmować państwo. Nie dało się jednak wszystkich dzieci odebrać rodzicom siłą, dlatego postanowiono ograniczyć wpływ rodziny na wychowywanie młodego pokolenia poprzez powszechną edukację, która oprócz walki z analfabetyzmem miała poprzez indoktrynację wyrzeźbić nowego człowieka.
Skuteczniejsze niż komuniści
Zarówno komunistyczna walka z rodziną, jak i specyficzna polityka prorodzinna III Rzeszy się skompromitowały. Wydawało się, że tego typu zagrożenia rodzinom już nie grozi. Nic z tych rzeczy! Tuż po wojnie pojawiało się nowe i o wiele większe zagrożenie. Od czasów rewolucji obyczajowej popularyzowany model kulturowy sprawia, że rodziny są coraz bardziej autodestruktywne, zwalczają się od środka.
Największym zagrożeniem dla rodzin okazała się nie odgórna antyrodzinna polityka państwa, ale antyrodzinne nastawienie członków tej rodziny. W ramach wolności i praw człowieka promuje się bowiem wizję, według której kobiety są zantagonizowane z mężczyznami, a mężczyźni z kobietami. Jeżeli nawet dojdzie do porozumienia stron, czyli małżeństwa, to i tak bronią się często przed pojawieniem się jeszcze jednego przeciwnika – dziecka. Rodzina przestaje być dobrem wspólnym jej członków, ale jest raczej pewną kompromisową umową, z której zawsze można się wycofać. Wydaje się, że cywilizacja zachodnia doszła już do ściany, której nie da się przekroczyć ani od niej odwrócić. Tkwimy w martwym punkcie, w którym jesteśmy skazani na wymarcie. Jak do tego doszło?
Zaczęło się oczywiście od źle pojmowanych praw kobiet. W imię emancypacji stopniowo wycofywały się z roli strażniczki domowego ogniska, a później także ze swojej naturalnej funkcji prokreacyjnej. Progres ideologii feministycznej zabrnął tak daleko, że trudno już znaleźć jakiekolwiek miejsce dla mężczyzny w życiu wyzwolonych kobiet. „Musimy skasować instytucję małżeństwa. Mam nadzieję, że w 2000 r. będziemy mogły wychowywać nasze dzieci tak, aby wierzyły w ludzki potencjał, a nie w Boga. Nie chodzi tu o działanie pod publiczkę. Wkraczamy właśnie na drogę prawdziwej rewolucji” – mówiła na początku lat 70. Gloria Steinem, jedna z guru amerykańskiego feminizmu.
Rodzina, jako podstawowa komórka społeczna, została ograbiona ze swoich praw i wyśmiana przez popkulturę
Fot. Paweł Serafin
W walce z dominacją mężczyzn dostaje się po równo rodzinie i religii. Według feministek to religia położyła fundamenty pod małżeństwo, które stało się główną przyczyną „niedoli” kobiet. Cel, taktyka i retoryka jest zbliżona do tej, którą stosowali komuniści, tyle że wówczas głównym wrogiem była burżuazja, a teraz są mężczyźni. Co ciekawe, środowiska feministyczne w ogóle nie dostrzegają błędu logicznego w swej ideologii. Według ich koncepcji kobiety nie mają być wcale bardziej kobietami, ale mają być dokładnie takie jak mężczyźni – władcze, majętne i najlepiej bezdzietne. I choć natury ludzkiej nie da się aż tak bardzo zmodyfikować, aby mężczyźni rodzili potomstwo, to jednak w procesie prokreacji da się obejść samców, korzystając np. z banków nasienia.
Atomowa broń feminizmu
Drugim sztandarowym programem feministycznej ofensywy jest walka z poczętymi dziećmi. I choć prawo do życia jest niezbywalnym prawem każdego człowieka, to jednak odbiera się je osobom, które się nie narodziły. Stosując pewne wybiegi prawne oraz redefinicję sprawdzonych pojęć, odbiera się prawo do życia dzieciom na rzecz „praw do swobodnego dysponowaniem swoim brzuchem”. Co ciekawe, w dyskusji na ten temat w ogóle nie słychać głosu mężczyzn i ich ojcowskich praw. W dyskursie publicznym aborcjonistki są więc zupełnie wiatropylne.
Nie oznacza to, że w wielu przypadkach ojcowie są zupełnie bez winy, a całe zło na Ziemi wymyśliły zbuntowane kobiety. Często to mężczyźni są bowiem głównymi sprawcami aborcji, bo boją się wziąć odpowiedzialność za poczęte dziecko. Trzeba jednak zwrócić uwagę, że ojcostwo w fazie prenatalnej jest wyjęte spod prawa. Nawet w Polsce, gdzie według światowych organizacji zdrowia, obowiązuje restrykcyjne prawo aborcyjne, nie pyta się ojca, czy np. zgadza się na zabicie swojego chorego dziecka przed urodzeniem.
Odejdźmy jednak od aborcji. Wróćmy do innego aspektu ograniczania macierzyństwa, które zaczęło się rozpowszechniać równocześnie z powojenną emancypacją kobiet. Na pomoc feministkom przyszły nie tylko gabinety ginekologiczne, ale przede wszystkim przemysł farmakologiczny. I właśnie powszechnie stosowana antykoncepcja ponosi główną winę za fatalną kondycję rodziny. Tabletki są wynalazkiem na miarę broni nuklearnej w potyczce feministek ze zdegradowanym światem samców. Ryzyko zajścia w ciążę z przygodnym mężczyzną zostało zredukowane do minimum, a więc zakładanie rodziny nie było już potrzebne, bo można skakać z łóżka do łóżka. Mężczyzna i kobieta nie są już potencjalnym małżeństwem i trwałym związkiem. Kobiecie udało się uwolnić od ciężaru macierzyństwa, ale jednocześnie mężczyznę zwolniono z zadań związanych z odpowiedzialnym ojcostwem. To okazało się podwójnym i najcięższym ciosem dla rodziny XX w.
Kultura egoistów
Współczesna kultura jest oparta na ludzkim egoizmie, emocjonalnej chęci posiadania wszystkiego, co nas otacza. To jest podstawa neoliberalnego modelu budowy społeczeństwa, które ma jedynie pracować i jak najwięcej kupować. I wbrew lansowanym teoriom o wolności jednostki, która nie musi już zakładać rodziny, z prawdziwą wolnością ma to niewiele wspólnego. Świat na tyle się zmienił, że dziś nie sposób już wrócić do czasów, kiedy to kobieta była strażniczką domowego ogniska, a rolą mężczyzn było zdobywanie pożywienia i utrzymanie domu. Współczesna kobieta – czy tego chce, czy nie – musi robić karierę i pracować zawodowo. Pozostanie w domu i opiekowanie się dziećmi w ogóle nie wchodzi w grę, bo znakomitej większości rodzin już na to nie stać.
Rodzina, jako podstawowa komórka społeczna, została ograbiona ze swoich praw i wyrzucona poza margines popkultury. System prawny i podatkowy preferuje przede wszystkim osoby samotne. Co prawda, zdarzają się bogate kraje w Europie, które prowadzą politykę prorodzinną, ale zazwyczaj idzie ona w parze z nadmierną ingerencją państwa w wewnętrzne sprawy rodziny. Przykładem może być Norwegia, która z jednej strony słynie z dużej opieki socjalnej nad dziećmi, a z drugiej z polityki upaństwowienia swoich najmłodszych obywateli.
Norwescy urzędnicy już dowiedli, że potrafią odebrać dziecko rodzicom tylko dlatego, iż jest np. smutne. I nic nie pomagają krytyczne raporty ONZ, które wskazują na zbyt dużą liczbę odbieranych dzieci. Po kilku nagłośnionych sprawach norweskie Ministerstwo Rodziny Dzieci i Spraw Socjalnych przygotowało raport, w którym proponuje się wprowadzenie nowych kryteriów oceny dobrego samopoczucia dzieci. Główne tezy zakładają, że biologiczni rodzice nie mają już priorytetu w wychowaniu własnych dzieci i w wypadku odkrycia, że dziecko jest niezadowolone, będzie usuwane z takiej rodziny. Czy to nie jest stary sprawdzony sposób, który eksperymentalnie stosowno kilkadziesiąt lat temu za naszą wschodnią granicą?