Romantyzm pod znakiem Krzyża

2013/06/28
Łukasz Kobeszko

Spory o zasadność postawy romantycznej i inspirowanych jej założeniami polskich zrywów narodowych toczą się już bardzo długo. Pomimo zmiennych uwarunkowań dziejowych, zasadniczą ich oś stanowi dyskusja dwóch tradycji. Z gruntu pozytywistyczny, chłodny „realizm” oparty na „szkiełku i oku mędrców” zderza się z niepodległościową, romantyczną ideą wielkiego czynu, bliską w swej naturze „czuciu i wierze”. Przedstawiciele drugiego z tych kierunków udowodnili, że polityka to nie tylko makiaweliczna, amoralna gra wielkich potęg, lecz przede wszystkim – walka słabych i uciskanych o własną godność, przebiegająca nie wbrew Bogu, lecz w zgodzie z Krzyżem i Ewangelią.

 

Z pewnością rację mają ci, którzy głoszą, że oceniając zasadniczy spór dwóch tradycji narodowych należy obiektywnie ważyć racje obydwu stron, unikając z jednej strony hagiograficznej apologii, z drugiej – radykalnej krytyki i negacji. W tym kontekście byłoby więc przesadą odsądzać od czci wiary wszystkich „realistów” przy jednoczesnym niedostrzeganiu błędów pojawiających się w postawach i działaniach „romantyków”. W doczesnym porządku „spraw tego świata” nie zdarza się przecież, aby ludzkie dokonania (do których należy przecież także świat idei) nie były obarczone słabościami, błędami czy złymi wyborami.

Warto jednakże pamiętać, że wszelkie idee kulturalne i polityczne powinny być postrzegane poprzez pryzmat swojego dalekosiężnego oddziaływania na psychikę narodu oraz długofalowe skutki historyczne. Jak w żadnym innym kraju, w Polsce niewątpliwym i bezpośrednim fundatorem odzyskania samodzielności w 1918 roku była szkoła romantyczna. Praktycznie przez cały okres niewoli nadawała ona ton naszym zbiorowym przeżyciom, stanowiąc główną treść polskiej nowożytnej narracji. Czy gdyby przewagę uzyskała tradycja bezwzględnego i pozbawionego sentymentów starcia wielkich sił z towarzyszącym jej myśleniem ugodowym, unikalny rys polskiego ducha pozostałby ten sam?

Ślepa uliczka „realpolitik”

Tradycja myśli zachowawczo-ugodowej istniała w Polsce praktycznie od czasów stanisławowskich. Coraz mocniej zaznaczała ona swoją obecność po klęskach kolejnych powstań narodowych, w połowie XIX wieku. Wspomnieć należałoby w tym miejscu postać kontrowersyjnego po dzień dzisiejszy margrabiego Aleksandra Wielopolskiego oraz dorobek myślowy konserwatystów krakowskich streszczony w legendarnych „Tekach Stańczyka”, wydanych w cztery lata po zdławieniu Powstania Styczniowego. Idee te znalazły swoich kontynuatorów także w nowych realiach geopolitycznych po Teheranie i Jałcie. Jesienią 1944 roku, tuż po upadku Powstania Warszawskiego i zainstalowaniu rządów „Polski lubelskiej”, słynny dziennikarz i publicysta Ksawery Pruszyński, przed wojną związany z konserwatywnym odłamem sanacji, opublikował w Londynie krótką biografię Wielopolskiego, będącą niczym innym jak lekko zakamuflowanym wezwaniem do pogodzenia się Polaków z nadchodzącą zależnością od ZSRR. Rok po zakończeniu II wojny światowej, kolejny publicysta i pisarz z kręgu przedwojennych konserwatystów – Aleksander Bocheński opublikował słynną książkę „Dzieje głupoty w Polsce”, zawierającą fundamentalną krytykę wszystkich zrywów narodowych poczynając od Konfederacji Barskiej.


Emilia Plater – romantyczne uosobienie niepodległościowego etosu, obraz pędzla Jana Rosena

W skłonnej do heroicznych porywów polskiej duszy i „samobójczych tendencjach narodu” przedstawiciele myślenia „realistycznego” widzieli główny element słabości Polaków. W tym świetle, chociażby ze względu na znaczną dysproporcję naszego potencjału ludnościowego i militarnego w stosunku do potężnych sąsiadów, wszelkie zrywy narodowe prowadziły jedynie do pogorszenia kondycji narodu. Co więcej, zamiast koncentrować uwagę społeczeństwa na, używając dzisiejszego języka, procesach modernizacji i budowie solidnych, materialnych podstaw egzystencji, kierowały go w stronę bezsensownych buntów i widowiskowych wystąpień zbrojnych nie mających cienia szans na powodzenie. Co bardziej radykalni krytycy romantycznego dorobku nie wahali się oceniać go jako wyraz anarchicznej i pełnej postawy pychy, dobrze zobrazowanej przez Adama Mickiewicza w III części „Dziadów”, który w usta Konrada i jego współwięźniów z celi u wileńskich Bazylianów wkłada obrazoburczą i wręcz bluźnierczą pieśń „Zemsta, zemsta, zemsta na wroga, z Bogiem – lub choćby mimo Boga”.

Szczególnie ciężkie armaty zostały jednak przez „realistów” wytoczone przeciwko polskiemu romantycznemu mesjanizmowi. Uznano go za szkodliwy produkt narodowej megalomanii, mistycyzmu i zmącenia umysłów poezją. „Potrzeba nam inżynierów i budowniczych linii kolejowych, a nie pięknoduchów” – mówią zauroczeni Karolem Darwinem i Augustem Comte`m bohaterzy pozytywistycznych powieści.

Polska jako „Chrystus narodów” z „Ksiąg pielgrzymstwa i narodu polskiego” Mickiewicza czy też kolejna inkarnacja cierpiącego Narodu Wybranego, sugestywnie przedstawiona w „Skargach Jeremiego” Kornela Ujejskiego, stała się więc synonimem zapóźnienia cywilizacyjnego i powodem wstydu przed oświeconym Zachodem. Co gorsza, duża część jej mieszkańców zamiast w spokoju budować dobrobyt, ciągle burzy się przeciwko możnym protektorom, szkodząc sobie i innym. Na kreślonej ręką XIX-wiecznych darwinistów mapie świata, zawsze byliśmy przecież tym słabszym, który jedyną szansę przetrwania ma wtedy, gdy złoży hołd silniejszym. Jakże znajomo brzmią nam dzisiaj te frazy!

Krytyka mesjanizmu szła jednak nie tylko ze strony wyznawców kierunków filozoficznych wrogo odnoszących się do świata duchowego. Czesław Miłosz, zasadniczo daleki przez większą część życia od katolickiej ortodoksji, nazwał romantyczny mesjanizm „szpetną chrześcijańską herezją, w której unikalną ofiarę jedynego prawdziwego Mesjasza-Jezusa Chrystusa zastępowano wiarą w powołanie i ofiarę polskiego Mesjasza zbiorowego”.

Czy jednak taka krytyka była wyrazem obaw przed rzeczywistymi zagrożeniami dla polskiego życia duchowego ze strony romantyzmu? W świetle praktycznych działań przeciwników „romantycznego szaleństwa”, którzy tak jak Wielopolski, Pruszyński czy Miłosz w pewnym momencie swego życia, razem doktorem Faustem J. W. Goethego musieli podpisać cyrograf z mocami zorganizowanego Zła, wydaje się to bardzo wątpliwe.

Chrześcijański bunt

Kluczem do właściwej, chrześcijańskiej interpretacji romantyzmu i mesjanizmu wydają się słowa zapomnianego dzisiaj kaznodziei z czasów insurekcji kościuszkowskiej i wojen napoleońskich, ks. Wojciecha Samina. W gorącym okresie powstania z 1794 roku i krótkim, lecz pełnym nadziei interwale Księstwa Warszawskiego, w kilkudziesięciu homiliach wygłoszonych w kościołach archidiecezji warszawskiej wskazywał on, że katolik nie może pod żadnym pozorem biernie akceptować ucisku i zbrodni, a tym bardziej podstępnego zaboru swojej ojczyzny przez trzy sąsiednie Babilony, dążące do zniszczenia mniejszych i słabszych od siebie narodów. Gdy ks. Samin wygłaszał z ambony nie istniejącej dziś świątyni OO. Dominikanów Obserwantów przy Placu Zamkowym swoje odważne słowa, Polacy doświadczyli już klęski konfederacji barskiej, dwóch rozbiorów i rzezi Pragi. Nie wzywał więc do ostrożnej dyplomacji, skupienia uwagi na unowocześnianiu infrastruktury i gospodarki czy w końcu, do politycznego minimalizmu, który przecież w dobie kilkuletniej odysei nie w pełni suwerennego Księstwa Warszawskiego mógł brzmieć wyjątkowo atrakcyjnie. Przy okazji uroczystości poświęcenia orłów i chorągwi wojsk Księstwa 3 maja 1807 roku powiedział: „Kto tylko więc na ziemi polskiej zrodził się, kto w jej wnętrznościach święte popioły Ojców swoich dochowuje, kto jej darami użyźniony, jako cedr na Libanie szumnym wierzchołkiem potrząsa; kto żyć ze sławą w rodzie i pokoleniach swoich pożąda; wszystko nieść, wszystko poświęcić, o wszystkim zapomnieć, dla odzyskania Ojczyzny powinien”.


Krzyż w centrum walki o niepodległość. Kozacy rozpędzają manifestację w Warszawie w 1861 r.

Warszawski duchowny jeszcze dobitniej wskazał, że droga „realizmu” wieść może na duchowe manowce i zawsze będzie wiązać się z ryzykiem wejścia w orbitę wpływów wrogów Boga. „Różnych zawsze sposobów tyrania używać zwykła, aby jaki Naród pod swoją moc podbiła, już obiecowała szczęśliwość, nadawała wolność, pomyślność, zmniejszenie podatków albo ich zupełne zniesienie, to wszystko rzeczy pozorne i z prawdą niezgodne, a zatym mniej uważane być powinny. Poczciwy Obywatel wzgardzi temi dary. Szczęśliwy człowiek w Narodzie wolnym, dopełnia swej powinności i życie swe poświęca na obronę Ojczyzny, a zatym wolny od barbarzyństwa. (… ) My nasze bogactwa mamy u Boga, prosić go nam tylko trzeba, aby nam sprzyjał” – zwrócił uwagę w innym miejscu.

Polska niezgoda na niewolę i zginanie karków przed mocarzami, chociaż wzmocniona heroicznym, romantycznym buntem przeciwko zastanemu światu, nie była jednak tylko przejawem gorących głów i porywczego ducha, ale przede wszystkim wypływała z imperatywu duchowego. W chrześcijańskiej hierarchii dóbr, to życie w wolności i prawdzie stoi wyżej nad jakkolwiek rozumianym dobrobycie ekonomicznym, modernizacją czy pozycją dyplomatyczną.

U Chrystusa na ordynansach

Gdy w kolejne, przysypane jesiennymi liśćmi i pokryte jesiennymi mgłami Dni Niepodległości myślę o naszych trudnych drogach do wolności, to wciąż zastanawiam się, czy byłyby one możliwe bez bohaterskiej i niezrozumiałej dla sytego świata postawy konfederatów barskich, insurekcjonistów kościuszkowskich i powstańców Jana Kilińskiego? Bez legionistów generała Dąbrowskiego, podchorążych z Powstania Listopadowego i kosynierów Emilii Plater? Bez młodych Krakowian skupionych w 1846 roku wokół Edwarda Dembowskiego, wielkopolskich formacji Ludwika Mierosławskiego z czasów Wiosny Ludów w Poznańskiem czy też wydawałoby się z dzisiejszego punktu widzenia bliskich postawie „kamikaze” oddziałów „żuawów śmierci” z 1863 roku, walczących pod sztandarami z hasłem „W imię Boga”?

Co łączyło tych często dwudziestoparoletnich ludzi porzucających perspektywy robienia kariery, studiowania na najlepszych uczelniach Europy (co paradoksalnie, w XIX wieku było łatwiejsze niż dziś) czy nawet quasi-wallenrodyczną możliwość wejścia do kontrolowanych przez zaborcę instytucji i próbę zmieniania ich od środka? Czy była to tylko moda na lekturę Mickiewicza, Goethego, Byrona, Scotta i Słowackiego i młodzieńcze dążenie do buntu poprzez uczestnictwo w tajnych stowarzyszeniach? Portretowani na obrazach Wojciecha Kossaka młodzi podchorążowie i powstańcy z listopada 1830 roku, atakujący pod rozbłyskującą od armatnich salw osłoną nocy rosyjskich kirasjerów w warszawskich Łazienkach, w długich czarnych płaszczach wydają się podobni do zjaw nie z tego świata. A jednak ich postawa nie jest świadectwem bezmyślnego buntu, a realizacją wskazań wypowiedzianych kilkanaście lat wcześniej przez ks. Samina.

Dochodzimy do najważniejszej odpowiedzi: wszystkich niepodległościowych romantyków łączyła wiara i wierność naszej chrześcijańskiej tradycji, tak pięknie sportretowana przez Juliusza Słowackiego w jego trawestacji „Pieśni konfederatów barskich”.

To właśnie ci pierwsi polscy insurekcjoniści, tak krytykowani przez Aleksandra Bocheńskiego, wypisali na swoich sztandarach słowa „Wiara i wolność”. Warto zwrócić uwagę na tę istotną kolejność. Artur Grottger na płótnie „Modlitwa konfederatów barskich pod Lanckoroną”, ukazał powstańców w głębokim modlitewnym zamyśleniu, klęczących na obydwa kolana, często z twarzami zatopionymi w dłoniach. Pośrodku zgromadzenia, żarliwie wznosi głowę ku niebu kapłan. Oddziały Tadeusza Kościuszki, jak pisał ks. Samin, „z Bogiem zaczynały obronę Ojczyzny i z Bogiem ją kończyły”. W wydanym kilka lat temu eseju „Wieszanie”, Jarosław Marek Rymkiewicz pisze, jak podczas gorącego Wielkiego Tygodnia AD 1794 roku w Warszawie, gdy oddziały Związku Rewolucyjnego Jana Kilińskiego rozpoczęły walkę z rosyjskim garnizonem barona Osipa Igelströma, we wszystkich kościołach przez całą dobę nieustannie modlono się i odprawiano godziny kanoniczne. Nie gdzie indziej jak w kościele schroniły się oddziały powstańców listopadowych po bitwie pod Oszmianami. To od modlitwy rozpoczynała swój każdy dzień Emilia Plater, która odeszła z tego świata tuż po przyjęciu Sakramentów Świętych, w przeddzień Wigilii Bożego Narodzenia 1831 roku.

Z Krzyżem w ręku i pod sztandarami Maryi zginął od austriackich kul młody, radykalny przywódca Powstania Krakowskiego Edward Dembowski, nazywany przez współczesnych „czerwonym kasztelanem”, który w lutym 1846 roku wyruszył z procesją religijną na krakowskie Podgórze. Nie było w historii naszych ponad stuletnich walk niepodległościowych oddziału, któremu nie towarzyszyliby duchowni – sami zaborcy zresztą popadali w zdumienie, gdy u wziętych do niewoli powstańców znajdowali modlitewniki, różańce i brewiarze. Udział w Powstaniu Styczniowym były ważnym etapem w życiu przyszłych świętych – Rafała Kalinowskiego i Alberta Chmielowskiego. To w końcu pod znakiem Krzyża Warszawiacy demonstrowali w 1861 roku przeciwko tłumieniu swobód przez carskich okupantów, którzy zdecydowali się na zamknięcie stołecznych świątyń.

Pod tym znakiem zwyciężysz

W przeciwieństwie do zarzutów wysuwanych przez niektórych przedstawicieli myśli ugodowej, polski romantyczny czyn niepodległościowy nie miał charakteru antyreligijnego. Co więcej, sam Mickiewicz ukazujący w III części „Dziadów” pysznego Konrada pragnącego wymierzać sprawiedliwość „mimo Boga”, wyraźnie wskazuje na niebezpieczeństwo takiej postawy, ratując w ostatniej chwili bohatera romantycznego dramatu przed bluźnierstwem i buntem przeciwko Stwórcy w imię niewłaściwie rozumianej wolności. Polski romantyzm, w wielu cechach zbliżony do zasadniczych elementów tego kierunku w innych krajach europejskich, zachował swoje wyjątkowe, chrześcijańskie oblicze. Podtrzymał, przez wielką siłę duchowej i społecznej mobilizacji, najbardziej prawdziwe i głębokie wartości, które od zarania naszych dziejów stanowiły najważniejszą treść polskości.

Nie należy więc wykluczyć, że gdyby, jak chciało wielu „realistów”, Polacy nie poddali się w XIX stuleciu „mesjanistycznej gorączce”, w większości przyjęli darwinistyczny paradygmat twardej polityki bez sentymentów i skupili się na gospodarczej modernizacji, procesy laicyzacji przebiegałby w naszym społeczeństwie na podobieństwo do wielu innych krajów zachodnich. W związku z tym, jesienią 1918 roku, a co dopiero dzisiaj, dawno zostałaby zapomniane strofy Słowackiego: „Nigdy z królami nie będziem w aliansach,. nigdy przed mocą nie ugniemy szyi, bo u Chrystusa my na ordynansach, słudzy Maryi”.

Polska zadziwiła świat połączeniem wierności Krzyżowi i bezkompromisowym dążeniem do niepodległości. Od prawie dwóch wieków stanowi to naszą wizytówkę fascynującą inne narody. Nie rezygnujmy z niej w imię kolejnych, darwinistycznych sloganów o realizmie, reformie i modernizacji, które miałaby oznaczać wyrzeczenie się naszego najważniejszego etosu narodowego.

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej