Paweł Serafin |
Polska tożsamość, tradycja, a także potencjał niepodległościowy czerpany był z różnorakich klęsk, militarnych porażek i narodowych tragedii
Tradycja potęgi I Rzeczpospolitej tli się raczej jedynie jako coś utraconego, niedostępnego, a nawet wręcz legendarnego i mitycznego. W zamian Polacy wytworzyli kulturę cierpienia, klęsk oraz z góry skazaną na porażkę walki. Od dwóch stuleci towarzyszy nam symbolika cierpienia i krzyża, z niekończącym się oczekiwaniem na zmartwychwstanie ojczyzny. Czy taki model kultury i tradycji nadal ma jakiś sens?
Klęski, które wzmacniają
Przez ostatnie dwa wieki historia nie oszczędzała naszego narodu. Nieszczęściem Polski i Polaków był fakt, że byliśmy zbyt słabi, by zwyciężać, i zarazem zbyt silni, by inni przeszli obok nas obojętnie. Skuteczną obroną Polaków przed wynarodowieniem okazała się kultura. Narodowi wieszcze z XIX w. odwoływali się do bardzo wąskiego grona odbiorców. Pisali o Polsce w sposób hermetyczny, zrozumiały niemal wyłącznie dla swoich rodaków, a ich twórczość odgrywała służebną rolę wobec idei niepodległej ojczyzny.
Polski mesjanizm zrodził się po upadku powstania listopadowego, kiedy to twórcy zaczęli dopatrywać się sensu śmierci tysięcy swoich rodaków. Odpowiedź znaleźli właśnie w chrześcijaństwie. Represje, przelana krew i śmierć upodobniło Polaków do Chrystusa. Naród zaczął żyć nadzieją na zmartwychwstanie, a wszelkie cierpienie było swoistym budulcem jego jedności. Narodziła się idea „Polski Chrystusa narodów”. Dzięki mesjanistycznej wizji narodu każdą ofiarę można było złożyć na ołtarzu ojczyzny.
W efekcie każde pokolenie chciało mieć udział w „zmartwychwstaniu” Polski. Powstanie styczniowe było więc konsekwencją dorosłości pokolenia wychowanego w etosie powstania listopadowego. Wytworzyła się międzypokoleniowa więź wartości, dla których wspólnym mianownikiem była wiara i walka w niepodległość. Wszystkie powstania z czasów zaborów poniosły militarną klęskę. I choć ówcześnie mówiono o katastrofach, to jednak były one potrzebne, by wychować na nich następne pokolenia niepokornych Polaków.
Etos powstania warszawskiego
Aktem założycielskim dla wolnej Polski była zwycięska wojna z bolszewikami. Pokonanie swojego odwiecznego wroga było ukoronowaniem niepodległości i pozytywnym mitem, na którym wychowały się pokolenia Polaków. Do głosu doszła też tradycja I Rzeczpospolitej, która dała nam wówczas tęsknotę za wielkością.
Mimo wielu niedoskonałości II RP był to czas patriotów, którzy jedynie spierali się o wizje polityczne. Wielu z nich dobro ojczyzny przekładało nad swoje osobiste interesy. Gdy porównamy sukcesy 20-lecia międzywojennego do osiągnięć III RP, to obecna Polska nie ma zbyt wielu powodów dumy. Oprócz niezakompleksionej polityki zagranicznej i wewnętrznych sukcesów w dziedzinie gospodarczej, intelektualnej i kulturowej II RP pielęgnowała również silną tradycję troski i walki o wolność. Przedwojenne pokolenia zdawały sobie sprawę, że niepodległość nie jest dana raz na zawsze. Wiedziały to, o czym dziś rzadko się pamięta.
Dzięki tej świadomości podczas II wojny światowej Polacy byli zdolni do utworzenia największej podziemnej armii w całej Europie. Podobnie jak w minionym wieku stawali w nierównej walce z zaborcą, tak w 1944 r. walczyli w powstaniu warszawskim. Okazało się, że pokolenie Kolumbów, które urodziło się już w wolnej Polsce, potrafiło z takim samym oddaniem walczyć za ojczyznę, jak i dziadkowie z XIXwiecznych powstań narodowych. I choć po rzezi i zburzeniu Warszawy również mówiono o niepotrzebnej katastrofie, to jednak symbolika Polski walczącej przetrwała do dziś. A dzięki projektowi Muzeum Powstania Warszawskiego okazuje się, że etos powstańczy może być atrakcyjny również dla współczesnej polskiej młodzieży.
Katastrofy niepamięci
II wojna światowa oraz jej skutki bardzo mocno nadwyrężyły międzypokoleniową więź polskiej tożsamości. Hitlerowskie i stalinowskie czystki okazały się o wiele bardziej skuteczne niż represje z XIX w.
O ile w powojennej rzeczywistości można było w reglamentowany sposób mówić o powstaniu warszawskim, o tyle wiele sowieckich zbrodni było owianych tajemnicą. Bohaterstwo żołnierze walczący z sowieckim okupantem zarówno w 1939 r., jak i po 1945 r. było wykreślone z oficjalnego dyskursu opinii publicznej. Ofiary sowieckich zbrodni zostały pozbawione XIX-wiecznego etosu, a ich bohaterstwo zapomniane. Stara i sprawdzona metoda budowania religijno-narodowego kultu nie mogła się rozwinąć w zafałszowanej rzeczywistości.
Polacy częściowo pogubili się w powojennej rzeczywistości. Pierwszy raz w historii musieli bowiem walczyć zarówno z wrogiem zewnętrznym, jak i wewnętrznym. Wiele zbrodni na Polakach i polskości wykonywano – przynajmniej oficjalnie – w „interesie” Polski. Ten brak jasnego podziału na obcych i naszych skutecznie zdezorientowało i uśpiło narodową czujność.
Nie bez znaczenia była również precyzyjna operacja eliminacji niepokornych, przedwojennych elit. Ci, którym udało się przetrwać, zostali zepchnięci na margines życia publicznego i ekonomicznego, czego konsekwencje ponosimy do dziś. Najbardziej wpływowymi osobami są bowiem ludzie, którzy przez dziesięciolecia czerpali profity z PRL-owskiej władzy, a więc działali na szkodę Polski. Dowodów nie trzeba szukać daleko. Wystarczy popatrzeć, w jakich warunkach żyła śp. Anna Walentynowicz, a w jakich jej prześladowcy. Trzeba spojrzeć, gdzie pracują dzieci i wnuki byłych dygnitarzy komunistycznych oraz czym zajmują się np. dzieci żołnierzy wyklętych… Wystarczy popatrzeć na pozycję społeczną i materialną Jerzego Urbana oraz tych, którzy przychodzili na msze za ojczyznę do ks. Popiełuszki.
Polski mesjanizm zrodził się po upadku powstania listopadowego. Rekonstrukcja bitwy z czasów powstania.
Komunizm najbardziej brutalnie przeorał polską tożsamość. Wciąż nie wiadomo, gdzie znajduje się granica między katem a ofiarą. Państwo do tej pory nie uhonorowało należycie bohaterów i nie napiętnowało zdrajców oraz zbrodniarzy. Skutkiem tego jest następne pokolenie Polaków, którzy nie mają jasnych i klarownych wzorów. Żyją w świecie, gdzie prawda i fałsz oraz bohaterstwo i zdrada są pojęciami historycznie rozmytymi.
Gibraltar i Smoleńsk
Z okresem II wojny światowej i jej następstwami związana jest jeszcze jedna katastrofa – śmierć gen. Władysława Sikorskiego na Gibraltarze w 1943 r. Splot wielu okoliczności i ich konsekwencje pozwalają z dużą dozą prawdopodobieństwa przypuszczać, że był to zamach. Również zachowanie Brytyjczyków nie pozwala na rozwianie wątpliwości. Dokumenty ze śledztwa w 1993 r. zostały bowiem utajnione na następne 50 lat.
Generał Sikorski, jako zwierzchnik sił polskich oraz premier, chciał wykrzyczeć światu prawdę o Katyniu. Planował nawet lecieć z dowodami sowieckiej zbrodni do USA i pokazać je tamtejszej Polonii. Zapewne wywołałby tam niemały skandal, bo amerykańska opinia publiczna zaczęła właśnie przedstawiać sojusznika Stalina jako dobrotliwego dziadka. Sikorski był niewygodny zarówno dla Wielkiej Brytanii, USA, jak i oczywiście dla samego Stalina. Z politycznego punktu widzenia w lipcu 1943 r. należało zrobić z generałem to, co najprawdopodobniej zrobiono.
Katastrofę lotniczą na Gibraltarze i pod Smoleńskiem nie tylko łączy cień Katynia, ale także fakt, że w jednym i drugim przypadku zginęli przywódcy polskiego państwa. Wspólnym mianownikiem jest również zagadkowy sposób prowadzenia śledztwa. Nie przesądzając o przyczynach katastrofy smoleńskiej, trzeba zwrócić uwagę na inny, bardzo istotny, element łączący tragedię na Gibraltarze i w Smoleńsku. Ofiara gen. Sikorskiego i towarzyszących mu osób nie miała żadnego wpływu na budowaniu polskiej tożsamości narodowej, jak również w odkłamywaniu zbrodni katyńskiej. Jego śmierć przeszła do historii niemal zupełnie bez echa. Po 70 latach Polacy mogą jedynie czuć się oburzeni postawą przywódców USA i Wielkiej Brytanii, ale nie ma to już żadnego wpływu na bieżącą politykę.
Niewykorzystana ofiara
Paradoksem historii jest fakt, że w podobny niebyt próbuje się zepchnąć katastrofę smoleńską. I choć tragedia z 2010 r. sprawiła, że świat wreszcie dowiedział się o Katyniu, to jednak rosyjskie śledztwo w tej sprawie jest dokładnie w tym samym martwym punkcie, co wcześniej.
Niestety również w naszym kraju jest wiele osób, którym zależy na wymazaniu katastrofy z polskiej historiografii. Choć była to – jak podkreślił w specjalnej uchwale parlament – największa tragedia w powojennej historii Polski, to jednak nie zasługuje na jakiekolwiek upamiętnienie. Podobnie jak przez okres komunizmu sprawa mówienia o zbrodniach NKWD była domeną grupy osób, którzy stawiali w różnych częściach Warszawy krzyże katyńskie, tak dziś niektórzy chodzą z krzyżami smoleńskimi, domagając się międzynarodowego śledztwa oraz godnego upamiętniania ofiar.
Po 10 kwietnia 2010 r. ulice polskich miast opanowała żałoba, podczas której miliony rodaków manifestowało swój patriotyzm. Wówczas odezwała się też szlachetna tradycja czczenia ofiar, które złożyły swoje życie na ołtarzu ojczyzny. Gdy jednak naród zaczął hołdować tej starej, polskiej tradycji, rozpoczął się proces dezawuujący patriotyczne nastroje.
Po dwóch latach Smoleńsk – w głównym dyskursie publicznym – z największej tragedii stał się mało istotnym incydentem. Podświadomie wmawia się nam, że nie należy wnikliwie badać przyczyn katastrofy oraz zbytnio upamiętniać ofiar. W porównaniu z polityką wobec Katynia i Gibraltaru zmieniły się jedynie metody działania, lecz cel pozostał ten sam. Zamiast pielęgnować tradycyjne polskie wartości, które zawsze służyły budowaniu jedności narodowej, rozpoczął się „chocholi taniec”… Co gorsza, taniec na trumnach.