Anna Małgorzata Pycka |
Niedawno Maria Czubaszek publicznie przyznała się do dokonania dwóch aborcji
Dziennikarze jej wyznanie potraktowali jako świetny temat, który zelektryzuje odbiorców, a w konsekwencji przełoży się na wyniki sprzedaży. Dziwnym zbiegiem okoliczności wyznanie pani Marii zbiegło się w czasie z promocją jej ostatniej książki. Jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Prawa rynku są brutalne – żeby coś sprzedać, trzeba najpierw przekonać potencjalnego klienta, że jest mu to potrzebne do szczęścia.
Niepokoi mnie niebywała lekkość, z jaką osoby znane i cenione wypowiadają się na tematy trudne, wymagające skupienia, pogłębionej autorefleksji. W błysku fleszy, na oczach milionów widzów otwarcie mówią o tym, co najbardziej intymne i bolesne. Cena popularności jest wysoka. Nieważne, co będą o nich mówić, ważne, żeby mówili po nazwisku. Tadeusz Różewicz w jednym ze swoich wierszy pisał: „słowa zostały zużyte/ przeżute jak guma do żucia/ zamienione w białą/ bańkę balonik”.
A jak było dawniej? Przed pojawieniem się mediów słowa miały moc, dlatego wypowiadano je rzadko i z wielkim namaszczeniem. Wierzono, że słowem można zabić, ale też uzdrowić. Imię było kluczem do człowieka, jeśli obcy poznał imię tubylca, ten poddawał się, wierząc, że jego tajemnica została rozszyfrowana. Kiedy pojawiło się pismo, ludzie zaczęli osłabiać wartość słów. Sofiści w starożytnej Grecji z dumą głosili, że potrafią znaleźć argumenty, które dowiodą, że białe jest czarne, a czarne jest białe. Przeciwstawiający się im Sokrates został postawiony przed sądem, a w konsekwencji zmuszony do wypicia trucizny. Bliżej naszych czasów słowa zaczęto wykorzystywać do wzniecania nastrojów rewolucyjnych. W czasach Wielkiej Rewolucji Francuskiej nastąpiło szczególne zapotrzebowanie na nowe słowa. Gilotynę nazywano „sierpem równości”, „kolią narodową”. Synonimem śmierci stało się „latarniowanie”, „wrześniowanie”, a po zabójstwie Marata – „maratowanie”.
W XX w. słowa oficjalnie zaczęto zaprzęgać do politycznego kieratu. Spece od propagandy dobrze wiedzieli, że modelując słowa, modelują świat. W czasach III Rzeszy wielką popularnością cieszyło się słowo „ślepo”. Określało ono idealny stan nazistowskiej uległości wobec Wodza. Zniewolenie, depersonalizacja, uprzedmiotowienie znajdowały wyraz w słowach: „zbędny materiał ludzki”, „mięso armatnie”, „ostateczne rozwiązanie”. Victor Klemperer, niemiecki profesor, autor słynnej publikacji „Język Trzeciej Rzeszy” napisał, że słowa są jak maleńkie dawki jadu: połyka się je niepostrzeżenie, wydają się nie mieć żadnego skutku, a jednak po pewnym czasie występuje trujące działanie.
W okresie komunizmu język również miał służyć umocnieniu systemu. Tzw. nowomowa w sposób wyrazisty i jednoznaczny wartościowała postawy i zachowania. Słowa podporządkowane partyjnej propagandzie traciły wiarygodność i zasadność. Rozmyto sens, wypaczono znaczenie, usunięto niuanse. Ale wtedy zachowywaliśmy czujność. Tylko nieliczni wierzyli w magiczne zaklęcia partyjnych zaklinaczy rzeczywistości pracujących na dwie zmiany.
Po 1989 r. odetchnęliśmy z ulgą i z radością zaczerpnęliśmy powietrza, święcie wierząc w jego świeżość. Utożsamiany z Edenem zachód zalał nas potokami słów nowych i nie zawsze potrzebnych. Obok żywcem zapożyczonych zwrotów określających nowe technologie cudownie rozmnożyły się też określenia dotyczące sfery prywatnej, cielesnej i duchowej.
Inicjacja, aborcja, eutanazja to słowa chętnie wykorzystywane w dyskursie publicznym. Asekurując się demokracją, prawem do swobodnego głoszenia poglądów artyści, politycy, celebryci obwieszczają światu swoją bezmyślność i nieodpowiedzialność. Kiedy już do szczętu obnażyli swoje ciała, czas na obnażanie duszy, a ci, którzy w posiadanie duszy nie wierzą, wywlekają bebechy. Problem polega jednak na tym, że osoby publiczne tak chętnie dzielące się z milionami nieznajomych najskrytszymi tajemnicami mają w tym swój interes. Chcą, żeby ich nazwiska nie schodziły z pierwszych stron gazet i plotkarskich portali, bo popularność ma swoją cenę. Przypisując sobie role trybunów ludowych, upraszczają to, co proste nie jest i być nie powinno. Bo ani aborcja, ani eutanazja nie są zabiegami czysto medycznymi jak usunięcie zęba. Jeśli jednak w ten sposób mówią o nich ludzie lubiani, bo trudno nie lubić Marii Czubaszek, to staje się to banalne i powszednie. Publiczne przyznanie się do czynu karalnego w mniemaniu osób znanych jest dowodem ich odwagi i nietuzinkowości. Bycie osobą publiczną pozwala na stawianie się ponad prawem i poza moralnością – jak powiedział Fryderyk Nietzsche – „poza dobrem i złem”. Neutralizacja zła – maleńkie dawki jadu sączone z uśmiechem na ustach – prowadzi do uśpienia czujności i rozmazania wartości. W imię tolerancji czy szczególnie popularnej ostatnio poprawności politycznej złodziej stanie się przywłaszczającym cudze mienie, a morderca usuwającym zbędny materiał. Z czasem wszystko stanie się względne i usprawiedliwione, jak w wierszu Różewicza: „Człowieka tak się zabija jak zwierzę/ widziałem:/ furgony porąbanych ludzi/ którzy nie będą zbawieni./ Pojęcia są tylko wyrazami:/ cnota i występek/ prawda i kłamstwo/ piękno i brzydota/ męstwo i tchórzostwo”. Bohater wiersza Różewicza wierzył, że znajdzie nauczyciela i Mistrza, który oddzieli światłość od ciemności. Dla mnie tym nauczycielem i Mistrzem na pewno nie będzie pani Maria Czubaszek, która jak wiele osób publicznych pogubiła się na bezdrożach wolności słowa.