SZANUJMY MAŁE WSPÓLNOTY

2013/07/4
Paweł Borkowski

Małe wspólnoty w sumie tworzą porządek społeczny istniejący w kraju. Od ich zdrowia zależy kondycja społeczeństwa

 

Określenie, czym jest mała wspólnota, wydaje się intuicyjnie proste, jednak wymaga refleksji nie tylko socjologicznej, ale i filozoficznej. Użytecznym odniesieniem może być myśl niemieckiego socjologa Ferdynanda Tönniesa, który wprowadził do obiegu naukowego rozróżnienie dwóch ważnych pojęć: wspólnoty (niem. Gemeinschaft) oraz stowarzyszenia czy społeczeństwa (niem.Gesellschaft). Według tej koncepcji wspólnoty opierają się przede wszystkim na relacjach naturalnych typu emocjonalnego i powstają samorzutnie, natomiast stowarzyszenia są tworzone w następstwie racjonalnego wyboru, swoistej kalkulacji, i za podstawę mają różnorodne interesy zrzeszonych stron.

Nietrudno się domyślić, że w naszych rozważaniach skupimy się szczególnie na społeczności pierwszego z wymienionych typów, a zatem niewielkie liczebnie grupy ludzkie powstające w sposób mniej lub bardziej spontaniczny. To doprecyzowanie niewiele jednak pomaga w definicji, czyli w odpowiedzi na nasze początkowe pytanie. Najłatwiej uciec się do zabiegu, który logicy nazywają enumeracją, i po prostu wymienić możliwe gatunki takich wspólnot: rodzina (w dzisiejszych czasach przeważnie jest to tak zwana nuklearna, złożona z rodziców i dzieci, a rzadziej poszerzona, obejmująca dziadków, dalszych krewnych itd.), społeczność sąsiedzka, wieś lub sołectwo, klasa szkolna itp.

A co ze strukturami kościelnymi, takimi jak parafia? Ta ostatnia, tak samo jak dekanat czy diecezja, to terytorialna jednostka podziału administracyjnego w Kościele, ułatwiająca prowadzenie działalności duszpasterskiej i organizację zadań ekonomicznych. W dziedzinie gospodarki zasobami rzadko jest ona podobna do owych pierwszych gmin chrześcijańskich w Jerozolimie, które tak opisuje św. Łukasz: „Ci wszyscy, którzy uwierzyli, przebywali razem i wszystko mieli wspólne. Sprzedawali majątki i dobra i rozdzielali je każdemu według potrzeby” (Dz 2, 44–45). Zdecydowanie ważniejsza i bardziej elementarna niż parafia jest ta niewielka na ogół wspólnota, która tworzy się podczas każdej Mszy św. czy nabożeństwa odprawianego pod przewodnictwem kapłana. Zgromadzenie liturgiczne to autentyczna, choć mała wspólnota Kościoła, w której dostrzegamy istotne, a nie tylko zewnętrzne, materialne podobieństwo do młodych społeczności chrześcijańskich z I w. po Chrystusie: „Trwali oni w nauce Apostołów i we wspólnocie, w łamaniu chleba i w modlitwach” (Dz 2, 42). Cóż innego robimy podczas każdego pobytu w katolickiej świątyni? Oczywiście taka wspólnota konstytuuje się doraźnie, ale nie jest przez to mniej prawdziwa ani słabsza w owocowaniu. Przecież majowy śnieg, który topnieje w ciągu jednego słonecznego dnia, nie jest mniej biały od tego, który zalega miesiącami na górskich szczytach.

Zakorzenienie

Ważną cechą bardzo wielu, choć na pewno nie wszystkich małych wspólnot jest to, że rodzą się one i rozwijają w sposób spontaniczny, a więc i względnie niezależny od woli i refleksji poszczególnych członków. Nikt z nas przecież nie wybiera przodków i krewnych, sąsiadów z ulicy ani kolegów ze szkolnej klasy. Jeżeli wraz z francuskim myślicielem Błażejem Pascalem zechcemy spytać: „Kto mnie tu postawił? Na czyj rozkaz i z czyjej woli przeznaczono mi to miejsce i ten czas?”, to musimy uznać, że niepomijalnym elementem owego „miejsca i czasu”, wyznaczonego nam na doczesną siedzibę, jest właśnie cały szereg wspólnot obejmujących naszą egzystencję. Tym sposobem stają się one nieusuwalnym elementem porządku doczesnego, który – jak wierzymy – ustanowił i przygotował dla nas sam Bóg.

Drugim istotnym rysem takich wspólnot jest to, że ich członkowie nie są anonimowi. Nie tylko znają się z twarzy, imienia i nazwiska, lecz także pamiętają swoją historię, przechowują w pamięci doniosłe i błahe wydarzenia ze swojego życia, wiedzą o swoich upodobaniach, zdolnościach i problemach. Potrafią wiele o sobie powiedzieć, zarówno dobrego, jak i złego – i niemało sobie wybaczyć, choćby ze względów praktycznych („musimy dalej żyć obok siebie”).

Obie wymienione cechy składają się na to, co nazywamy zakorzenieniem w małej wspólnocie. W niej rozwija się nasza osobowość. Zakorzenienie uczy pokory, a więc akceptacji tego, co zastane, i odnalezienia się w tej otrzymanej przestrzeni według własnych sił i zewnętrznych możliwości. Czy gnane wiatrem nasienie wybiera sobie glebę, w którą wpadnie? Oczywiście nie, ale ziarno i gleba muszą się nawzajem „przyjąć”; jeśli to nastąpi, możemy się spodziewać zakiełkowania i wzrostu nowej rośliny, a w końcu też zebrać plon, „jeden stokrotny, drugi sześćdziesięciokrotny, inny trzydziestokrotny” (Mt 13, 23). Podobnie wyglądają relacje między jednostką a wspólnotą: każda z nich jest dla drugiej zarówno obiecującym darem, jak i zobowiązującym zadaniem, jak powiedziałby Jan Paweł II. Przerwanie tej więzi często prowadzi do negatywnych skutków, takich jak alienacja (typowa u emigrantów), zatrata reguł postępowania (znane z wyjazdów urlopowych „zerwanie hamulców moralnych”) itd.


Zgromadzenie liturgiczne to autentyczna, choć mała wspólnota Kościoła
Fot. Dominik Różański

Szkoły odpowiedzialności

Małe wspólnoty są nieoficjalnymi i bezpłatnymi – i może też z tego powodu często niedocenianymi – ośrodkami formacji moralnej i społecznej. Przygotowują do podejmowania i wypełniania odpowiedzialności za to, co wspólne, a nie tylko indywidualne, czysto osobiste. W tym sensie służą obiektywizacji postaw i zachowań: jeżeli chcę się odnaleźć we wspólnocie, muszę w praktyce akceptować i realizować to, co ona proponuje, a nie kierować się wyłącznie własnymi upodobaniami, zainteresowaniami, korzyściami itp. Czy możemy sobie wyobrazić zgromadzenie liturgiczne, w którym poszczególni uczestnicy praktykują jakieś prywatne obrzędy? Albo zastęp ochotniczej straży pożarnej, w którym każdy strażak próbuje wcielić w życie własny plan gaszenia pożaru? Byłaby to karykatura rzeczywistości, jakiej pragniemy i szukamy.

W naturalny sposób małe wspólnoty funkcjonują jako najszersza podstawa i pierwszy etap przygotowania do działalności publicznej. Jeżeli ktoś pilnie się uczy w tej nieoficjalnej szkole, to zdobywa cechy i umiejętności pozwalające mu wypłynąć na szersze wody i pracować pro publico bono w wymiarze państwowym czy narodowym. Można o takim człowieku powiedzieć to samo, co ewangeliczny możnowładca o swoich zdolnych pomocnikach: „Dobrze, sługo dobry; ponieważ w drobnej rzeczy okazałeś się wierny, sprawuj władzę nad dziesięcioma miastami” (por. Mt 25, 14–30).

Dlatego za nienormalne należy uznać zjawisko – niestety, już „normalne” w sensie statystycznym – które obserwujemy w polskiej polityce i gospodarce publicznej, gdzie na wysokich stanowiskach umieszczani są ludzie całkiem nowi, wydobyci nie wiadomo skąd. Nie przeszli oni tej pierwszej szkoły w samorządach, przedsiębiorstwach rodzinnych, wspólnotach mieszkaniowych, więc nic dziwnego, że nie potrafią kierować wielkimi i skomplikowanymi sprawami, jakie nieoczekiwanie im powierzono. Zlekceważenie tego, co małe i z pozoru nieważne, może prowadzić do wielkiej katastrofy. Rację miał Arystoteles, kiedy mówił, że drobny błąd, który został popełniony na samym początku, wraz z rozwojem sytuacji urasta do niebotycznych rozmiarów.

Amortyzacja społeczna

Małe wspólnoty odgrywają jeszcze jedną rolę, którą socjologowie oraz znawcy nauki społecznej Kościoła określają mianem „amortyzacja społeczna”. Za tym technicznym sformułowaniem kryje się stosunkowo prosta koncepcja, a właściwie uogólniona obserwacja. O jej prawdziwości możemy się przekonać na prozaicznym przykładzie: gdy małe dziecko zostanie potrącone przez nieznajomego przechodnia, czym prędzej biegnie do mamy, aby się wypłakać i pozwolić „utulić w żalu”. Matka znieczula ból, który został wywołany dyskomfortowym czy krzywdzącym doświadczeniem w świecie zewnętrznym.

Analogiczne zjawisko obserwujemy w skali społecznej. Rodziny, grupy koleżeńskie, grona sąsiedzkie pełnią złożoną funkcję – znowu nieoficjalnie i całkiem za darmo – jaką dzisiaj zwykło się przypisywać ośrodkom pomocy społecznej, punktom doradztwa zawodowego i innym urzędowym strukturom. Są miejscem łagodzenia (amortyzowania) negatywnych oddziaływań, procesów i tendencji społecznych lub ekonomicznych, niwelują wielorakie nierówności, zapewniają opiekę i ochronę najsłabszym członkom społeczeństwa (dzieciom, chorym, starcom), są grupami wsparcia w trudnościach czy kryzysach, dostarczają różnorodnych zasobów (nie tylko materialnych), pozwalają na dowartościowanie i sprawdzenie siebie, oferują przyjaźń i miłość, których próżno oczekiwać od potężnych, anonimowych struktur, takich jak korporacje czy ministerstwa. Krótko mówiąc, małe wspólnoty robią to wszystko, na co nie możemy liczyć ze strony wielkich tego świata, a w szczególności państwa, jego organów i urzędników, zwłaszcza dzisiaj, w czasach dominującego formalizmu biurokratycznego, a jednocześnie chronicznych niedoborów finansowych.

Zwróćmy uwagę, że ideolodzy hitlerowscy i komunistyczni zaczynali realizację swoich projektów inżynierii społecznej od zabierania dzieci rodzicom i oddawania ich na wychowanie państwu, jak również od zakazów zgromadzeń liturgicznych, rozbijania grup koleżeńskich i zawodowych przez nagradzanie donosicielstwa i wielu podobnych, konformistycznych zachowań. Dla nas dzisiaj z tej lekcji powinny płynąć wnioski przeciwne. Dbajmy o małe wspólnoty, bo one zadbają o nas.

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej