Z profesorem Zdzisławem Krasnodębskim, z Uniwersytetu w Bremie, rozmawia Aleksander Kłos |
Negacja istnienia Boga, profanacja symboli religijnych, szatańska propaganda anty-Dekalogu staje się równoprawną formą twórczości i działań na obszarze kultury. Ten proces zdaje się nabierać dynamiki
Prof. Zdzisław Krasnodębski: Samodzielność jest rzeczą trudną, nie musi jednak oznaczać złych stosunków z sąsiadami
Fot. Dominik Różański
Pozycja rządu i premiera Donalda Tuska wydaje się coraz słabsza. Czy jest to trwała tendencja, którą obóz rządzący stara się powstrzymać poprzez gwałtowne ataki na opozycję?
Przed stanem wojennym rozpuszczano pogłoski, że „Solidarność” szykuje lincze na przedstawicieli partii i ich rodziny, akty gwałtu itd. Ta propaganda nie była skierowana do zwolenników „Solidarności”, jej celem było bowiem przygotowanie stanu wojennego i zmobilizowanie swoich zwolenników. Myślę, że obecne zastraszanie ma podobny cel – utrzymanie się przy władzy. Dlatego też z mediów słyszymy dzisiaj odpowiedniki nawoływań: „Śmielej, towarzyszu Wiesławie!”. Taki wydźwięk mają artykuły choćby redaktora Żakowskiego, który przekonuje, że nie wystarczy wyrzucić z pracy Cezarego Gmyza, gdyż w „Rzeczpospolitej” jest wciąż środowisko konserwatystów, które należy w całości zniszczyć (to się zapewne odnosi też do „Uważam Rze”).
Czasami zaglądam na fora internetowe. We wpisach widać, że doszło do odwrócenia nastrojów. Przed tą sprawą wiele było głosów krytycznych wobec rządu, teraz zaś czuć żądzę zemsty: „Nie tylko Gmyza, ale innych też się pozbyć, zamknąć, a dlaczego jeszcze Sakiewicza nie wyrzucili?”. Mieliśmy do czynienia z mobilizacją ludzi, którzy poczuli się zagrożeni… Temu ta rozgrywka służyła. Chciano doprowadzić do wybuchu emocji po drugiej stronie, by następnie określić oskarżenia jako kompromitację i pokazać, że oni zarzucają nam najcięższe rzeczy, co oznacza, że jedynym motywem jest zemsta. Przekonuje się przy tym, że nie będzie ona dotyczyła tylko rządzących, ale także bardzo szerokich kręgów społeczeństwa, że będzie dochodziło do konfliktów. Aby temu przeciwdziałać, należy popierać we wszystkim rządzących.
Co wpłynęło na spadek zaufania do rządu? Przecież już wcześniej do społeczeństwa docierały informacje o kolejnych aferach i przykładach braku profesjonalizmu.
Wydaje się, że w ostatnim czasie na osłabienie popularności PO wpłynęło duże nagromadzenie różnych spraw: błędne identyfikacje ciał ofiar katastrofy smoleńskiej, upublicznienie drastycznych zdjęć jej ofiar na rosyjskim portalu internetowym, afera Amber Gold i OLT, Basen Narodowy, bankrutujące szpitale, nepotyzm zarówno w PSL, jak i w PO… Długo by wymieniać. Na to nałożyła się pogarszająca się sytuacja w gospodarce, upadek wielu firm i wzrastające bezrobocie. Ten rząd, a nawet więcej – obóz władzy – jest już zużyty. Przecież to, co naobiecywał Donald Tusk w tzw. drugim orędziu, nie będzie realizowane. Wiadomo, że to jest jedynie PR. Tak można było grać przez cztery lata, zwłaszcza wtedy, gdy napływały pieniądze z Unii, kiedy z różnych powodów gospodarka była rozpędzona. Teraz to się wyczerpuje, a władza nie ma pomysłu, jak przekonać do siebie społeczeństwo. Jest czymś naturalnym, że sprawy ekonomiczne oddziaływają na nastroje, ale nie tylko one. Według niedawnych sondaży 36 proc. Polaków uważa, że w Smoleńsku doszło do zamachu, a kiedyś uważało tak 18 proc. Jeżeli patrzy się na badania opinii publicznej z 2010 r., to widzimy, ku mojemu ubolewaniu, że większość Polaków uważała, że „państwo zdało egzamin”, godnie pochowało ofiary. Śledząc te wyniki, premier mógł mieć nadzieję, że po pewnym czasie ta sprawa ucichnie, Polacy zapomną. Udało się wtedy propagandowo z tego dobrze wyjść.
Przez pięć lat rządów PO Donald Tusk akcentował, że w tym czasie Polska stała się „normalnym” krajem, odniesiono sukces cywilizacyjny, a Polakom żyje się lepiej.
Jego przemówienie przepełnione było podkreślaniem, że nie będzie żadnych bolesnych reform, przekonywaniem, że Polacy mogą być „normalni”, cieszyć się życiem, bogacić. Kiedyś napisałem o tym, że są to rządy zbiorowej korupcji i nadal to podtrzymuję. Fundusze unijne, zadłużenie kraju i indywidualne powodowało, że dużej części społeczeństwa żyło się w miarę dobrze. Oczywiście, jeżeli potrafili ze wschodnią czy wręcz z azjatycką pokorą i cierpliwością znosić różne niedogodności, brudne, wiecznie opóźnione pociągi, gigantyczne kolejki do lekarzy czy dziury w drogach. Pod takim względem życie w Polsce jest bardzo uciążliwe.
Jeżeli jednak stosuje się do oceny dzisiejszych czasów jedynie miarę okresu komunizmu, to oczywiście można być zadowolonym. Zwróćmy jednak uwagę, że filozofia rządzenia Tuska nie cieszyłaby się takim poparciem, gdyby nie to, że wychowaliśmy całe pokolenie ludzi, których określa się mianem lemingów. Muszę przyznać, że od czasu do czasu jestem wstrząśnięty poziomem niewiedzy młodych ludzi, studentów, chociaż uważam się za człowieka, którego niewiele może zdziwić. Niedawno dowiedziałem się jednak, że np. w czasie II wojny światowej Amerykanie walczyli z Rosjanami, a prezydentem II Rzeczypospolitej był Ryszard Kaczorowski. Nie wszyscy moi studenci wiedzieli, jak to było z tym 17 września. Kiedyś osoby o takim stopniu ignorancji nie zdałyby matury, dzisiaj są na wyższych uczelniach i to jest standard. Ale przykład idzie z góry. Znamy wiele kompromitujących wypowiedzi rzecznika rządu, a niedawno aktor grający w „Pokłosiu” Maciej Stuhr wypowiadał się na temat bitwy pod Cedynią…
Podobną ignorancję widzimy wśród rządzących, oceniając ich politykę zagraniczną, czy ich poruszanie się na scenie Unii Europejskiej. W tym samym czasie w mediach zalewa nas jakiś kompletny absurd i propaganda sukcesu. W efekcie ludzie nieraz krytycznie oceniają rzeczywistość, ale w gruncie rzeczy są całkiem zadowoleni z obecnej sytuacji. Wielu chce spokoju, obawiają się intensywnych zmian, reform, gdyż boją się, że ktoś postawi przed nimi jakieś zadania.
Wzmacniający się kryzys gospodarczy powoduje, że coraz więcej pojawia się głosów popierających spolegliwą wobec Berlina politykę rządu. Coraz częściej zadajemy sobie pytania, czy Polskę stać na niezależność?
Wydaje mi się, że straciliśmy szansę na zwiększenie swojej suwerenności nieudanymi negocjacjami z Amerykanami odnośnie stacjonowania w naszym kraju elementów tarczy antyrakietowej. Wystarczy zobaczyć, jaką teraz uwagę poświęca się Rumunii, gdzie mają się one znajdować i jak często jeździ tam Hilary Clinton. Polska powinna dbać o interes narodowy nie inaczej niż inne kraje, w ramach Unii Europejskiej. Do tego celu powinna korzystać ze wszystkich uprawnień, które należą się jej jako członkowi. Jeśli chodzi o relacje z Berlinem, to zaczyna to przybierać ramy symbiozy. Niedawno w jednym ze swoich artykułów przytaczałem tekst Konstantego Geberta i Urlike Gouero, który zaczyna się od tłumaczenia, dlaczego Polska jest dla Niemiec nową Francją. Wydźwięk tego artykułu jest następujący: szansa na takie relacje zaczęła się od katastrofy smoleńskiej. Od tego momentu wspaniale poprawiły się stosunki polsko-rosyjskie, ale też niemiecko-polskie. Jak w ogóle można napisać takie zdanie?! To brzmi jak dobrze znane z historii usprawiedliwianie strasznych rzeczy poprzez to, że przyniosły one dobre skutki. Kiedyś mówiono w ten sposób o Katyniu.
Czy widzi Pan Profesor niebezpieczeństwo dla naszego kraju w takim zbliżeniu z Niemcami?
Nasza zależność od zachodniego sąsiada jest coraz większa. Na pewno powinniśmy współpracować z Niemcami, ale na zasadzie równoważnego partnerstwa. Jeżeli to polega na tym, że w sprawach dla nas żywotnych milczymy albo nie jesteśmy w ogóle w stanie uzyskać jakichś ustępstw ze strony Berlina, to wtedy przeradza się to znowu w pewnego typu podległość. Premier, który bywa niezwykle brutalny w stosunku do opozycji, jest zarówno w relacjach z Rosją, jak i z najsilniejszymi państwami europejskimi, bardzo słaby. O tym się w Polsce nie mówi, ale ja oglądam w niemieckiej telewizji, jak polski premier źle się czuje na unijnych szczytach, jak jest tam zagubiony. To jest człowiek, który nie jest zdolny nikomu się przeciwstawić. Dlatego udaje nam się odnieść jedynie korzyści przeznaczone dla klienta, co najwyżej będące nagrodą za zasługi. Niemcy należące do cywilizacji zachodniej nie mają tradycji poniżania swojego wasala. Pamiętamy z historii, że w systemie feudalnym senior dbał o swojego podwładnego.
Ta sytuacja wygląda diametralnie inaczej we wschodniej tradycji, w której podległemu należało tym bardziej pokazywać swoją siłę i wolę poprzez jego upokarzanie. Donald Tusk dostaje nagrody europejskie w Niemczech, a ze strony Rosji co chwila otrzymuje jakieś razy. Samodzielność zawsze jest trudną sprawą. Nie musi ona oznaczać, tak jak starają się nas przekonać niektóre ośrodki, złych stosunków z sąsiadami. Nie możemy się bać i straszyć się nawzajem tym, że jeśli będziemy głośno mówić o sprawach dla nas ważnych, to tylko na tym stracimy. Milczenie nie jest rozwiązaniem.
Skąd Pana zdaniem bierze się strach polskich władz przed próbami odkrycia prawdy o katastrofie smoleńskiej?
Są trzy hipotezy. Najłagodniejsza tłumaczy ich strach przed tym, że wizyta smoleńska była poprzedzona wojną przeciwko prezydentowi. Wszyscy pamiętamy „wojnę o samolot”, wyśmiewanie się z Pana Prezydenta za incydent na granicy gruzińskiej, mówienie, że nie jest on potrzebny, atakowanie go za prowadzoną przez niego politykę zagraniczną itd. Wszystko to jest udokumentowane. Widzimy więc, że była to świadoma polityka, która zaczęła się w 2005 r. od odrzucenia koalicji z PiS, a później, jak to ujął Janusz Palikot – doszło do podważania godnościowych fundamentów prezydentury.
Odpowiedzialność polityczna premiera Tuska i jego współpracowników za katastrofę smoleńską byłaby duża, jeśliby się okazało, że jej przyczyna nie leży po stronie ofiar. Dlatego oskarżono tych, którzy nie żyją i nie mogą się bronić. Takie podejście strony rządzącej do tej sprawy podyktowane było też wygodą, gdyż zdejmowało jakąkolwiek odpowiedzialność ze strony rządu i wpisywało się w kampanię pogardy. Insynuowano, że winny był prezydent, który był nietrzeźwy, spóźnił się, a później zmusił pilotów do lądowania w złych warunkach atmosferycznych. Pomijając sprawy polityczne, uważam, że istnieje odpowiedzialność obywatela, Polaka, istnieje także odpowiedzialność ludzka, moralna.
Jak w tym kontekście patrzeć na „pojednanie” z Rosją wdrażane od pierwszych dni urzędowania Donalda Tuska na stanowisku premiera i „granie” z Putinem przeciwko nieżyjącemu Lechowi Kaczyńskiemu?
To właśnie związane jest z drugą hipotezą dotyczącą tego, co się stało w Smoleńsku. Jak wiadomo, w okresie przed katastrofą, po objęciu rządów przez premiera Tuska, zaczął on „grać” z Rosją. Nie ukrywał, że jego polityka jest inna niż PiS-u czy Lecha Kaczyńskiego. Wszyscy pamiętamy jego spotkanie z Putinem na Westerplatte w 2009 r. i spacer po molo. W tym czasie min. Sikorski napisał bardzo ważny tekst w „Rzeczpospolitej”, przekonując, że należy wrócić do polityki piastowskiej, a odrzucić jagiellońską.
Znając mentalność Putina, można zakładać, że wciągnął on premiera Tuska i jego ekipę w pewną zasadzkę, robiąc z nich współwinnych tego, co się zdarzyło w Smoleńsku. Wystarczy, że strona rosyjska ma jakieś nagrania czy dokumenty na nieostrożne, kompromitujące słowa ze strony przedstawiciela polskiego rządu. To, co mówię, to spekulacje, ale odnoszą się one do rzeczywistych realiów. Wiemy choćby o tajemniczych rozmowach Tomasza Arabskiego w Moskwie itd. W ten sposób rząd polski mógł się stać zakładnikiem strony rosyjskiej i jest upokarzany przez Kreml.
Dla wielu zastanawiające jest, dlaczego Rosjanie, skoro Donald Tusk jest dla nich wygodnym partnerem, tak często go upokarzają?
Mogą go tak traktować, gdyż mają pewne środki nacisku. Było to bardzo widoczne po publikacji raportu MAK-u, po którym po polskiej stronie mieliśmy trochę oburzenia, a następnie zaczęło ono stopniowo zanikać, gdy prezydent Miedwiediew poradził Donaldowi Tuskowi, żeby jeszcze raz zastanowił się nad tym, co mówi.
A trzecia hipoteza?
Zgadzam się z Jarosławem Kaczyńskim, że rząd w tej sprawie mataczy. Widzimy, że raczej dąży do zacierania śladów prowadzących do odkrycia prawdy. Nie do końca się to udaje, gdyż machina prokuratorska działa swoim trybem i od czasu do czasu pewne rzeczy wychodzą. Dlatego przyjmuję mocną hipotezę o zamachu. Nie została ona do tej pory wiarygodnie sfalsyfikowana, podczas gdy oficjalna wersja wydarzeń została bardzo podważona. Uważam, że powinna się odbyć konferencja, podczas której eksperci strony rządowej odnieśliby się do wyników przedstawionych podczas konferencji niezależnych naukowców. Hipoteza zamachu nie jest zweryfikowana do końca, gdyż trzeba by mieć chociażby dostęp do wraku. Ci naukowcy na konferencji mówili też o tym, co należałoby zrobić i czego nie zrobiono do tej pory w tej sprawie. Jarosław Kaczyński nie oskarżał rządu o współudział w tym, co się stało w Smoleńsku, tylko o mataczenie w śledztwie. Wielu Polaków ma też takie przekonanie, podejrzenie, że te „dziwne zachowania” rządu mogą wynikać ze współudziału. Wydaje się, że premierowi i jego ludziom powinno zależeć na tym, żeby sprawę wyjaśnić, żeby rozwiać wątpliwości. A tego się nie robi poprzez atak na opozycję i wyrzucanie dziennikarzy.
Co zdaniem Pana Profesora powinien zrobić w tej sprawie rząd?
Rząd powinien przeznaczyć fundusze naukowcom na badania, umożliwić im dostęp do materiałów i zorganizować konferencję, na której będą mogli skonfrontować ze sobą wiedzę w tej sprawie. To mogłoby przywrócić zaufanie obywateli do władz. Zamiast tego mamy dziwne zjawisko awansowania tych wszystkich osób, których wina i zaniedbania zostały stwierdzone. Tak się stało m.in. z Ewą Kopacz, która została nominowana na marszałka Sejmu. Te działania wzmacniają najgorsze przypuszczenia…