Piotr Hołyś |
Dwa lata po katastrofie smoleńskiej możemy powtórzyć za Sokratesem, iż w sprawie okoliczności i przyczyn tragedii z 10 kwietnia 2010 r. „wiemy tylko tyle, że nic nie wiemy”.
Słowami „nihil novi” określić można stan wiedzy i nastrojów wokół „sprawy smoleńskiej”
Fot. Dominik Różański
Aby zobrazować stan naszej obecnej wiedzy na temat tego, co wydarzyło się w feralny sobotni poranek 10 kwietnia 2010 r. pod Smoleńskiem, wystarczy sięgnąć do ubiegłorocznego numeru „Naszego Głosu” z kwietnia 2011 r. Zamieszczone tam komentarze i artykuły jak przez kalkę są odwzorowaniem tego, co obecnie wiemy i czujemy odnośnie tragedii oraz co w perspektywie roku nie uległo żadnym zmianom. Smoleńsk dalej łączy i dzieli. Mamy kontynuację fasady pozorów oraz jej przeniesienie na rzeczywistość, natomiast ranga tragedii smoleńskiej, jej wpływ na politykę wewnętrzną i zagraniczną jest systematycznie tłumiona. Sama nazwa rosyjskiej miejscowości staje się dla niektórych kręgów społecznych „czerwoną płachtą na byka”, na którą „należy” ostentacyjnie reagować w postaci takich zdań jak choćby: „Ile można?”, w każdym momencie, gdy tylko usłyszy się to jedno słowo na literę „s”. I nie ma znaczenia, czy mówi się o tragedii codziennie, czy w tygodniowych lub miesięcznych odstępach. Dla niektórych (elity lewicowe, tzw. młodzi, wykształceni i z wielkich miast, lewicowo-liberalne ośrodki medialne etc.) każda wzmianka o wydarzeniach kwietnia 2010 r. staje się „idealnym” momentem do wyładowania ukrytych pokładów wzburzenia. Ogółem: na gruncie społecznym w przeciągu ostatniego roku nie zaszły żadne zmiany.
Nakreślona powyżej sytuacja mogłaby być zrozumiała. Ludzie kierujący się ignorancją rozumianą jako niewiedza o przyczynach katastrofy Tu-154 wraz z lekceważeniem rangi tematu, w demokratycznym (z nazwy czy nie-z-nazwy) systemie państwowym mogą myśleć sobie to, co chcą. W gruncie rzeczy to nie od „pospolitego” ludu – nie ujmując mu żadnych honorów – zależy tutaj wyjaśnienie wszelkich okoliczności katastrofy czy nawet wpływu, jaki miała ona na rządy w wymiarze krajowym, lokalnym, między Polską a Rosją, czy krajami za relacje, z którymi byli odpowiedzialni zmarli tragicznie politycy. Ludzie tutaj mogą po prostu nie wiedzieć. Nie należy to do ich kompetencji, aby wyjaśniać dane sprawy (co jednak nie oznacza, iż nie powinni rozumieć rangi tragedii oraz być oni informowani o najważniejszych wydarzeniach w państwie). Za wyjaśnianie odpowiedzialne są bowiem instytucje i osoby, do których należy prawomocnie wybrana władza państwowa. Gorzej jest zaś, a w zasadzie „tragicznie”, jeżeli to jednostki odpowiedzialne nie tylko za wyjaśnianie katastrofy, ale także za każdą inną formę władzy w kraju, cechują się wspomnianą na wstępie dwuznaczeniową ignorancją: gdy nie obchodzi ich ważność sprawy i gdy nie wiedzą, jak daną sprawę rozwikłać, jakich metod i środków prawnych użyć (wszak ignorantia iuris nocet – „nieznajomość prawa szkodzi”). Zdaje się niestety, że w przeciągu nie tylko ostatniego roku, ale i dwóch lat od samej katastrofy przedstawiciele władz nader intensywnie cechują się ignorancją i nieumiejętnością analizy i badania przyczyny katastrofy z uwzględnieniem wszystkich alternatywnych głosów.
Co z tymi raportami?
Rozpocznijmy kolejną sentencją. Tym razem Sokrates, którego zdanie „Wiem, że nic nie wiem” zna chyba każdy, kto przeszedł wstępny etap edukacji. Ciekawy jednak jest pierwszy człon poprzedzający powyższą sentencję: „Inny sądzi, że wie, to, czego nie wie”. Zdanie to idealnie można odnieść do dwóch raportów – MAK i raportu komisji Jerzego Millera, które w oczach międzynarodowych gapiów miały się stać idealnym, wyczerpującym i niezawodnym źródłem wiedzy. Ile razy powoływano się na raport końcowy komisji szefowej MAK Tatiany Anodiny, stwierdzający niemalże z boską pewnością, iż za katastrofę Tupolewa odpowiedzialny jest gen. Błasik, który znajdując się w kokpicie samolotu w stanie upojenia alkoholowego, miał wymusić lądowanie w niekorzystnych warunkach atmosferycznych, dodatkowo wywołując kłótnię między załogą (kpt. Protasiukiem)? Ekspertyzy głosu sporządzone w Instytucie im. Sehna, jak i analizy położenia ciała generała miały obalić powyższe tezy. Niestety ignorancja była tutaj aż tak silna, iż w ciągu dwóch lat „nie dopuszczała” do myśli, ażeby już na początku zbadać dokładnie oryginały czarnych skrzynek, nie pozostawiając niedomówień. Lekceważenie – synonim ignorancji, sprawiło, iż w identyfikacji głos polskiego generała miał rozpoznać (dopisek w raporcie MAK) ppłk Bartosz Stroiński, później zaś Waldemar Targalski. Jak dowiedzieliśmy się później, obaj panowie w wywiadach nie przyznawali się do identyfikacji głosu polskiego wojskowego. Mimo szczerych intencji przeprosin, których jednak próżno szukać, „wyrocznia” raportów działa, każdy bez wgłębiania się w sedno sprawy „wie to, czego (być może) nie wie”, a jakiekolwiek próby odejścia od „jedynie słusznej” wersji analiz stają się elementem potępienia. Wystarczy chociażby podać przykład wyników ekspertyz prowadzonych przez prof. Wiesława Biniendę z Uniwersytetu w Ohio, który postawił tezę mówiącą, że skrzydło Tu-154 nie mogło zostać oderwane przez brzozę, a wręcz przeciwnie – pień brzozy powinien zostać odcięty w momencie zderzenia. Z tego można wywnioskować, iż przyczyna katastrofy mogłaby być zupełnie inna, niż sugerują tezy dwu komisji: Anodiny i Millera, natomiast sam tupolew nie powinien ulec dewastacji. Jaki zaś przykład ignorancji wiąże się z powyższym? Wystarczy zacytować wypowiedź posła, także profesora, Stefana Niesiołowskiego: „Dla mnie pokazywanie Macierewicza, Kaczyńskiego i tych nieuków z Ameryki, że samolot się rozpadł, jakieś wykresy, to jest kompromitacja”. Kto jest nieukiem i dlaczego? Pytanie pozostawiam bez odpowiedzi.
Teoria spiskowa?
Obiegowa opinia głosi, żeby inteligentna i racjonalna osoba omijała szerokim łukiem tzw. teorie bazujące na spisku. Wszelkie wyjaśnienia, które miałyby jakiekolwiek koneksje ze „spiskową teorią dziejów” – jak pejoratywnie nazywają takie próby wyjaśnienia pewnych zagadnień racjonalni oponenci – od razu mają być dyskwalifikowane z dyskursów ze względu na naznaczenie „spiskowym” epitetem. Łatwość racjonalizowania pewnych wersji wydarzeń, odseparowując je od tych, które mają być naznaczone spiskiem, jest niezmiernie łatwa. Jest to kolejny przejaw ignorancji. Przez dwa lata niemalże nikt nie zbadał, czy hipoteza zamachu jest słuszna. Działanie byłoby proste. Przyjmujemy, że mógłby być zamach (tj. wpływ osób trzecich przed i po starcie samolotu), badamy i orzekamy. Analizy przeczą zamachowi – hipotezę odrzucamy. Mamy zamach – badamy dalej: kto?, gdzie?, jak? i dlaczego? Jednak ta alternatywa od razu została odrzucona. Zastanawia więc, co jest ignorancją w tym względzie? Ufanie spiskowi czy wręcz przeciwnie – zupełne odcięcie się od hipotez, które na pierwszy rzut oka wydają się być nieracjonalne? Opieranie się na „wyimaginowanym” spisku mówiącym o próbie zamachu zamiast twardych faktach, które można niestety jedynie opisać jako „samolot spadł”, odrzuca regułę „ziarenka prawdy”. Wiadome jest, iż takie teorie traktuje się z przymrużeniem oka niczym wiadomość o pozostałościach materiałów wybuchowych na ciele Zbigniewa Wassermana. Niemniej całkowite niezbadanie danych okoliczności, hipotezy zamachu, strzałów, które jednak prokuratura wojskowa wzięła pod lupę, może służyć za przykład ignorancji.
Oczywiście można byłoby przyjąć do wiadomości wszelkie wnioski komisji Millera, które odpowiedzialnością za tragedię obarczyły m.in. warunki pogodowe, brak kontroli wysokości za użyciem wysokościomierza barometrycznego, brak reakcji na komendę „Pull up” oraz szereg innych, włączając nieprzygotowanie załogi, brak komunikacji z wieżą w Smoleńsku i inne. Takie wyjaśnienia oczywiście mogą i powinny być wiarygodne, o ile zdementuje się (uprzednio badając) wszystkie stare i wątpliwe, a także nowe wiadomości, jakie związane są z wydarzeniami kwietnia 2010. Mowa tutaj o samych niejasnościach przygotowywania wyjazdu do Smoleńska, samobójczej śmierci dyrektora kancelarii Premiera RP Grzegorza Michniewicza, odpowiedzialności BOR za przygotowanie wylotu czy innych elementach, jak tzw. taśm Edmunda Klicha oraz nagłym odsunięciu prokuratora Marka Pasionka od nadzorowania śledztwa smoleńskiego. Podobnie jest z niedawno opublikowanymi na WikiLeaks informacjami z e-maili pracowników wywiadowczej organizacji Stratfor mówiące jakoby Rosjanie w pewnych wypadkach „działali celowo”, chcąc nie tyle doprowadzić do katastrofy, lecz wymusić lądowanie Tupolewa w innym miejscu niż Smoleńsk. Wszystko to, jako objaw pewnego rodzaju „teorii spiskowej”, powinno zostać zbadane, gdyż w momencie pojawiających się wątpliwości i sporów między danymi wersjami nie może być mowy o jednym, całościowym, wyczerpującym i prawdziwym obrazie przyczyny katastrofy Tu-154 i śmierci jego pasażerów.
Od 1963 r. trwają ciągle dywagacje na temat śmierci amerykańskiego prezydenta Johna F. Kennedyego. Trudno jest określić, czy wszelkie teorie, także te określane mianem „spiskowych”, na temat zamachu na przywódcę USA są wynikiem moralnego obowiązku płynącego ze słynnej sentencji Kennedyego „nie pytaj, co państwo może zrobić dla ciebie, lecz zapytaj, co ty możesz zrobić dla państwa”. Niestety, w przeciwieństwie do Amerykanów, wielu Polakom badanie i recepcja katastrofy smoleńskiej znudziły się nie po 50 latach, a po niecałym roku. Nie mamy wiedzy, nie zadajemy pytań, nie rozważamy wszystkich możliwości, nie dążymy do poznania prawdy, zbudowania bez domniemań całościowego obrazu. Ciągle pojawiające się informacje powodują coraz większych kręgach społecznych coraz mniej (i z tego, co widać w przekazach medialnych w politykach) zaciekawienia, chęci refleksji i ich zbadania, a wręcz przeciwnie. Mają stanowić dla niektórych kręgów element „braku ciekawszego zajęcia”. Szkoda…