Trudna droga do wolności

2013/06/28
Mówi Roman Lipiński robotnik przymusowy w Niemczech, żołnierz gen. Stanisława Maczka

Za jedno słowo nieopatrznie wypowiedziane do Niemca, gdy zaczęły się ich rządy w Polsce w 1939 r., trafiłem, jako 15.letni chłopak do ciężkiej roboty u bambra, kilkadziesiąt kilometrów od Torunia, od rodzinnego domu. Po trzech dniach stamtąd uciekłem i wróciłem do domu. Zaraz za mną przyjechał czarny policyjny samochód. Zostałem wywieziony dalej. Znowu uciekłem.

 

Wtedy wywieźli mnie aż do Hamburga. Nie znałem tamtych okolic i nie wiedziałem nawet, w którą stronę do Polski. Ale nie poddałem się i stamtąd też uciekłem. Po paru dniach złapali mnie. Tym razem wywieźli aż do Francji, gdzieś do Normandii. Tam spotkałem podobnych do mnie buntowników, którzy myśleli tylko, jak tu „zwiać”.

Na lotnisku był nasz obóz pracy. W pewnym momencie przestaliśmy być pilnowani, rozluźniła się surowa dyscyplina. Do pilnowania nas pozostał tylko jeden Niemiec. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Jeden z nas najstarszy przekonywał, że to jest szansa dla nas, z której musimy skorzystać. Coraz częstsze były bombardowania lotniska. W czasie tych bombardowań Niemcy się chowali, prawie nas nie pilnowali. Wychodziliśmy ze schronów pierwsi. Pewnego razu po nalocie utworzyła się nas grupa ośmiu chłopaków. Postanowiliśmy uciec. Szliśmy na huk dział.

Natknęliśmy się na grupę żołnierzy. Zrazu myśleliśmy, że to Niemcy. Z ukrycia zobaczyliśmy jednak nieznane nam umundurowanie, inne hełmy. Byli to amerykańscy spadochroniarze. Nie wiedzieliśmy, że alianci wylądowali w Normandii. A że to była inwazja na Festung Europa dowiedziałem się dopiero po wojnie. Wśród amerykańskich komandosów znalazł się oficer znający język polski. Powiedzieliśmy mu, że jesteśmy uciekinierami z niemieckiego obozu pracy. Ten oficer powiedział nam, że wylądowało tu polskie wojsko. Spytał, czy chcemy do polskiego wojska iść Najstarszy z nas powiedział: chłopaki idziemy. No i poszliśmy wszyscy.

Przyjechał jeep i zawiózł nas do polskiej jednostki. Ze wzruszeniem zobaczyliśmy pancerników z orzełkami na beretach. Pierwszym oficerem, który z nami rozmawiał był płk dypl. Franciszek Skibiński. Chcieliśmy do polskiego wojska. Ale najpierw badał nas lekarz i decydował, czy nadajemy się do wojska. Ja zostałem skierowany na leczenie do Anglii.


Roman Lipiński przez długie lata PRLu ponosił bolesne konsekwencje słuzby w dywizji gen. Maczka
Fot. Maciej Krupa

Po leczeniu w szpitalu zostałem skierowany do Centrum Szkolenia Broni Pancernej. Za wszelką cenę chciałem być szoferem. Przeszedłem szkolenia, testy, poznałem budowę silnika, nauczyli mnie jeździć samochodem. Słuchaliśmy wykładów o tym, co dzieje się na froncie. Szefem wyszkolenia pancerniaków był kapitan, poznaniak. Powiedział, że na front mnie nie puści, bo miał syna podobnego do mnie i on zginął. Zrobił ze mnie instruktora jazdy. Dostałem za kursantów oficerów.

Byłem już żołnierzem po przysiędze w mundurze pancerniaków z naszywkami Poland. Tłumaczyłem kapitanowi, jak ja, szeregowiec mogę ochrzanić porucznika. Po trzech dniach zostałem awansowany na kaprala.

W wojskowej kantynie na terenie Centrum Szkolenia dowiedziałem się od żołnierza z drugiego baraku, że tam szkolą czołgistów. Powiedziałem kapitanowi, że chcę być kierowcą czołgu. Mój kapitan odkomenderował mnie ma to szkolenie.

Poznałem różne typy czołgów. Ale najbardziej podobał mi się taki niski, szeroki. Oficer czołgista powiedział mi, że to najszybszy czołg II wojny światowej kanadyjski Cromwell, rozwija 35 mil na godzinę w terenie. Na szosie nie można takiej szybkości wyciągać, bo uniesie się w powietrze. Trudno było w to uwierzyć. Ale ten czołg miał dwa silniki samolotowe. To były silniki z jakimiś wadami do samolotów się nie nadawały. Montowano je w czołgach.

Odbyłem miesięczne szkolenie na dowódców czołgów. Później skierowali mnie na szkolenie radiotelegrafistów. I trafiłem do 1 szwadronu uzupełnienia. Z tym szwadronem ruszyłem na front: 20 czołgów, 15 samochodów i 300 żołnierzy.

Dywizja gen. Maczka zdobyła już Belgię i wkraczała do Holandii. W walkach o Bredę odbyłem swój chrzest bojowy w szeregach 10 pułku strzelców konnych. To był pułk zwiadowczy i podlegał bezpośrednio gen. Maczkowi. Jeśli było potrzeba brał udział w walce, a przede wszystkim wykonywał zwiady. Byłem w szwadronie czołgów zapasowych. Dostarczaliśmy czołgi zapasowe na front w miejsce zniszczonych do 10 pułku strzelców konnych i 24 pułku ułanów. Oni przesiedli się na konie mechaniczne. To z tych pułków powstała w 1938 roku Brygada Kawalerii Zmotoryzowanej pod dowództwem ówczesnego płka Maczka.

Naszego dowódcę, gen. Maczka poznałem na wojnie w 1945 roku. Co to był za człowiek. Ojciec to mało. U niego nie było tak jak w Ludowym Wojsku Polskim. Żołnierz tam walczył, dopóki nie zginął. U Maczka było inaczej. Po walkach trzy dni było na wypoczynek. Generał często rozmawiał z żołnierzami, pytał czy tęsknimy za krajem.

To było na początku maja 1945 roku. Miałem dostarczyć czołgi do swego pułku. Ale coś zwlekano, 3 maja odbyła się defilada i miałem odjeżdżać do pułku z czterema czołgami. Ale przyszedł dowódca i powiedział, że już nie pojedziemy, bo koniec wojny. Byliśmy bardzo zaniepokojeni. Nie wiedzieliśmy, co dalej będzie. Umieliśmy przecież tylko strzelać.

Jeszcze przez dwa lata zostałem na terenie Niemiec. Zachęcano nas do wyjazdu do Kanady, Ameryki. Ale ja chciałem wracać do Polski. W 1947 roku przyjechaliśmy do Szczecina. Powrót do kraju uważałem za swój obowiązek, bo przed wojną w harcerstwie nauczyli mnie patriotyzmu. Miało się poczucie ukochania swojego kraju, gdzie nikt nie powie, że jesteś obcokrajowcem.

Ale już pierwsze miesiące pobytu w Polsce odmieniły mnie nie do poznania. Jak tylko przyjechaliśmy do Szczecina od razu nas pytano:, do jakiej partii chcesz należeć: PPR czy PPS. Powiedziałem, że nie chcę do żadnej. Nie przymuszano. I do dzisiaj nie należę do żadnej partii. Można powiedzieć, że poniosłem tego konsekwencje. Wróciłem do Torunia, do rodzinnego domu. U nas na Pomorzu ci żołnierze, co zapisali się do partii mogli skończyć szkołę, zostać inżynierami. Ja mogłem wziąć łopatę i iść do roboty. Wróciłem jako zwykły żołnierz, zdjąłem szlify kaprala, więc nie trafiłem do więzienia. Tak nam doradzali chłopaki z Powstania Warszawskiego. Wielu z nich dostało się do 1 dywizji gen. Maczka i opowiadali nam trochę o tym, co Rosjanie mogą zrobić. Oficerów, płka Skibińskiego aresztowano zaraz po wyjściu z pociągu. Pułkownik przesiedział w więzieniu 8 lat.


Legitymacja Romana Lipińskiego poswiadczająca obywatelstwo polskie, którą otrzymał wracając do Polski
Fot. Maciej Krupa

W Polsce, do której tak dążyłem rządzili Ruscy i ubowcy. Nie było łatwo. Nie było mowy o dostaniu roboty w Toruniu. Mówili mi, żebym szedł do Andersa, niech mi on da robotę. Odpowiadałem, że nie trzeba było nas wzywać do powrotu, bo w Polsce brak rąk do pracy. A teraz nas wysyłacie do Andersa.

W WKR-rze, gdzie się zameldowałem zastałem za biurkiem jakiegoś cywila w koszuli. Powiedział mi, że mogę iść do wojska, bo jak raz mój rocznik szedł w 1947 roku do wojska. Powiedziałem mu, że wojska to ja go mogę nauczyć. To był jakiś porucznik podobno, ale nie był w mundurze, skąd mogłem wiedzieć kim jest. Ja z moim doświadczeniem mógłbym być choćby i generałem. Byłem w mundurze, bo ja byłem z przedostatniego transportu, co wracał do kraju w mundurach. Później wracali po cywilnemu.

Jeszcze przez trzy miesiące po powrocie miałem prawa żołnierza. Przez te trzy miesiące mogłem bezpłatnie jeździć i jeździłem do Warszawy do siostry, do braci w Poznaniu, Krakowie, Elblągu. W Elblągu w poniemieckim zakładzie, co się nazywał już wtedy „Zamech” miałem dostać pracę. Ale podpalili tę fabrykę. Oskarżyli o to nas trzech, co wróciliśmy z Zachodu. Dwóch UB wykończyło. Ja do niczego się nie przyznawałem, udawałem, że nic nie wiem, nic nie widziałem. Trzy miesiące siedziałem w więzieniu, potem miałem areszt na terenie zakładu, nie mogłem nigdzie wyjść. Pomógł mi lekarz Niemiec i udało mi się wydostać. Wróciłem do Torunia.

Zaczynałem znowu wszystko od początku. Byłem robotnikiem, stróżem, wreszcie strażnikiem. Chciałem, żeby uznano moje umiejętności, ale ja nie byłem swój i tak już zostało,

W Toruniu we trzech zakładaliśmy Ogólnopolskie Stowarzyszenie Kombatantów Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Do Zarządu dostali się ludzie, którzy wstydzili się, że byli na Zachodzie. Zostali prezesami i mnie już nie znali.

Notował: zk

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej