Ucieczka przed polityką

2013/06/28
Petar Petrović

Nie jest łatwo odróżnić świat celebrytów, wywodzących się ze środowisk filmowych, serialowych czy muzycznych, od politycznego czy dziennikarskiego. Wszyscy oni dla nas tańczą, śpiewają, obrzucają się mięsem i dzielą się swoim życiem osobistym bądź intymnym. Kto tego nie potrafi, ten uważany jest za „drętwego”, „buraka” lub „trolla”. Albo wciąż żyje w XIX wieku. Wszyscy narzekamy na polityków, politykę, scenę polityczną, tak że samo to określenie ma zabarwienie pejoratywne. Mówimy o końcu polityki, postpolityce, metapolityce, o tym, że czas wielkich idei, podziału na prawicę i lewicę czy sporów światopoglądowych, został ostatecznie zamknięty w XX wieku. Program partii nie odgrywa prawie żadnej roli – kto przy zdrowych zmysłach by go czytał?

 

Gdzie nam uciekło „robienie” prawdziwej, poważnej, odpowiedzialnej polityki, spieranie się o rzeczy najważniejsze i dobro wspólne, gdzie się podziały idee, w których obronie nie tak dawno przelewały krew poprzednie pokolenia? Dlaczego dziś wszystko musi być „trendy”, „cool i „wypasione”? Dlaczego medialne dyskusje to nic więcej niż show i granie na najniższych ludzkich instynktach, a nie poważna debata? Czy jesteśmy skazani na pospolitykę/ pop-politykę, czy jest jeszcze szansa na poważne spojrzenie na zagrożenia, odrzucenie w kąt różowych okularów i przekonanie współobywateli do tego, że Polska, po Bogu, jest najważniejsza?

Polityka? A fe!

Hasło Francisa Fukuyamy o końcu historii, odnoszące się do ostatecznego upadku ideologii komunistycznej i przemian w Europie Wschodniej, jest dziś niezwykle często przywoływane. Okazuje się, że zwycięstwo demokracji liberalnej ogłoszono przedwcześnie, gdyż jest wiele miejsc na świecie, gdzie do takiej formy sprawowania rządów jest wciąż niezwykle daleko. Co więcej, jak na dłoni widzimy, że ład europejski załamuje się w zderzeniu z falami emigrantów, wywodzących się z innych kultur i z roszczeniami kolejnych grup „wykluczonych” i „mniejszościowych”. Skutecznie wykorzystują one rzeczywistą słabość Zachodu i działają na niekorzyść cywilizacji europejskiej, która sama zanegowała swoje chrześcijańskie korzenie i odrzuciła dużą część dorobku poprzednich pokoleń.


II wojna światowa i półwiecze PRL spowodowały, że jesteśmy narodem, który nie jest w stanie sam kształtować rzeczywistości swego państwa
Fot. Dominik Różański

Gwałtowne przemiany światopoglądowe, niekwestionowana dominacja środowisk lewicowych i przeprowadzanie przez nich rewolucyjnych, odgórnych zmian w społeczeństwach, nie napawają optymizmem. Klasyczny liberalizm zastąpiony został dyktaturą poprawności politycznej, która terroryzuje inaczej myślących i wyrzuca ich poza ramy dyskursu przestrzeni publicznej. Powoduje to, że wartości konserwatywne, prawicowe, chrześcijańskie, uważane są dziś za radykalne, przaśne, niebezpieczne i przede wszystkim „niepostępowe”.

Prawica na marginesie

Myląca może się wydawać widziana z dużej odległości scena polityczna państw europejskich bądź Parlamentu Europejskiego, gdzie wciąż istnieje klasyczny podział na lewicę, prawicę i centrum. Bliższe przyjrzenie się poglądom reprezentantów prawicy, konserwatystom i posłom, których ugrupowania odwołują się w nazwach do chrześcijaństwa, może wprawić w konsternację. Niewiele bowie m różnią się oni od swoich lewicowych kolegów, zarówno jeśli chodzi o kwestie światopoglądowe, jak i sposób zarządzania państwem czy gospodarką. W rezultacie zarówno świat medialny, polityczny, jak i środowiska kultury wyższej i niższej, zdominowane są przez przedstawicieli jednego nurtu, który nazywany jest dziś powszechnie mainstreamem. Agnieszka Kołakowska w książce Wojny kultur i inne wojny pisze, że postpolityka czy też poppolityka jest naturalną odpowiedzią na przemiany, które zaszły w zachodniej Europie i Stanach Zjednoczonych w XX wieku i uległy przyspieszeniu po II wojnie światowej, w szczególności w wyniku rewolucji społecznej pod koniec lat 60. To właśnie byłe pokolenie dzieci kwiatów w najbardziej widoczny sposób wpłynęło na banalizację i idealizację zarówno kultury, jak i polityki. Jego przedstawiciele głoszą, że wszystkie hasła, które mają wypisane na swoich sztandarach, są jedynie słuszne, a sprzeciwianie się im jest bezczelnością i niegodziwością. Twierdzą przy tym, że nie chodzi o żadną ideologię ani o działanie polityczne, zależy im tylko na tym, by „ludziom żyło się lepiej”. Chociaż ich wizja świata pokrywa się z lewicową argumentacją, często nie chcą się zgodzić z takim jej zakwalifikowaniem. Wolą ubierać ją w szaty „europeizmu”, „anty/alterglobalizmu”, „ochrony środowiska”, „humanizmu” i „obrony praw człowieka”. W ich mniemaniu nie można sprzeciwiać się tym postulatom, gdyż nie podlegają one dyskusji i już dawno osiągnięto co do nich konsensus.

Jacy wyborcy, tacy politycy

W efekcie politycy stali się zakładnikami coraz bardziej odmóżdżonej publiki, którą wyrwać z letargu może tylko proste hasło obiecujące jej szybkie podniesienie swojego poziomu materialnego bądź wskazujące jej wroga odpowiedzialnego za wszelkie niedostatki. Obywatele odpowiedzialni w systemie demokratycznym za kierunek, w którym idą sprawy państwowe, sami rezygnują z możliwości współrządzenia i podejmowania decyzji, wybierają zamiast tego wycofanie się do sfery życia osobistego i święty spokój. Mamy więc do czynienia z zaklętym kręgiem, w którym politycy dostosowują swoje wizje do coraz niższego poziomu potencjalnego elektoratu, a gdy zdobędą władzę, nie są zazwyczaj skłonni do przeprowadzania reform, które mogłyby ich kosztować utratę poparcia. Wyborcy, nie widząc natychmiastowych rezultatów rządów, przerzucają swoje głosy na opozycję, która obiecuje „gruszki na wierzbie”, i generalizują, że wszyscy oni to i tak „złodzieje”. Ze świeczką można szukać dziś polityków, których wizje reform sięgałyby dalej niż ich kadencja. Najczęściej zajmują się oni doraźnym reagowaniem na nagromadzone problemy, gdy sytuacja dojrzewa do katastrofy, gdy grozi ostrą reakcją społeczeństwa, bądź wykorzystaniem tematu przez opozycję.

Kwintesencją współczesnej degeneracji polityki było zwycięstwo Baracka Obamy w wyborach prezydenckich w Stanach Zjednoczonych. Proste, by nie powiedzieć prostackie hasła, retoryka – piękna z formy, pusta jak wydmuszka w treści, zachowanie godne celebryty. Pokolenie MTV słusznie rozpoznało w nim swojego reprezentanta. Podobny język, wspólna wizja świata, idealizm i oderwanie od rzeczywistości – młodość i atrakcyjność, wsparcie gwiazd popkultury – to wystarczyło, by pokonać kandydata republikanów, który mówił o twardych realiach, zagrożeniach i ciężkiej pracy. Pamiętajmy, że Stany Zjednoczone są krajem, w którym wciąż mamy do czynienia z silną prawicą, gdzie wartości konserwatywne nadal są żywe, a duża część społeczeństwa nadal wierzy, że jest odpowiedzialna za swoje życie i losy państwa.

Zachodnie standardy w polskim obiektywie

Najlepszym reprezentantem triumfu postpolityki na naszym krajowym podwórku jest Platforma Obywatelska i jej lider Donald Tusk, chociaż i pozostali aktorzy sceny politycznej starają się dopasowywać do „nowych czasów”. Po przegranych wyborach w 2005 roku ta partia stopniowo porzucała wszystkie hasła odnowy moralnej i strukturalnej III RP na rzecz statusu quo. Polegał on na wyrzeczeniu się walki z patologiami, które w całej swojej okazałości wyszły na światło dzienne przy okazji afery Rywina. Ileż to wtedy pisano i mówiono o potrzebie przeprowadzenia głębokich reform, przecięcia raz na zawsze pępowiny łączącej nasze państwo z PRL, budowania IV RP. Ale, że pamięć ludzka jest krótka, a ta wyborcy jeszcze bardziej powierzchowna, dziś już nikt z ekipy rządzącej nie pamięta o obietnicach, które jeszcze nie tak dawno składał. Obecnie już tylko PiS wyraża chęć urzeczywistniania swoich deklaracji, pozostałe partie dają nam do zrozumienia, że kształt naszego państwa, choć nie idealny, jest wielkim osiągnięciem, urzeczywistnionym podczas porozumienia przy Okrągłym Stole. I nie zmieniają tego słowa Adama Michnika, że było to „kolektywne dawanie d… ”, potwierdzające przecież krytykę przemian, które miały miejsce w Polsce, i sposobu, w jaki potraktowano komunistów. O tym, na jak niskim poziomie znajduje się polska polityka, świadczy też to, że człowiek, który przez wielu uważany jest wciąż za bohatera, szczyci się doskonałymi relacjami z Jaruzelskim, Kiszczakiem i Urbanem. Ludźmi, którym III RP powinna sprawić własną wersję Norynbergii.

Zacząć od public relations

„Nie robimy polityki, budujemy… ” – tak partia rządząca reklamowała swój program w ostatnich wyborach samorządowych. Ta taktyka przyniosła jej względny sukces. Udało jej się po raz kolejny zwyciężyć wybory, jednak przeciwnicy polityczni zmniejszyli do niej dystans. Czyżby prowadzenie polityki za pomocą PR, parasola ochronnego mediów i braku podejmowania zdecydowanych reform, w myśl filozofii, że liczy się „tu i teraz”, zaczyna tracić swój urok? Czy sztuczne wywoływanie tematów zastępczych, brutalne atakowanie PiS i Jarosława Kaczyńskiego oraz przekonywanie rodaków, że Polska nigdy nie miała tak wysokiej, jak obecnie, pozycji na świecie, w obliczu zastoju gospodarczego, kolejnych cięć budżetowych i podwyższania podatków, powoli przestają się sprawdzać? Kiedy już opadnie zainteresowanie Palikotem i rozłamowcami z PiS, a salonowych ekspertów zaboli szyja od ciągłego przytakiwania sobie i zgadzania się z tym, że prezes największej partii opozycyjnej jest szalony, a ugrupowanie to jest niereformowalne i najlepiej dla Polski byłoby, żeby raz na zawsze zniknęło ze sceny politycznej, trzeba będzie czymś nowym zainteresować Polaków. W końcu społeczeństwo może obudzić się ze smacznego snu, w którym wszyscy mają zapewnione „grillowanie” i „ciepłą wodę w kranie”, a rządzący ograniczają się do administrowania. W realnej polityce trwa bowiem rywalizacja między państwami na śmierć i życie, bankrutują całe kraje, inne zaś tracą swoją suwerenność na rzecz agresywnego mocarstwa. Jednego dnia „piarowa” bajka o bezpiecznej i dostatniej Polsce może pęknąć jak bańska mydlana i co wtedy?

Panie, a co mnie to obchodzi?!

Pytania o to, jak zachęcić Polaków do wysiłku i przekonać ich do tego, że jako obywatele wolnego kraju mają obowiązek się o niego troszczyć, zadają sobie raczej już tylko przeciwnicy obecnego stanu rzeczy. Nadal wierzą oni, że w Parlamencie reprezentanci narodu powinni się poświęcać dla dobra swoich współobywateli i rozwoju państwa. Uważają, że to, co się mówi, w dużej mierze pokrywa się z tym, co się myśli i co się chce zamieniać w czyn. Jasne, ludzie od zawsze pragnęli władzy i zaszczytów, często jednak rzeczywiście dążyli do poprawienia losu tych, którzy zdecydowali się w ich ręce powierzyć sprawy państwa i swoje bezpieczeństwo. W odczuciu społecznym większość osób, która się garnie do polityki, robi to z myślą o profitach i „żłobie”. Inni zaś większość swojego poselskiego czasu spędzają w mediach i stają się popkulturalnymi gwiazdami.

Jeśli nawet czasami zmieniamy zdanie o politykach, to najczęściej tylko wtedy, gdy dobrze znamy przedstawicieli danej partii i mocno z nią sympatyzujemy lub pod wpływem emocji, tak jak to miało miejsce po katastrofie pod Smoleńskiem. Wtedy to wielu Polaków poczuło, ale i zatęskniło, za „prawdziwymi politykami”, mężami stanu, państwowcami.

Polska to wciąż brzmi dumnie

Dyskusja o tym, jak uzdrowić polską rzeczywistość, trwa od początku transformacji w naszym kraju. Wygrało najprostsze rozwiązanie, polegające na kalkowaniu rozwiązań zaczerpniętych z Zachodu. Niestety, nie z rzeczywistych tradycji europejskich, które są nam tak samo bliskie, jak pozostałym krajom tego regionu, tylko z modnych, poprawnych politycznie ideologii, mających swoje korzenie w oświeceniu francuskim, darwinizmie społecznym i marksizmie. Polskie społeczeństwo i jego elity są zakompleksione i same lokują się na peryferiach Europy. Profesor Zdzisław Krasnodębski wielokrotnie porównywał stan naszej świadomości do społeczeństwa postkolonialnego, które wciąż uzależnione jest mentalnie, ideowo, kulturowo, gospodarczo i politycznie od kulturowego centrum. Kiedyś była nim Moskwa, dziś jest nim mityczna Europa, rozumiana jako twór doskonały, który powinniśmy bez zastanawiania się i dyskusji naśladować. Duża część polskiego społeczeństwa wszystko ocenia przez pryzmat tego, czy coś jest „europejskie”, czy też nie. Profesor Ryszard Legutko, pisząc o tym zjawisku, nie pozostawiał złudzeń, że jest to rezultat zerwanej więzi z II RP i dziedzictwem I RP. Tragedia II wojny światowej i półwieczne peerelizowanie społeczeństwa spowodowały, że jesteśmy już innym narodem, który nie jest w stanie z otwartą przyłbicą stanąć do boju o swoje miejsce w Europie i sam kształtować rzeczywistość swojego państwa.

Ta smutna konstatacja oczywiście nie musi się sprawdzić, choćby była najtrafniejszym opisem stanu polskiej duszy. O wiele bardziej optymistyczną drogę wskazują autorzy książki „Władza w polskiej tradycji politycznej”. Według nich, w celu odnowienia cnót obywatelskich, powinniśmy czerpać z osiągnięć naszych przodków, gdyż zostawili nam oni testament, z którego możemy dowiedzieć się, jak tworzyć dobry system polityczny i dbać o bezpieczeństwo kraju. W końcu historia udowodniła już wielokrotnie, że bazując na wartościach bliskich Polakom, można było nie tylko zachować polskość w czasach zaborów, ale także odbudować niepodległy kraj, a później przyczynić się do pokonania komunizmu.

O tym, w jaki sposób Polacy tworzyli Rzeczypospolitą Obojga Narodów i na jakich zasadach opierali ład społeczny, znakomicie pisze też profesor Andrzej Nowak w monografii „Od imperium do imperium”. Umiłowanie ojczyzny, działanie na jej korzyść, poświęcanie się dla współobywateli, kultywowanie wolności i tradycji, szacunek do prawa i religii, to cnoty, które i dziś mogłyby obowiązywać w Polsce XXI wieku. Republikański system sprawowania rządów ograniczał centralne zarządzanie i wszechwładzę monarchy i jego urzędników, rodził potrzebę dyskusji i prowadzenia merytorycznego sporu. I RP była państwem prawa i rzeczywistej, a nie nowożytnie pojmowanej, tolerancji. Obywatele zdawali sobie sprawę, że jest ona dobrem wspólnym, a nie „dojną krową”, że trzeba się dla niej poświęcać i dbać o jej bezpieczeństwo. Przekazywanie tych wartości i edukacja, kształtująca nowe pokolenie państwowców, spowodowała, że Polska odradzała się nawet w najtrudniejszych warunkach. Pierwsza „Solidarność” jest tego najlepszym przykładem. Idea IV RP była zaś próbą nawiązania do tej tradycji. Żadna postpolityka nie urządzi kraju w taki sposób, w jaki mogą to zrobić ludzie, których łączą wspólne wartości i miłość do ojczyzny.

 


 

Autor jest dziennikarzem Polskiego Radia.

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej