Zbigniew Borowik |
Wyświechtanym frazesem stało się często powtarzane przez polityków stwierdzenie, że u podstaw kryzysu w Unii Europejskiej leży brak zaufania. Fraza ta pełni rolę raczej retorycznego ozdobnika oficjalnych przemówień, aniżeli analitycznej konstatacji służącej lepszemu zrozumieniu tego, co się na starym kontynencie dzieje. Rzadko bowiem można spotkać się z próbą wyjaśnienia, czego ten brak zaufania ma dotyczyć. A odpowiedź jest stosunkowo prosta: dotyczy samego projektu europejskiej integracji w odniesieniu do jego celu i sposobów realizacji.
Fot. Artur Stelmasiak
W okresie, gdy Polska aspirowała do UE, celem integracji była ścisła współpraca państw członkowskich, które godzą się na przekazanie części swoich kompetencji na rzecz wspólnoty, z zastrzeżeniem, że mogą one dotyczyć tylko tych działań, które są trudne albo niemożliwe do zrealizowania na poziomie krajowym (zasada pomocniczości). O federalizacji Europy nie było wówczas mowy, a specyfikę Unii jako tworu, który nie jest ani luźnym związkiem w pełni suwerennych państw, ani też superpaństwem, oddawano łacińską formułą sui generis. Mówiło się wówczas raczej o równowadze miedzy elementem wspólnotowym i narodowym.
Nie znaczy to oczywiście, że wśród polityków nie było wówczas zwolenników federacji. Byli, ale stanowili mniejszość, zwłaszcza w stosunku do zwykłych obywateli, dla których idea integracji nigdy nie była czymś samo oczywistym i nigdy nie pojmowano jej jako mechanizmu likwidacji państw narodowych. Eurokracja przekonała się o tym, gdy upadł w referendach projekt traktatu konstytucyjnego, próbujący przemycić elementy federalizmu do samego rdzenia prawa europejskiego. Dlatego też kompromisowy, bo unikający odniesień do symboliki państwowej, projekt traktatu lizbońskiego przedłożono do zatwierdzenia już nie obywatelom w referendum, ale narodowym parlamentom.
Nic więc dziwnego, że najnowszy krok w stronę federalizmu, tym razem motywowany kryzysem w strefie euro, scedowano już tylko na poszczególne rządy. Po fiasku na grudniowym szczycie Unii jednomyślnej akceptacji zmian w traktacie lizbońskim, idących w kierunku utworzenia czegoś na kształt władzy gospodarczej dla Europy, zdecydowano się regulacje te przyjąć w drodze umów międzyrządowych, a wiec bez udziału narodowych parlamentów. Trudno się oprzeć wrażeniu, że kierunek, w jakim zmierza obecnie integracja, prowadzi do stałego zawężania pola legitymizacji podejmowanych decyzji. O sprawach tak ważnych jak wprowadzenie nadzoru nad budżetem państw decydować będzie stosunkowo nieliczne grono osób. Trudno się dziwić, że ludzie w naszej części kontynentu zaczynają przeżywać ogromne de ja vu.
Jeśli więc w efekcie takiego sposobu urzeczywistniania idei integracji europejskiej pojawia się wśród obywateli deficyt zaufania, to można łatwo wywnioskować, że jest on prostą konsekwencją deficytu demokracji, o którym w Unii mówi się od dawna, a nie próbuje się przeciwdziałać.
Dla nas ten deficyt demokracji objawił się ostatnio szczególnie boleśnie, gdy minister polskiego rządu przemawiając w stolicy kraju, w stosunku do którego z racji historycznych mamy prawo mieć ograniczone zaufanie, wygłosił tezę o potrzebie utworzenia stanów zjednoczonych Europy pod przewodnictwem Niemiec. Tezę, która nie była konsultowana nie tylko z opozycją, ale i pochodzącym z tej samej opcji politycznej ośrodkiem prezydenckim.
Przemówienie to, obliczone na zajęcie przez Polskę korzystniej pozycji w momencie tworzenia się nowego ładu po upadku strefy euro w jej dotychczasowym kształcie, przysporzyło zapewne uznania ministrowi Sikorskiemu w Niemczech, ale wywołało bardzo silne reakcje w kraju i dalszy spadek zaufania do idei integracji. To budzi sprzeciw nawet wśród widzących sens wzmocnienia elementów wspólnotowych.
A tymczasem stojąca w obliczu kryzysu Unia potrzebuje dziś zaufania bardziej niż kiedykolwiek dotąd. Z pewnością nie służy jego wzrostowi wszechobecne straszenie katastrofalnymi skutkami upadku strefy euro. I tak wszyscy wiedzą, że ten strach to tak naprawdę lęk o depozyty w niemieckich i francuskich bankach, które kupowały greckie i włoskie obligacje, umożliwiając tym krajom niewyobrażalne wręcz zadłużanie się. Szkoda, że wówczas zabrakło tak przenikliwych analiz ekonomicznych, jak te dzisiejsze określające do trzeciego miejsca po przecinku przewidywany spadek PKB w krajach Unii po upadku euro. Gdybyśmy wówczas mieli takich znawców, może dziś w ogóle nie trzeba byłoby mówić o kontroli budżetów i unii fiskalnej.
Co dalej z Unią? Zaczęła się u nas na ten temat dyskusja, która potrwa do marca, kiedy to mają zapaść ostateczne rozstrzygnięcia. Rząd Tuska gotów jest na akceptację automatycznego karania za przekroczenie dopuszczalnego poziomu deficytu budżetowego. Co jednak będzie, gdy w pakiecie na stole znajdzie się też ujednolicenie systemów podatkowych?