Rozmawiamy z Mirosławem Piotrowskim, eurodeputowanym (PiS, Europejscy Konserwatyści i Reformatorzy), profesorem Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II . |
Czy można powiedzieć, że traktat lizboński, podstawowy dokument konstytuujący wspólnotę 27 państw europejskich, dobrze służy polskim sprawom, polskim interesom w „integrującej się” Europie?
Trzeba przypomnieć, że traktat lizboński to tylko nieco zmieniona wersja eurokonstytucji odrzuconej w 2005 roku w referendach we Francji i w Holandii. Traktat został wprowadzony wbrew woli narodów europejskich. Polacy nie mieli okazji, by wypowiedzieć się na temat tego dokumentu. Przyjęły go parlamenty i rządy poszczególnych krajów. Tylko w Irlandii przeprowadzono referendum, w wyniku którego traktat został odrzucony. Jednak Irlandię przymuszono do przeprowadzenia kolejnego referendum i przyjęcia traktatu.
Jeśli zadamy sobie pytanie, czy jest on dobry dla Polski, to chyba niewielu ma takie złudzenia. Na wprowadzeniu tego traktatu najwięcej zyskały Niemcy, które były notabene jego promotorem, a najwięcej straciła Polska. Dotyczy to przede wszystkim sposobu liczenia głosów w Radzie Unii Europejskiej, a także odstąpienia od zasady jednomyślności.
W kontekście zbliżającej się polskiej prezydencji wspomnę o osłabieniu i zmniejszeniu politycznego oraz medialnego znaczenia przewodnictwa państwa w UE. Traktat lizboński wprowadził zmiany prowadzące do zawężenia zakresu spraw zarządzanych przez prezydencję na rzecz przewodniczącego Rady Europejskiej, którym jest teraz Herman van Rompuy. Tym samym ograniczeniu uległ zakres aktywności Polski podczas sprawowania przez nasz kraj przewodnictwa w Radzie UE.
Jaka jest geneza tego traktatu?
Traktat lizboński, czyli de facto eurokonstytucja w niewiele zmienionym kształcie, była sztandarowym pomysłem prezydencji niemieckiej, który udało się przeprowadzić. Ale już teraz Niemcy ponownie otwierają ten traktat, aby nie dopuścić do rozprzestrzeniania się kryzysu ekonomicznego, a ściślej, aby niemiecki podatnik nie musiał płacić za kryzys w Grecji, Irlandii, Portugalii, a być może wkrótce i w Hiszpanii. Niemcy w porozumieniu z Francją zdecydowały się na otwarcie traktatu lizbońskiego bez konsultacji z innymi krajami UE. To budzi sprzeciw nie tylko tzw. eurosceptyków, ale także komisarzy unijnych i posłów do Parlamentu Europejskiego, którzy choć na co dzień są zwolennikami tej koncepcji integracji, nie godzą się, żeby tylko dwa, co prawda najsilniejsze państwa członkowskie, dyktowały innym warunki.
Prof. Mirosław Piotrowski: Traktat Lizboński wprowadził zmiany zawężające uprawnienia prezydencji
Jaka faktycznie jest pozycja Polski w świetle traktatu?
Traktat lizboński osłabił pozycję Polski w UE. W założeniach systemu nicejskiego Polska dysponowała niemal taką samą liczbą głosów (27) w Radzie UE, co Niemcy (29). Od 2014 roku nastąpią radykalne zmiany. W celu uchwalenia unijnego prawa trzeba będzie zbudować koalicję reprezentującą 55% krajów UE zamieszkanych przez 65% ludności Wspólnoty. Oznacza to, że wpływy Polski zmniejszą się dwukrotnie niż możliwości Niemiec, gdyż nasz kraj zamieszkuje około 38 milionów osób, a w Niemczech mieszka około 82 milionów. W mojej ocenie Polska powinna przyjąć podobną strategię jak Niemcy, które traktują wszystkie dokumenty bardzo poważnie. Przypomnę, że przed wprowadzeniem traktatu lizbońskiego w Niemczech przyjęto ustawy okołotraktatowe. Oznacza to, że nasz zachodni sąsiad nie musi automatycznie przyjmować całego prawodawstwa unijnego, a inne kraje, w tym Polska, są do tego zobligowane. Niestety, dajemy się spychać do drugiej linii w UE.
Dlaczego polski parlament nie wprowadził takich czy zbliżonych obwarowań prawnych?
Mieliśmy taką możliwość. Rząd nie wykazał jednak inicjatywy w tym zakresie. Świadczy to o tym, że w Polsce dominuje podejście ideologiczne, fetyszyzujące UE jako twór wysoce idealny, do którego weszliśmy jak do ekskluzywnego klubu i najważniejsze jest, czy dobrze się zachowujemy, bo wszyscy na nas patrzą. Na ołtarzu tego wizerunku składamy interesy narodowe. Tymczasem wszyscy prowadzą ostrą grę o własne interesy.
Czy Polska stanowi przeszkodę w kontaktach krajów UE z Rosją, czy nie jest zawalidrogą w rosyjskim parciu na Zachód?
Wielu polityków zachodnioeuropejskich nie odpowie wprost na tak postawione pytanie, ale niechętnie podchodzi do promowanej przez Polskę wschodniej polityki UE. Polska powinna wykorzystać Partnerstwo Wschodnie w trakcie rozpoczynającej się niebawem polskiej prezydencji i uczynić z niego kwestię ogólnoeuropejską.
Niepokojące jest jednak, że nie znamy priorytetów naszej prezydencji bądź nasz rząd je ukrywa. Polski minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski stwierdził zresztą w Parlamencie Europejskim w Strasburgu, że rząd jeszcze nie ujawnia polskich priorytetów. Poprzez media poznajemy zaledwie nieoficjalne propozycje. A na przykład sprawujące obecnie prezydencję Węgry promują, obok wzmocnienia strefy euro, osobną strategię rozwojową dla rejonu Dunaju, co leży w ich interesie. Przedstawiają to jednak jako kwestię ogólnoeuropejską, niezwykle korzystną dla całej UE.
Takie podejście jest często stosowane przez inne kraje. Węgry zastosowały się do znanej zasady, że jeżeli nie mamy dość bezczelności, aby przedstawiać coś jako interes narodowy, musimy przedstawić to jako interes ogólnoeuropejski.
Co w tej sytuacji może zrobić Polska?
Nasz kraj powinien również stanąć na gruncie interesu narodowego i na przykład przy otwarciu traktatu lizbońskiego próbować wprowadzić regulacje korzystne dla siebie. Trzeba jednak zauważyć, że zapisy dokumentu z Lizbony są traktowane selektywnie. Istnieje na przykład zapis, że UE prowadzi wspólną politykę energetyczną. Ale cóż z tego. Mimo rezolucji Parlamentu Europejskiego i innych opinii w sprawie Nord Streamu, jako inwestycji zagrażającej środowisku naturalnemu, rurociąg, wbrew interesom gospodarczym i politycznym wielu krajów, jest kładziony na dnie Bałtyku. Wbrew zapisom o wspólnej polityce energetycznej Niemcy i Rosja prowadzą własną politykę. Potwierdza to stanowisko premiera Rosji Władimira Putina, który kiedyś stwierdził, że Unia przypomina Związek Radziecki i tylko czeka, kiedy podobnie się rozpadnie. W tym samym czasie zaś Rosja prowadzi skuteczną politykę odrębną wobec poszczególnych krajów, w tym z Niemcami, i widzimy jej efekty.
Jak rozumieć integracyjną rolę traktatu z Lizbony, skoro dopuszcza on istnienie choćby zorientowanej na wschód osi Paryż–Berlin, spychającej Polskę w oddziaływanie tego wektora w naszej polityce zagranicznej, a de facto ku rezygnacji z suwerennej polskiej polityki, zwłaszcza na kierunku wschodnim?
Jeżeli przez integrację rozumie się współpracę suwerennych państw, to jest to inicjatywa godna poparcia. Nie można jednakże dopuszczać do sytuacji, w której integracja polega na dominacji silnych państw, narzucających swoją wolę państwom gospodarczo słabszym, często wbrew ich interesom narodowym. Niestety, zapisy traktatu lizbońskiego pogłębiają te dysproporcje.
W polskiej polityce zagranicznej podejmujemy inicjatywy zmierzające do reanimacji tzw. trójkąta weimarskiego, ale ta ładnie brzmiąca inicjatywa nie niesie za sobą dużego ciężaru gatunkowego. Tymczasem ośrodki decyzyjne przesunięto na inne pola. Strategiczne decyzje podejmują politycy stojący na czele najsilniejszych państw europejskich. Polska chce także uczestniczyć w polityce europejskiej. Pierwszą podróż zagraniczną prezydent Komorowski odbył właśnie do Brukseli, gdzie spotkał się z szefem Komisji Europejskiej Barroso. Proeuropejska postawa polskiego rządu, nie zawsze zgodna z naszymi narodowymi interesami, spotyka się z pochwałą administracji brukselskiej. Można zaryzykować stwierdzenie, że im bardziej władze polskie są chwalone przez Brukselę, tym mniej skuteczną dla Polski politykę prowadzą. Jeśli naszą politykę cechuje stanowczość i jest ona zgodna z interesem narodowym, jesteśmy krytykowani przez urzędników unijnych i szefów innych państw.
Czy członkostwo w Unii poprawia nasze bezpieczeństwo, co jest sprawą ważną, zwłaszcza w kontekście naszego położenia na styku dwóch wielkich „płyt tektonicznych”: niemieckiej i rosyjskiej?
Unia Europejska jest nowym nieznanym wcześniej typem związku między państwami. Testujemy model związku 27 krajów, które mają ze sobą współpracować dla polepszenia bytu i bezpieczeństwa obywateli. Wiele jest dróg i koncepcji do tego prowadzących.
Obecnie widoczne jest dążenie do stworzenia sił obronnych UE na bazie wspólnej polityki bezpieczeństwa i obrony. Większość państw UE należy jednak do NATO, a jednocześnie powstaje koncepcja tworzenia konkurencyjnych wobec paktu północnoatlantyckiego sił europejskich. Wątpliwe, czy taka formacja powstanie. Są różne stanowiska w tej sprawie, jak choćby polskiego ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego, który niedawno powiedział, że Polska jest zainteresowana, aby tworzyć siły europejskie, jednocześnie przynależąc do NATO, bo dobrze mieć dwie polisy ubezpieczeniowe. Ale pójdźmy dalej i zapytajmy: jeśli trzeba będzie z którejś z tych polis zrezygnować, to z której Polska zrezygnuje i po czyjej stronie stanie w ewentualnym konflikcie interesów? Obecny szef NATO Rasmusen wątpi, że to się powiedzie. Rosji z pewnością zależałoby na dalszym podsycaniu antynatowskich, tj. antyamerykańskich nastrojów w Europie. Uważam, że NATO jest wypróbowaną formułą i decydenci w niektórych głównych państwach europejskich będą wyhamowywać powstawanie sił europejskich.
Zatrzymajmy się jeszcze nad rolą polskości, polskiej tożsamości w świecie tych różnych problemów i interesów, z którymi mamy czy będziemy mieć do czynienia w świecie UE. Co z polskim patriotyzmem ukształtowanym na staropolskim republikanizmie i bolesnych polskich doświadczeniach dwóch ostatnich stuleci? Jak to widać z Brukseli, Strasburga?
W założeniu UE stawia na jedność w różnorodności i deklaratywnie pozostawia państwom członkowskim swobodę wyboru i pielęgnowania własnych wartości i tradycji.
Wiele osób zastanawia się, jak dzisiaj zdefiniować patriotyzm. Czy przesunąć go do lamusa, czy też nieco uszlachetniając, w dalszej perspektywie go kultywować?
Umiłowanie ojczyzny i własnego narodu, jak sądzę, dominuje nadal w polityce unijnej w wielu krajach europejskich: w Niemczech, Anglii, Hiszpanii czy we Francji. Niezwykle ważne jest, aby ten patriotyzm można było wypełnić treścią. Trzeba jednak ustalić hierarchię wartości, czyli kim jesteśmy i ku czemu zmierzamy. Większość uważa, że najpierw jest się Niemcem, Francuzem, Włochem, Hiszpanem, Polakiem, a później Europejczykiem. Ale są też tacy, którzy czują się bardziej Europejczykami, kosmopolitami i niewielkie znaczenie ma to, że urodzili się w Polsce czy Holandii. Uważają to za przypadek.
Jednak miejsce urodzenia, kultura, tradycja i religia kształtują człowieka. Istnieje obawa wyzbycia się tych wartości w UE. Temat jest poważny i zasługuje na debatę. Europa zaczyna się bowiem stawać czymś w rodzaju mieszanki, tygla różnych narodowości i wartości. Jest tylko pytanie o skalę tego zjawiska. Patriotyzm, o którym mówi się przy okazji wielkich rocznic, a nie na co dzień, powinien zaś stać się przedmiotem poważnej debaty.
W Polsce nie mamy do czynienia z problemami na tle etnicznym czy religijnym, jak choćby w Belgii, nazywanej sercem Europy, gdzie mieszczą się najważniejsze instytucje unijne, jak we Włoszech, Francji i innych państwach UE, gdzie jest dużo napływowej, odmiennej kulturowo i religijnie ludności. Tam na pierwszy plan wysuwa się kwestię polityki imigracyjnej UE. Pewne kontrowersyjne propozycje przedstawiają obecnie Włochy i Francja.
Jak wygląda problem reprezentacji i troski o interesy państw członkowskich w strukturach Unii Europejskiej?
Posłowie do Parlamentu Europejskiego reprezentują poszczególne kraje i regiony unii, w których zostali wybrani. W moim przypadku jest to Polska i Lubelszczyzna. Z definicji mamy działać na rzecz dobra wspólnego, czyli całej unii, tzn. podchodzić tak samo do problemów, które zaistnieją w Dublinie i Lublinie. W praktyce nie jest to jednak realizowane. Uważa się ponadto, że PE nie reprezentuje narodów Europy, bo nie ma europejskiego demosu. W związku z tym tworzy się pewna próżnia, nazywana też fikcją. Dochodzi do stworzenia mechanizmów określanych w literaturze fachowej mianem „deficytu demokracji”. Parlament Europejski nie ma bowiem inicjatywy ustawodawczej, nie decyduje samodzielnie, co najwyżej współdecyduje.
Unia jest nadal swojego rodzaju koncepcją, procesem dziejącym się, do którego ciągle są dorzucane nowe pomysły. W którym kierunku pójdzie, zależy właśnie od wyborów; czy ster przejmą ludzie o nastawieniu socjalistyczno-europejskim, czy też prawica dążąca do przywrócenia Europy ojczyzn.
Czy główną ideą Unii Europejskiej jest pojednanie europejskich narodów i zapewnienie im dobrobytu?
Ideą, która dała fundamenty UE, było silne dążenie do utworzenia wspólnoty europejskiej, dzięki której można by było odbudować Europę po zniszczeniach II wojny światowej i zapobiec wojnie w przyszłości. Podstawą tych działań była współpraca gospodarcza i polityczna prowadząca do pojednania i zapewnienia dobrobytu mieszkańcom państw europejskich. O zrealizowanie tych celów zabiegano, używając różnych instrumentów. Ścierały się też różne koncepcje odnoszące się do kształtu UE. W tej chwili obserwujemy dominację koncepcji socjalistycznych, zarówno w gospodarce, perspektywach politycznych i finansowych, jak i strategii 2020.
Jaki zatem mechanizm, idea faktycznie rządzi unią?
Najczęściej mówi się o europejskiej wartości dodanej, która ma zapewnić dobrobyt wszystkim krajom unii. Oznacza ona, że wszystkie przedsięwzięcia europejskie muszą mieć perspektywy wykraczające poza lokalne narodowe interesy. Realizowane mają być cele rozpoznawane na poziomie ogólnoeuropejskim.
Można więc powiedzieć, że unia jest budowana na odwróceniu zasad i fundamentów?
Może o tym świadczyć rugowanie krzyża i wartości chrześcijańskich oraz przesadne opieranie się na ideach rewolucji francuskiej.
Dziękuję za rozmowę.
Zdzisław Koryś