Łukasz Kobeszko |
Zdobycie przekonania, iż przyszło nam żyć w momencie jednego z największych w historii kryzysów kultury chrześcijańskiej, a wręcz ostatnich jej bastionów, które przechowuje jeszcze życie społeczne oraz instytucje, nie wymaga dzisiaj większego trudu. Objawy tej zapaści, składające się na poważną chorobę toczącą cywilizację Zachodu, są nam dobrze znane. Można wręcz sądzić, że ich ciągłe wyliczanie staje się zajęciem nieprzynoszącym większych korzyści. Działanie zorganizowanego, współczesnego zła możemy dostrzec nie tylko w wiadomościach z telewizji lub gazet, lecz obok, wśród naszych rodzin i przyjaciół. W jakimś sensie skutki tego stanu dostrzegamy również w nas samych. Wyraźnie widać, że Kościół stanął oko w oko z natarciem przybierającym rozmiar otwartej wojny kulturowej. Każdy atakowany chciałby wiedzieć, jakie są szanse na przeprowadzenie skutecznej obrony, a nawet kontrofensywy odpierającej agresora. W tym wypadku jednak nie bierzemy udziału w zwykłej walce, lecz w „trudach i przeciwnościach jako dobrzy żołnierze Chrystusa Jezusa” (I List do Tymoteusza, 3). Nasze zmagania nie zamykają się w doczesnych kalkulacjach i ziemskich horyzontach.
W jednej ze znanych homilii św. Augustyn zwrócił uwagę, że chrześcijanie dość często konstatują, iż przyszło im żyć w trudnych, złych bądź w najlepszym wypadku w wymagających czasach. Nie trzeba być przenikliwym badaczem historii Kościoła, aby zgodzić się z dalszą częścią wywodu świętego biskupa Hippony mawiającego, iż dla człowieka wierzącego czasy są i będą w pewnym sensie zawsze „złe”. W bardzo subtelny sposób zwrócił na to uwagę sam Jezus, który podczas Ostatniej Wieczerzy prosił za swoimi uczniami, aby Ojciec „nie zabierał ich ze świata”, lecz przede wszystkim „ustrzegł od złego” (J 17, 15). Pomimo trudności, bólu i rozczarowań, jakie spotykają nas w ziemskim życiu, nie możemy uciekać od zastanego świata, zamykając się w opisywanym przez znanego niemieckiego filozofa Martina Heideggera skrajnie pesymistycznym i depresyjnym „byciu ku śmierci” (niem. Sein zum Todt). Chrześcijaństwu chodzi o coś zupełnie innego niż Heideggerowi, który do końca życia cierpiał na dotkliwe wyrzuty sumienia przez swój krótkotrwały flirt z hitleryzmem. Nasze istnienie to właśnie przeciwieństwo „bycia ku śmierci”. To „bycie ku życiu”, zgodnie z Boską obietnicą zmierzające do zbawienia duszy nieśmiertelnej i osiągnięcia wieczności. Zastanawiając się głębiej nad stworzoną przez Heideggera koncepcją „bycia ku śmierci”, dostrzeżemy w niej zapowiedź przewrotnego charakteru współczesnego postchrześcijaństwa, parodiującego łaskę Bożą i odwracającą sens orędzia Chrystusa.
Wypowiedziana podczas wielkoczwartkowej nocy prośba Jezusa o ustrzeżenie od złego Jego uczniów jest niczym innym jak ostrzeżeniem przed konkretnym, osobowym złem reprezentowanym przez Szatana, który wielokrotnie, aż po sam koniec czasów będzie manifestował swoją obecność w życiu Kościoła i świata. To właśnie „ojciec kłamstwa” jest głównym autorem toczonej od początku wojny przeciwko „dzieciom światłości” żyjących dzięki owocom łaski Kościoła i jego sakramentów. Zorganizowany i wielowarstwowy atak na chrześcijaństwo obecny jest od zawsze. Przebiega równoległe w płaszczyźnie ziemskiej i nadprzyrodzonej, przybierając bardzo różne formy, którym nie będziemy potrafili się przeciwstawić za pomocą czysto doczesnych środków i strategii. Ten atak będzie trwać do końca historii. Trzeba więc pogodzić się z tym, że dla chrześcijan każda chwila ziemskiego bytowania jest równocześnie chwilą wielkiego, odwiecznego zmagania.
Co jeszcze bardziej istotne, w tym zmaganiu nie ma pól walki mniej lub bardziej znaczących. Wszystkie odgrywają olbrzymią rolę, składając się na jeden wielki organizm Kościoła i cywilizacji chrześcijańskiej.
Stały przeciwnik, stała czujność
W czytaniu ostatniej modlitwy liturgicznej przed udaniem się na spoczynek – komplety – w dawnym Brewiarzu Rzymskim codziennie, w obecnej Liturgii Godzin w każdy wtorek, znajduje się znamienny fragment z I Listu św. Piotra Apostoła – „Bądźcie trzeźwi, czuwajcie. Przeciwnik wasz, diabeł, jak lew ryczący krąży, szukając, kogo pożreć. Mocni w wierze przeciwstawcie się jemu”. Odczytywane u kresu dnia słowa zwracają nam uwagę, że walka antycywilizacji zła przeciwko Chrystusowi ciągle będzie trwać, a nie możemy zdezertować z tego pola bitwy. Przy świadomości, ożywianej łaską nadprzyrodzoną z Nieba, uobecnianą przede wszystkim w sakramentach Kościoła, wszelkie nawet najgorsze odsłony zbiorowego i jednostkowego zła w historii ludzkości: wojny, prześladowania, katastrofy lub agresywne reżimy polityczne walczące z Bogiem i jego krzyżem będą częścią jednego planu w perspektywie wieczności skazanego jednak na pełną klęskę.
Sceptycznie nastawiony czytelnik może w tym miejscu stwierdzić, że skoro działanie przewrotnego ducha jest im manentną cechą ziemskiego życia, a na końcu i tak Bóg odniesie zwycięstwo, to wszelkie ludzkie wysiłki w walce ze zorganizowanym złem mogą okazać się bezowocne. „ Mocne w wierze przeciwstawianie się” oznacza jednak wezwanie do przezwyciężenia duchowej bezradności i lenistwa. Z egoistycznych i wygodnickich pobudek przejawy takiego lenistwa lubimy nazywać „realizmem”, „ostrożnością”, „zrozumieniem”, „tolerancją” czy w końcu „niewtrącaniem się w sprawy, na które i tak nie mam wpływu”. Jakże wielu jednak świętych zwracało uwagę na prosty fakt, iż do triumfu zła wystarczy tylko, żeby nawet głęboko wierzący ludzie nic nie robili!
Atak na chrześcijaństwo trwa od początku jego istnienia
| Fot. Dominik Różański
Mysterium iniquitatis
Jednym z najbardziej dobitnych głosów na temat obecności w życiu Kościoła i świata swoistej „tajemnicy nieprawości” (łac. mysterium iniquitatis) był głos papieża Pawła VI. W połowie listopada 1972 r. jedną ze środowych audiencji generalnych poświęcił on problemowi nieustannie działającego, osobowego zła. Ówczesny Ojciec Święty zwrócił uwagę, że pole do działania szatana i jego planu destrukcji Kościoła otwiera zawsze grzech. Przejawia się on w degeneracji Bożego daru wolności. Zło, jak uważali niektórzy filozofowie wczesnochrześcijańscy, nie jest jedynie brakiem dobra, lecz przede wszystkim konkretną siłą przejawianą przez realnie istniejącą istotę duchową. Jedną z cech tej istoty jest przewrotność i swoiste „małpowanie” Boga. Skłania ono człowieka do przewrotności, hipokryzji i fałszowania rzeczywistości. Nieskory do radykalnych słów Paweł VI określił postać złego ducha jako straszną, tajemniczą i budzącą grozę.
Papież przypomniał, iż sprzeciwia się odwiecznemu nauczaniu Kościoła ten, który odrzuca istnienie demonów lub przedstawia je jako uniwersalny mit personifikujący „nieznane przyczyny naszych nieszczęść”. Co więcej namiestnik Chrystusa zauważył, iż szatan nie wywiera wpływu jedynie na jednostki. Zasiewane przez niego ziarno grzechu nie skutkuje tylko złymi wyborami indywidualnymi. Zły duch wywiera również wpływ na całe społeczeństwa oraz instytucje. Błędne idee i modele życia, które były wielokrotnie potępiane przez Magisterium Kościoła, mogą stać się szczeliną, przez którą do Kościoła i świata może przenikać swąd demonów.
Zdecydowane słowa papieża mającego opinię człowieka łagodnego i „otwartego na dialog ze światem” wówczas dla wielu były szokujące. W dobie optymizmu obecnego w życiu kościelnym, głoszącego „nową wiosnę Kościoła” po Soborze Watykańskim II, oraz silnego wpływu idei buntu obyczajowego społeczeństw zachodnich z 1968 r., głos z Watykanu przypominający o tajemnicy osobowego zła przybrał kształt nagłego zgrzytu. „Duch tego świata” nie mógł znieść, iż ktoś ośmielił się powiedzieć, że chrześcijaństwo nie jest drobnomieszczańską stabilizacją, lecz stanem nieustannej duchowej i kulturowej wojny.
Słowa Pawła VI, co lepiej rozumiemy z perspektywy czasu, były próbą przeciwstawienia się tragicznym skutkom wstrząsu, jaki tradycyjnie chrześcijańska kultura Zachodu odczuła w wyniku rewolty z końca lat sześćdziesiątych, przebiegającej pod znakiem „wolnej miłości”, pokoju i sztucznych rajów stworzonych za pomocą narkotyków. Papieskie ostrzeżenia były równocześnie profetyczną wizją wybuchu kolejnej wojny kulturowej przeciwko tworzącym fundamenty Starego i Nowego Świata wartościom nauki Chrystusowej. Tym razem będzie to wojna, w której demoniczny przeciwnik kolejny raz karykaturalnie odwróci znaczenie słów miłość, pokój i raj, pochodzących przecież wprost z Bożych ust. Pomimo różnic wynikających z okoliczności zewnętrznych, podobnie jak w poprzednich ofensywach tej wojny, działanie demona opiera się na karykaturze i przeciwieństwie – w miejsce autorytetu chce postawić rewolucję, odpowiedzialność zastąpić nieskrępowaną wolnością, współczucie – egoizmem, nawrócenie – bezowocnym dialogiem tolerującym grzech.
Syn nieprawości
Najbardziej zagadkową postacią, w której ogniskują się skoordynowane działania przeciwko Bogu i Kościołowi, jest Antychryst. Trwają spory biblistów, teologów i filozofów, czy w tym przypadku możemy mówić o jakiejś jednej, konkretnej osobie, czy może o grupie ludzi. Sądzi się nawet, że określenie to stanowi personifikację wielu zjawisk i tendencji działających na szkodę Mistycznego Ciała Chrystusa. Prefigurację Antychrysta znajdziemy już w Starym Testamencie. W Księdze Ezechiela zapowiadane jest przyjście „przewrotnego króla pod koniec czasów”. Podobnie prorok Daniel zapowiada pojawienie się postaci tajemniczego i potężnego władcy bluźniącego imieniu Bożemu i prześladującemu wyznawców Boga. W Nowym Testamencie grecki termin „antichristos” występuje w Listach św. Jana w liczbie pojedynczej bądź mnogiej („antichristoi”). Nie rozwiązując dylematu w kwestii dokładnego adresata tego pojęcia, w świetle Pisma Świętego widzimy, że Antychryst jest w pewnym stopniu demoniczną karykaturą Chrystusa. O ile Syn Boży jest pełnią prawdy, jawnego i nieukrywającego niczego świadectwa dobra i posłuszeństwa, o tyle Antychryst pozostaje symbolem kłamstwa, fałszu, zwodniczości oraz tajnych planów wiodących do buntu i śmierci.
Do postaci Antychrysta wiosną 2007 r. nawiązał emerytowany abp Bolonii kard. Giacomo Biffi podczas rekolekcji wielkopostnych dla papieża Benedykta XVI oraz pracowników Kurii Rzymskiej. Sam Ojciec Święty wielokrotnie wracał do tego zagadnienia w swoim dwutomowym dziele „Jezus z Nazaretu”, podobnie jak kard. Biffi opierając się na słynnym dziele rosyjskiego filozofa Włodzimierza Sołowjowa „Opowieść o Antychryście”. W ujęciu tym Antychryst jest nie tylko symbolem zdeprawowanego ducha tego świata i ziemskim dowódcą ofensywy przeciwko Bogu, lecz także rodzajem podstępnego konia trojańskiego tkwiącego w samym środku organizmu Kościoła. Antychryst to wykształcony egzegeta i wyrafinowany intelektualista znakomicie znający Pismo Święte i historię Kościoła. Ma opinię życzliwego wszystkim filantropa i humanisty. Postrzegany jest jako miłośnik pokoju, światowego rozwoju, międzyreligijnego dialogu i tolerancji. Nie zwalcza religii i wiary, starając się wyjść naprzeciw duchowym pragnieniom całej ludzkości. System wierzeń, który proponuje, zawiera jednak treść czysto ziemską i doczesną. Religia Antychrysta nie opiera się na żadnych dogmatach ani prawdach ostatecznych. W rzeczywistości boleśnie okraja życie duchowe do sfery aktywności społecznej, naukowej bądź politycznej.
Celem Antychrysta jest zbudowanie nowego, dwuznacznego i perwersyjnego mesjanizmu opartego nie na czci oddawanej Bogu, lecz ukrytym wywyższeniu samego siebie i oszukańczych idei. Gdy zamiary „wielkiego reformatora” zostaną przypadkiem ujawnione, ten odsłania swoje oblicze i rozpoczyna dotkliwe prześladowanie garstki pozostałych na świecie chrześcijan.
Katechizm Kościoła Katolickiego (par. 675 i 676) potwierdza w pewien sposób powyższą symbolikę. Wskazuje, iż przed powtórnym przyjściem Chrystusa Kościół przejdzie przez wielką próbę, która zachwieje wiarą wielu wierzących i odsłoni „tajemnicę nieprawości” wspominaną przez Pawła VI. Zwiedzie ona wielu pod płaszczykiem fałszywej „religii przyszłości”, której celem nie jest zbawienie duszy, lecz ziemska władza i dominacja.
Wielka stawka
Ideę Antychrysta i głos Ojca Świętego starają się bagatelizować lub wyśmiewać liberalni teologowie lub filozofowie. Jeden z najbardziej znanych myślicieli europejskich, Slavoj iek, w przewrotny sposób zdaje się tłumaczyć, iż lęk przed końcem czasów, Antychrystem i ponownym przyjściem Chrystusa stanowi freudowską racjonalizację strachu sytych społeczeństw Zachodu przed zmianą politycznego i gospodarczego status quo. Takie poglądy nie dziwią u intelektualisty odrzucającego wiarę w bóstwo Chrystusa i twierdzącego, że po ukrzyżowaniu nastała „epoka władzy ludzkiego ducha, symbolizowana w chrześcijaństwie przez postać Ducha Świętego. iek nie jest stanie wyjść poza ograniczone teorią nowoczesnej psychoanalizy postrzeganie rzeczywistości. Jednakże zaangażowani w życie Kościoła katolicy wzorem filozofa ze Słowenii nie powinni udawać, iż zapowiedź wielkiej próby, której mogą zostać poddani, to jedynie rodzaj oryginalnej mitologii lub poetycka symbolika.
Czy tego chcemy, czy nie, od samego początku istnienia Kościoła znajduje się w oku cyklonu wielkiej rozgrywki między dobrem a złem. Ma ona charakter realny i dostrzegalny, choć jej wynik zostanie ogłoszony na płaszczyźnie nadprzyrodzonej. Duchowa walka, którą w doczesnej terminologii nazwiemy wojną cywilizacyjną, toczy się zarówno w nas samych, jak i w naszych środowiskach pracy, parafiach i duszpasterstwach, szkołach, uczelniach, sądach i parlamentach. Żaden z obszarów życia inydwidualnego, rodzinnego i społecznego nie jest i nie będzie z niej wyłączony.
Prawdziwym orężem, który powinniśmy wykorzystywać w tej walce z mocami ciemności, jest prawdziwa moc Boga Ojca, Jezusa Chrystusa i Ducha Świętego, ufność w orędownictwo Matki Najświętszej i w świętych obcowanie, wiara w głęboką moc Eucharystii i sakramentów, modlitwa za świętych i pobożnych kapłanów, rodziny oraz prawdziwie chrześcijańska miłość nieprzyjaciół, która każe nam z całą stanowczością potępiać błąd i grzech, ale kochać grzesznika.
Największym bowiem niebezpieczeństwem nowoczesnych czasów, jak powiedział kard. Stefan Wyszyński, jest zagubienie wrażliwości na nadprzyrodzoność Kościoła Chrystusowego i nadprzyrodzoność wszystkiego, co się dzieje w Kościele. Bez tej wrażliwości w wojnie kulturowej przeciwko chrześcijaństwu nie będziemy w stanie wygrywać żadnych bitew.