Robert Winnicki |
W lutowym numerze „Naszego Głosu” ukazał się artykuł Zdzisława Korysia, zatytułowany „Po stronie człowieka”. Znalazłem w nim wiele cennych spostrzeżeń, dotyczących wzajemnych relacji pomiędzy religią i kulturą w jej specyficznym, polskim wydaniu. Czytelnika cieszy w nim zwłaszcza niemal poetycka, miejscami, stylistyka, co jest dziś rzadko spotykaną umiejętnością, zwłaszcza w tekście pisanym, było nie było, prozą. Niewątpliwie, autor potrafił nie tylko zawrzeć wyrażaną przez siebie treść w słowach, ale i sugestywnie owymi słowami „odmalować” przedstawianą rzeczywistość.
Jeśli miałbym wypisać skojarzenia, jakie przychodzą mi na myśl w związku z omawianym artykułem, to byłyby nimi niewątpliwie: harmonia i spokój. Bodaj najpełniej wyraża to jedna z wypowiedzi, zawartych w tekście: „I nasza religijność jest w istocie inna. Raczej jest religijnością ciszy, pokoju, współrozumienia, mistyki ziemi.” Artykuł Zdzisława Korysia koi, wprowadza nas w rzeczywistość sielankowego, ciepłego, niedzielnego popołudnia na wsi, spędzanego na łonie przyrody przez tradycyjną polską rodzinę, pokrzepioną wcześniej duchowo Mszą świętą. Pamiętać jednak trzeba, że niedziela, czy niedzielne popołudnie, to zaledwie fragment tygodnia. I tak samo jak „świątecznie” szczęśliwą rodzinę mogą trapić bardzo poważne problemy, zaburzenia czy nawet patologie, tak i sielankowy obraz kultury polskiej, czy wyidealizowane postrzeganie polskiej religijności, mogą być odległe od pełnej o nich prawdy.
Chciałbym w tym miejscu odnieść się do kilku zjawisk, które autor artykułu „Po stronie człowieka” zaprezentował w jednoznacznie pozytywnym świetle, a które domagają się krytycznego komentarza. Dlaczego uważam za istotne, by taki, nazwijmy to, konstruktywnie krytyczny, komentarz, wybrzmiał? Przede wszystkim dlatego, że zauważam niemal zupełny jego brak w dyskusjach i sporach toczących się na temat polskiej historii, tożsamości i kultury. Dyskurs społeczny dotyczący tych, fundamentalnych dla życia narodowego, kwestii, odbywa się niemal wyłącznie pomiędzy dwoma biegunami, dwoma, nazwijmy to, szkołami. Jedną nazwałbym szkołą apologetyczną (nie mylić z apologetyką katolicką – dziedziną, mam wrażenie, bardzo zaniedbaną współcześnie w Kościele) i w zasadzie bezkrytyczną wobec wymienionych wyżej składników polskiego „jestestwa”. Druga byłaby szkołą krytycznie antynarodową, zajmującą się nieustanną „demitologizacją” polskości, ciągłym tropieniem domniemanych „grzechów”, przejawów „ciemnoty, zacofania i przemocy symbolicznej” i wynajdywaniem lub wręcz wymyślaniem „ponurych kart” naszej przeszłości.
Dla każdego, kto posiada w sobie elementarne poczucie przyzwoitości, poczucie przynależności i identyfikacji ze wspólnotą narodową, postawa szkoły „demitologizacyjnej” jest rzecz jasna nie do przyjęcia. Nie czas i miejsce by wchodzić tu w genezę owego zjawiska ojkofobii (czyli niechęci czy wręcz nienawiści wobec własnej wspólnoty – religijnej, narodowej lub/i rodzinnej) – zorientowany czytelnik nie będzie miał problemu z umiejscowieniem wielu wpływowych ośrodków, zawodowo demaskujących „ciemne strony polskości” na mapie naszych mediów czy środowisk opiniotwórczych (a niezorientowany i tak prawdopodobnie już wcześniej porzucił lekturę niniejszego artykułu). Dosyć powiedzieć, że systematycznie wykonywana jest olbrzymia praca by, najkrócej rzecz ujmując, Polskę i polskość Polakom skutecznie zohydzić. Tutaj mielibyśmy więc umiejscowione grono przeciwników tego, co bardzo ogólnie możemy określić jako polskie dziedzictwo kulturowe, dziedzictwo polskiego chrześcijaństwa, dziedzictwo i tożsamość stanowiące o tym, że naród jest narodem, wspólnotą, a nie zbiorem jednostek nastawionych na realizację swoich egoistycznych interesów.
Przejdźmy jednak do naszego „obozu”, w którym wydaje się dominować, wspomniana wcześniej, szkoła bezkrytycznego podejścia wobec części składowych polskiej historii i kultury. Reakcja „apologetyczna” jest psychologicznie zrozumiała – wobec, frontalnego nieraz, ataku na wszystko, co stanowi o naszym katolicyzmie i polskości, naturalnym odruchem jest równie „frontalna” obrona. Bardzo łatwo jednak zagubić w ten sposób zdolność do zdrowej krytyki. A jest co w polskiej kulturze krytykować, również z pozycji jak najbardziej katolickich i patriotycznych, narodowych.
Warto zatrzymać się zwłaszcza nad kształtem polskiej religijności, w której zdecydowanie zbyt często dobroduszność mylona jest z pobożnością, a łagodność z autentyczną postawą katolicką. Nie tylko wśród złośliwych komentatorów, ale i wśród autentycznie zaangażowanych katolików, kapłanów czy nawet hierarchów, usłyszeć można anegdotę, że ulubionym świętym polskiego Kościoła jest … „święty spokój”. Słyszałem wprawdzie to określenie w odniesieniu do czasów współczesnych, ale czy nie jest to pewien przejaw tendencji mocno zakorzenionych w naszej narodowej kulturze? Zdzisław Koryś w swoim artykule odwołuje się m. in. do dziejów polskiej tolerancji religijnej, będącej rzeczywiście pewnym ewenementem w ówczesnej Europie. Z perspektywy dzisiejszej jest ona, w pluralistycznym, zeświecczonym i zliberalizowanym świecie, odczytywana jednoznacznie pozytywnie. Warto jednak zauważyć, że niektórzy wielcy Polacy nie patrzyli na to zjawisko tak jednowymiarowo. Przywoływany przez autora ks. Piotr Skarga, prawdziwy prorok swoich czasów, tak np. wypowiadał się o Konfederacji warszawskiej, czołowym przejawie polskiej tolerancji religijnej: „Jako ta konfederacyja czyni, jest rzecz przeciw wszystkim prawom Boskim i ludzkim, przeciw dobremu Rzeczypospolitej, przeciw sprawiedliwości, przeciw dobrym obyczajom, przeciw samemu przyrodzonemu rozumowi”. Z kolei jeden z narodowych wieszczów, gorliwy syn Kościoła, Zygmunt Krasiński, pisał: „Że wojen u nas religijnych nie było, to tylko dowód, że nikt w nic nie wierzył mocno. O to, w co ludzie wierzą, biją się. Wojna jest znakiem życia”.
Po co przytaczam powyższe wypowiedzi? Z pewnością nie jest moją intencją podważanie sensu idei zapewnienia I Rzeczypospolitej pokoju religijnego. Głupotą byłoby to kwestionować. Zwracam jednak uwagę, że oprócz wzniosłych motywacji stać za nią mogła również… zwykła gnuśność polskiej szlachty. Zwłaszcza stwierdzenie Krasińskiego o „wojnie jako znaku życia” jest tu znamienne. Polska wiejska sielankowość z biegiem dziejów Rzeczypospolitej przeradzała się bowiem we wspomnianą gnuśność i… zniewieściałość. Nie jest również moim zamiarem podważać kultu maryjnego, który jest jak najbardziej również doświadczeniem mojej religijności, ale w kulturze polskiej wszelkiego „matkowania” mamy, jak na mój gust, zdecydowany przesyt. Albo inaczej – brak jest zdecydowanych wzorców męskich. Twardych, zdyscyplinowanych, konsekwentnych, odpowiedzialnych, wreszcie – surowych. Zresztą nie chodzi tu wcale o kult maryjny – wszak Matka Najświętsza to „ta, która miażdży głowę węża”, to Królowa i Hetmanka naszego narodu. Chodzi jednak o to, by w ten właśnie sposób częściej Ją przedstawiać – by Maryja kojarzyła się katolickiemu mężczyźnie jako Ta, która wiedzie go do boju na wszelkich możliwych frontach (osobistym, rodzinnym, społecznym), a nie wyłącznie Matka, do której przychodzi się wyżalić, albo której ciepłem chce się ogrzać.
I Rzeczpospolita „zgniła” w swoistym „ciepełku” i przekonaniu, że żyjemy w najlepszym z możliwych państw. Nie była to wina wyłącznie niewydolnego ustroju – albo inaczej, ustrój ten był nierozłącznie związany z panującą kulturą, z mentalnością polskiego narodu politycznego, czyli szlachty. Zdzisław Koryś pisze: „Szczególną formą polonizacji chrześcijaństwa jest sarmatyzm. To rodzaj polskiego mesjanizmu polegający na posłannictwie dobroci ewangelicznej wśród narodów, wzór chrześcijańskiej przemiany i ofiary dla ludzkości.” Polemizowałbym z samą tezą, że była to jakaś swoista „polonizacja chrześcijaństwa”. Nie to jest jednak najistotniejsze – sarmatyzm zawierał w sobie bowiem bardzo wiele patologii, które należały, niestety, do samej jego istoty. Któż z nas nie zna słynnego „szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie” , hasła firmującego „złotą wolność szlachecką”? Pytanie, czy zdajemy sobie sprawę, że było ono często związane z niezwykłą słabością i nieudolnością aparatu państwowego? Że pod jego płaszczem kwitła szlachecka anarchia, która prowadziła do lekceważenia porządku publicznego, braku szacunku wobec prawa i do kierowania się „prywatą” jako dobrem nadrzędnym. O tym również pisał ks. Skarga. Sienkiewiczowski Kmicic nie jest pustą figurą literacką – obrazuje on stan mentalny sporej części naszej szlachty. Marnym pocieszeniem jest jego „nawrócenie”, skoro postawa jemu podobnych, zadufanych magnatów w typie Radziwiłła, czy, z drugiej strony, słabych, pozbawionych mocy politycznej, królów, doprowadziła ojczyznę do upadku. Polecam przypomnieć sobie „Trylogię” – ale książki, nie filmy – autor włożył w usta jej bohaterów wiele trafnych ocen rzeczywistego stanu ówczesnej Rzeczpospolitej, a jej akcja rozgrywa się na niemal 150 lat przed III rozbiorem!
Również wobec polskiego mesjanizmu nie sposób przejść bez słowa komentarza. Nie tylko dlatego, że pod jego wpływem podejmowane były, często zupełnie nieracjonalne, decyzje polityczne, które, zwłaszcza w okresie niewoli, pod zaborami, pogarszały, zamiast poprawiać, sytuację naszego narodu. Trzeba powiedzieć sobie bardzo wyraźnie, że nasz mesjanizm wyradzał się często w formalną herezję religijną, jak choćby w przypadku Mickiewicza. Polskie dążenie do wolności miało w sobie nierzadko duży potencjał anarchizującego indywidualizmu. Ku temu poniekąd wychowywała nas nasza kultura, nieodłącznie związana z historią. Co tak naprawdę mówi nam o Polakach „Pan Tadeusz”? Epopeja przedstawia nam opis wiejskiej sielanki, szlachetnych postaw i wysokiej motywacji wielu bohaterów, ale zarazem…. poważnych niedostatków rozsądku i braku umiejętności odpowiedzialnego kształtowania życia zbiorowego. W kulturze ostatnich dwustu lat mamy do czynienia z dwoma, dominującymi archetypami – matki-Polki i syna-powstańca. Matka to ciepło domowego ogniska, to łagodzenie sporów, to bezwarunkowe rozgrzeszanie win. Syn z kolei to młodość, ofiarność, bezkompromisowość. Kogo brakuje, jaki akcent wydaje się w naszej kulturze ciągle zbyt mało obecny? Brakuje odpowiedzialnego ojca rodziny. Brakuje owej stanowczości łączonej z roztropnością, owego mierzenia zamiarów na siły, zamiast sił na zamiary. Brakuje mocnego głosu ojca w sytuacji, gdy syn popełnia karygodną głupotę, a dobrotliwa matka wszystko wybacza, „bo przecież chciał dobrze”. Gubi się prawda o tym, że miłosierdzie nie może zastępować sprawiedliwości – ono sprawiedliwości towarzyszy i to właśnie sprawiedliwość jest tym, co sprawia, że miłosierdzie nie jest pobłażliwością wobec zła i grzechu. Jeśli mówiło się w pewnym okresie, że „Polska nierządem stoi”, to znaczyło to m. in. właśnie powszechną pobłażliwość wobec zła i nieprawości, będącą ceną za „(nie)święty spokój”.
Kultura polska, nasze dziedzictwo i zobowiązanie, nasza spuścizna, wymaga tego, by oddać jej należny hołd, by doceniać wielkość jej twórców, by dostrzegać wspaniałość jej dzieł. Trzeba zarazem jednak dostrzegać, że to właśnie w kulturze tkwią podstawowe źródła siły bądź słabości mentalnej narodu, podobnie jak źródła jego siły bądź słabości duchowej tkwią w religii. Dlatego należy kształtować ją świadomie i odpowiedzialnie, mając na uwadze to, że od niej zależy dobro naszej wspólnoty narodowej, ale i nasze charaktery; w niej kształtujemy naszą wolę, od jej wartości wychowawczych zależy w dużym stopniu i nasze osobiste szczęście i sprawa najważniejsza – zbawienie. Warto też powrócić na moment do klasycznego pojmowania „kultury” jako uprawy, jako pracy na naturze. W takim ujęciu jest kultura wyzwaniem, by upadłą ludzką naturę podnosić ku wyżynom. Zasadnym byłoby więc raczej powiedzieć, że kultura powstająca z inspiracji chrześcijaństwa, w tym i kultura polska, nie służy temu, by „nachylać rzeczywistości do potrzeb człowieka”, ale temu, by potrzeby tego człowieka ująć w mocne karby katolickich zasad, by hartować je w walce z duchem tego świata. Zaspokajaniem wszelkich potrzeb człowieka, a także „produkcją” setek nowych potrzeb zajmuje się już współczesna, konsumpcyjna, kultura masowa. My nie zajmujmy się nachylaniem rzeczywistości w kierunku człowieka, ale raczej „wychylaniem” jej ku sprawiedliwemu Bogu, również poprzez roztropną troskę o naród i jego kulturę.