Juliusz Gerung |
W piwnicy włodawskiego Urzędu Bezpieczeństwa spędziłem ponad 8 miesięcy
Była to cela wyposażona tylko w drewnianą pryczę i sedes. Znalazłem się tam 21 lutego 1950 r. Piwnica nie była ogrzewana, na ścianach był szron. Marzliśmy. Gdy podawano nam jedzenie, miski z ciepłą kaszą stawialiśmy na kolanach, żeby choć trochę się ogrzać. W nocy kładliśmy się na drewnianej pryczy, przykrywaliśmy płaszczami, a pod głowę kładliśmy czapki.
Najbardziej zapamiętałem Święta Wielkiej Nocy 1950 r. W celi było nas wówczas tylko dwóch. Wraz ze mną był pan Klimowicz z Kulczyna w powiecie włodawskim. Jego „przestępstwem” było to, że nie chciał zapisać się do spółdzielni produkcyjnej, czyli do „kołchozu”, jak to powszechnie nazywano. Na śledztwa go nie wzywano, a trzymano po to, by „skruszał” i przystąpił do kołchozu.
Był Wielki Czwartek, a jednocześnie dzień, w którym mogliśmy otrzymywać paczki od naszych rodzin. Drzwi się otworzyły, a oddziałowy wniósł dwie paczki: dla pana Klimowicza i dla mnie. Były to paczki świąteczne. Na mojej, tak jak zawsze, adres napisany był ręką matki, przy czym imię było pisane zdrobniale, tak jak ona mnie nazywała. Wewnątrz były różne przysmaki, m.in. tradycyjny mazurek. Było również jajko i trochę soli. Zrozumiałem, że ksiądz, znając sytuację, wcześniej poświęcił te produkty. Głęboko, dobrze schowany i zabezpieczony był obrazek św. Teresy od Dzieciątka Jezus. Moja Matka szczególną atencją darzyła tę świętą. Przypomniałem sobie słowa modlitwy, której uczyła nas, gdy byłem dzieckiem: „O Święta Mała Tereso! Pamiętaj, że obiecałaś dobrze czynić, zesłać na ziemię deszcz róż – łask dla tych, którzy cię kochają”. Poczułem, że nie jestem sam. Stałem się silniejszy i bardziej wytrwały.
Juliusz Gerung: W mojej paczce głęboko schowany był obrazek św. Teresy od Dzieciątka Jezus. Poczułem, że nie jestem sam
W Wielką Niedzielę z kościoła docierały dźwięki dzwonów obwieszczających nabożeństwo rezurekcyjne. Dzieliliśmy się święconym jajkiem, płacząc jak małe dzieci. Łzy niosły ulgę. Nie wstydził się łez pan Klimowicz, nie wstydziłem się ich również ja, mimo że miałem „już” 16 lat.
Po wyjściu z więzienia spotkałem się z kolegą z mojej organizacji, Jankiem Krzowskim, który siedział w innej celi. Gdy w kościele biły dzwony, Janek ukląkł i głośno się modlił. Oddziałowy zajrzał przez „judasza”, wywołał Janka na korytarz i tam go pobił…
Wspomnienia Marii Andrysiak
W marcu 1951 r. zostałam wraz z Hanką Zaworską przewieziona z karno-śledczego więzienia w Grodzisku Wielkopolskim do Fordonu. Byłam skazana przez Wojskowy Sąd Rejonowy w Poznaniu na 8 lat za przynależność do konspiracyjnej organizacji harcerskiej w Buku. W Fordonie zabrano nam prywatną odzież i odziano w szary więzienny uniform, dano o 2-3 numery za duże chodaki.
Tam przeżyłam pierwsze więzienne Święta Wielkanocne. Rodziny nie znały naszego nowego miejsca pobytu. Jeden ze starszych bukowskich harcerzy, który wrócił do domu po czteroletnim pobycie w więzieniu (wyrok 12 lat), chyba kierując się intuicją, przysłał nam kartkę świąteczną do Fordonu. Była ona dla nas najcenniejszym prezentem.
Aby mieć choć namiastkę świątecznego stołu, położyłyśmy na pryczy kolorową chustę (nie wiem, jak udało się ją przemycić do celi), a na niej otrzymaną kartkę przedstawiającą zmartwychwstałego Chrystusa dającą promyk nadziei. W tak przystrojonej celi przeżyłyśmy te święta Zmartwychwstania Pańskiego przy czarnej kawie zbożowej i pajdce czarnego chleba, który trzeba było podzielić na śniadanie i kolację. Na obiad jak zwykle kasza, a może zupa ze starych suszonych jarzyn.
Mimo tych warunków głęboko przeżyłyśmy te pierwsze fordońskie święta. Z pobliskiego kościoła dochodził dźwięk dzwonów zwiastujących zmartwychwstanie Chrystusa i wzywających wiernych na rezurekcję. Dzwony jak gdyby chciały nas pocieszyć w naszej samotności i tęsknocie za domem i bliskimi.
Miałyśmy po 18 lat i z domów rodzinnych wyniosłyśmy głęboką wiarę w zmartwychwstałego Pana i ta wiara oraz nasze modlitwy słane do Najwyższego pozwalały nam w każdej sytuacji zachować pogodę ducha. Poza tym kochałyśmy śpiew, który za murem więziennym był zabroniony i karany pobytem w karcu. Mimo to śpiewałyśmy ciągle cicho.
Modlitwa i śpiew towarzyszące nam przez wszystkie więzienne lata pomagały nam przetrwać najtrudniejsze chwile.