Żądamy reprywatyzacji człowieka

2013/06/28
Paweł Borkowski

Rodzina nie funkcjonuje w odosobnieniu, lecz zawsze należy do jakiegoś środowiska, a raczej całego kręgu środowisk, z których najszerszym jest państwo. Ma ono do dyspozycji określone instrumenty, którymi może na rodzinę oddziaływać – przede wszystkim prawodawstwo i finanse. Te narzędzia mogą być używane dwojako – z korzyścią dla rodziny albo przeciwko niej. Łącznie stanowią one to, co nazywa się „polityką rodzinną” państwa. Z tego wniosek, że taka polityka może mieć charakter pro- bądź antyrodzinny.

 

Obecny kryzys rodziny, który obserwujemy w niemal całej Europie, postępuje równocześnie ze wzrostem aktywnej roli państwa w wielu dziedzinach życia. Nie jest to bynajmniej koincydencja przypadkowa wbrew temu, co sądzą niektórzy. Mocno uzasadniona wydaje się teza, że działania współczesnego państwa istotnie przyczyniają się właśnie do osłabienia czy nawet rozbicia rodziny.

Czy naprawdę państwo walczy z rodziną? Formalnie oczywiście nie, bo przecież w niejednym dzienniku ustaw zapisano, że ma ono wszelkimi siłami chronić i wspierać rodzinę. Oficjalna polityka państwowa jest zawsze prorodzinna. Tyle tylko, że owe szumne deklaracje nie znajdują pokrycia w faktach, a często wręcz bywa tak, iż fakty stają się w tej sferze jaskrawym zaprzeczeniem słów. Przypatrzmy się więc, jak ta ciężka odmiana polityczno-administracyjnej schizofrenii wygląda w praktyce – a zatem, jak realizuje się antyrodzinna polityka współczesnego państwa.

Atak zewnętrzny

Ważna zasada wszelkiej przemyślanej walki głosi, żeby zarówno uderzać w przeciwnika od zewnątrz, jak i starać się rozbić go wewnętrznie. Wtedy bowiem, jednocześnie rozrywany z wielu stron i rozpierany od środka, łatwiej skapituluje albo szybciej ulegnie zagładzie.

Dokładnie taką metodę podwójnego ataku stosuje współczesne państwo wobec rodziny. Nazywa się ono oczywiście państwem prawa, a więc i środki, którymi się posługuje, mają charakter najzupełniej legalny. Są to najczęściej ustawy i innego rodzaju przepisy, które bezpośrednio bądź pośrednio godzą w struktury i funkcje rodziny.


Przy obecnej polityce antyrodzinnej państwa takie wydarzenia należą do rzadkości: bp Stanisław Napierała błogosławi jedenastoosobową rodzinę Popiełkiewiczów podczas XV pielgrzymki „Civitas Christiana” do Kalisza
Fot. Łukasz Kobeszko

Atak pierwszego rodzaju, prowadzony z zewnątrz, polega przede wszystkim na tym, że status i rolę rodziny przyznaje się związkom, które z tą odwieczną instytucją nie mają nic wspólnego. W cywilizacji zachodniej (oczywiście nie tylko w niej, ale ona najbardziej nas interesuje) normalnym fundamentem rodziny zawsze był dwuosobowy, dwupłciowy i trwały związek małżeński. Dzisiaj jednak do tej rangi zostały awansowane także pary homoseksualne, a można się spodziewać, że w nieodległej przyszłości dostąpią takiej niezasłużonej promocji również amatorzy innego typu odchyleń. Powiedzmy sobie wprost: jeśli jeden pan chce żyć i współżyć z drugim (trzecim, czwartym… ) panem more uxorio, to niech tak czyni – jego wola i odpowiedzialność, w końcu volenti non fit iniuria (chcącemu nie dzieje się krzywda). Dlaczego jednak – dalibóg – ustawodawcy upierają się, żeby taką nienaturalną formację zatwierdzić jako małżeństwo, a nawet formalnie przyznać jej prawo do adoptowania i wychowywania niewinnych dzieci? (Swoją drogą zamiast „dalibóg” należałoby raczej napisać „u diabła”, bo cała sprawa ma wyraźny posmak demoniczny). Przecież równie dobrze można by uznać, że małżeństwem jest długoletni i wypróbowany związek tresera z niedźwiedziem cyrkowym lub gitarzysty rockowego z jego wiernym instrumentem.

Zabawa ta jest tyle wciągająca, co niebezpieczna. W ten sposób bowiem idee małżeństwa i rodziny ulegają rozmyciu i zamazaniu, a dzieje się to za przyzwoleniem władz publicznych, w majestacie prawa. Efekty, chociaż nie od razu widoczne, z czasem dają o sobie znać w świadomości i postępowaniu ludzi. Jeśli wszystko może być małżeństwem, to nic nim nie jest. Jeśli każdego typu związek wolno zarejestrować jako rodzinę, to rodzina traci całą swoją wyjątkowość i godność: staje się czymś w rodzaju firmy, którą można dowolnie zakładać, przekształcać i likwidować, zależnie od potrzeb, kaprysów i widoków na zysk.

Dywersja wewnętrzna

Drugi, bardziej podstępny typ ataku na rodzinę rozsadza ją od środka. Dokonuje się to przede wszystkim przez zakwestionowanie i daleko idące ograniczenie władzy rodzicielskiej. Oczywiście zawsze były i będą potrzebne kontrole i sankcje w przypadku rodzin i małżeństw patologicznych, w których dochodzi do ostrych konfliktów, zaniedbań czy wręcz przestępstw. Dzisiaj jednak rodzina jako taka została postawiona w stan oskarżenia. Można powiedzieć, że rodzina i Kościół są w oczach nowoczesnego społeczeństwa głównymi winowajcami.

W tym duchu uznano – wbrew wszelkim danym dostarczanym przez tradycję i rozum – że dom rodzinny już nie jest najlepszym miejscem do pielęgnacji i wychowywania dzieci. Stąd systematyczne obniżanie dolnej granicy wieku dla obowiązku szkolnego, a przecież zza węgła już się wyłania posępne widmo „obowiązku przedszkolnego”. W ten sposób wprowadzana jest w życie jedna z głównych zasad każdego systemu totalitarnego: dziecko powinno być jak najwcześniej wyrwane z domu i oddane pod kuratelę państwa. (Działanie takie ma też aspekt ekonomiczny: ponieważ państwo zatrudnia większość nauczycieli, chce „dać im pracę”, więc z powodu niżu demograficznego zagania do szkół coraz młodsze dzieci). Na naszych oczach realizuje się postulat wysunięty przez Platona blisko dwa i pół tysiąca lat temu: „Wciąż rodzące się dzieci odbiera osobny urząd do tego celu ustanowiony, a zatrudniający mężczyzn albo kobiety, albo jednych i drugie – bo przecież chyba i w urzędach będą pracowały kobiety pospołu z mężczyznami”.

Ale nawet wtedy, gdy dziecko pozostaje w domu, w każdej chwili może zostać porwane przez urzędnika lub sędziego pod byle pretekstem – na przykład dlatego, że jest niedomyte albo zmuszane do mycia, że dostało klapsa albo że rodzice nie pozwolili mu brać udziału w „edukacji seksualnej”. Tym sposobem „światopoglądowo neutralna” ideologia administracyjno- polityczna stawia się ponad wszelkimi regułami i obyczajami domowymi. Nic nie jest już święte, dopóki nie uświęci tego funkcjonariusz państwowy. Tak oto wypełnia się smutne proroctwo Ernsta Jüngera: „W państwie centralistycznym i jego ukształtowanych formach dostrzegamy cel, do którego duch świata zdąża finezyjnymi posunięciami”.

To wszystko rzekomo ma być lekiem na postępującą dezintegrację rodzin. Nie bierze się jednak pod uwagę tego, o czym już kilkadziesiąt lat temu pisał niezawodny Gilbert Keith Chesterton: że kryzysu rodziny, czy to w skali jednostkowej, czy zbiorowej, nie da się przezwyciężyć doraźnymi interwencjami o charakterze administracyjnopolicyjnym, które zresztą mogą przynieść więcej szkody niż pożytku.

Skąd się biorą dzieci?

W sytuacji kryzysu demograficznego ustawodawcy doszli do wniosku, że dzieci biorą się z wypłacania rodzicom zasiłku porodowego, nazwanego „becikowym”. Rzecz jasna becikowe nie jest za darmo. Zgodnie z prastarą zasadą: „płacę, więc wymagam”, wymyślono obowiązkowe badania okresowe dla ciężarnych („ciąże rejestrowane” na potrzeby administracji wypłacającej zasiłki) oraz odbieranie becikowego ludziom zarabiającym powyżej pewnej granicy dochodów (zupełnie tak, jak gdyby utrzymanie dziecka w bogatszej rodzinie kosztowało mniej niż w biedniejszej). Skoro państwo finansuje dzieci, nic dziwnego, że czuje się ich właścicielem. Stąd powinna płynąć przestroga dla wszystkich naiwnych, którzy postulują, żeby wypłacać kobietom wynagrodzenia za obowiązki domowe (skądinąd ciekawe, jak ustalono by zakres tych obowiązków). Kiedy to nastąpi, wówczas lepkie macki aparatu fiskalno-biurokratycznego wślizgną się w najbardziej intymne zakątki życia domowego i relacji małżeńskich. Nie będzie już tak, jak nauczał św. Paweł: „Żona nie rozporządza własnym ciałem, lecz jej mąż” (1Kor 7, 4), gdyż ciałem każdej żony będą dysponowali pracownicy socjalni i urzędnicy skarbowi.

Inna sprawa, skąd biorą się w budżecie państwa fundusze na zasiłki porodowe. Wiadomo, że między innymi z podatków nakładanych na pieluchy, zabawki i przybory szkolne. Wychodzi na to, że pracujący rodzice sami sobie fundują becikowe, chociaż nie bezpośrednio, ale za pośrednictwem stosownych urzędów, formularzy i procedur. Kto dostrzega w tym sens, ten zasługuje co najmniej na posadę wiceministra.

W amoku subwencjonowania (groszowego zresztą) nie dostrzeżono, że rozsądniejszym rozwiązaniem byłaby zarówno obniżka podatków, jak i fiskalizacja majątków nie tyle indywidualnych, ile rodzinnych. W tym drugim przypadku prawdziwym podmiotem dla polityki finansowej państwa stałaby się nie jednostka, jak to jest obecnie, ale właśnie rodzina czy, szerzej, gospodarstwo domowe, stanowiące przecież podstawową komórkę gospodarki i społeczeństwa.

Konkluzja

Nasuwa się pytanie o motywy ataków państwa na rodzinę. Sądzę, że wynikają one pośrednio z powszechnej dziś chęci upolitycznienia całej rzeczywistości. Nienaruszalne dawniej obszary prywatne, takie jak życie, zdrowie, edukacja, dom i rodzina właśnie, przechodzą na własność ogółu i ulegają przymusowej nacjonalizacji. Dlatego główny dezyderat, jaki powinniśmy dzisiaj wysuwać pod adresem rządzących, brzmi: „Żądamy reprywatyzacji człowieka”

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej