Z Józefem Skrzekiem, laureatem LXIII Nagrody im. Włodzimierza Pietrzaka rozmawia Katarzyna Kasjanowicz. |
Czym dla Pana jest nagroda im. Włodzimierza Pietrzaka?
Zaskoczeniem, zaszczytem, docenieniem mojej wieloletniej działalności. Szczególnie ważne jest dla mnie zauważenie takiego działania w sferach nazywanych przez niektórych „bezdotykowymi”. Odkąd zacząłem pojawiać się w kręgach muzyki religijnej, abstrahując od tego, że było to nowatorskie, bo zastosowałem nowe brzmienia i nowe systemy nagłaśniające, niektórzy przeżyli szok i mówili: „No nie, co ten Skrzek, zwariował? Co on w ogóle robi? Patrzcie, normalnie w kościołach gra!”. Ale dla mnie to było istotne, bo ja w ogóle byłem inny. W latach 80. na koncerty rockowe pędzono młodych ludzi i pałowano, zwyczajnie ćwiczono sobie na nich agresję. Sam byłem tego świadkiem i powiedziałem, że nie będę grał takich koncertów. Zrobiłem sobie pauzę, a później odkryłem te wszystkie moje inności, czyli sięgnąłem po prostu w głębię, do czegoś, co jest bardziej zmysłowe.
Czego Pańskim zdaniem brakuje w dzisiejszej polskiej muzyce?
Nie wtrącam się do stylistyki, do tego, co jest modne, bo to i tak zawsze będzie się zmieniało. Takie są prawa natury. Wiadomo, że show-biznes jest nakręcany, napędzany, nie mówiąc o tym, że często jest sztuczny i pozerski. Wiele spraw odbywa się za pieniądze i dla pieniędzy. Powiedziałbym, że nie tylko w Polsce, ale ogólnie, na całym świecie, zawsze jak się spojrzy na muzykę, to można powiedzieć, że w komercji staje się ona ślepa. Padają rekordy, ile sprzedałeś, ile zarobiłeś, ale gdzie tak naprawdę jest sedno tego wszystkiego? Gdzie jest czystość? To tak, jakbym cierpiąc na jakąś uciążliwą dolegliwość, przyszedł do lekarza, który przecież składał przysięgę Hipokratesa, a on już na wejściu rzuca hasło: „Pięćset złotych”. Choć jeszcze nie zaczął leczyć! I tak samo jest z muzykiem, który jeszcze zanim coś zrobi, mówi: „Pięćset. Dlaczego? A bo z czegoś trzeba żyć”. Można robić coś dla plebsu, jakąś „biesiadę”. Ale dla mnie sama muzyka jest sztuką piękna, stanowi zbliżenie człowieka do człowieka, jest moim wielkim darem, którym porozumiewam się ze wszystkimi ludźmi na świecie.
A muzyka w przestrzeni sakralnej?
O, to już jest poważna sprawa! We wszystkim trzeba mieć potwierdzenie. Bywa, że coś odkrywasz, a tu się okazuje, że to zwykły „fajans”. Ale jeśli to, co robisz, znajduje swoje miejsce, zostaje zaakceptowane – jest w porządku. Niemniej, ludzie powinni wiedzieć o twoich działaniach, czy to poprzez pocztę pantoflową, czy też ogłoszenia parafialne, internet, cokolwiek. Wtedy dopiero można daną rzecz całkowicie realizować. Z drugiej strony, w moim przypadku, nie jest to zawsze konieczne. Kiedy rano przychodzę na chór, bo czuję, że powinienem zagrać, to w tym momencie wszystko, o czym mówiłem przed chwilą – odpada. To moja chwila wyznania, której oddaję się całkowicie. Stanowi moją przestrzeń, w której unoszę się poprzez to, co jest prawdziwe. W dni powszednie do Kościoła przychodzą tylko ci ludzie, którzy rzeczywiście wierzą. Nie sądzę, żeby oni przychodzili akurat tam, ponieważ nie mają co robić. Kiedy słyszę, że jest intencja na przykład dla pani Klary, bo skończyła siedemdziesiąt lat, gram jej o Madonnie, a ona jest szczęśliwa.
Krótki recital artysty laureata podczas uroczystości weczania nagrody Fot. Dominik Różański
Czy muzyka może choć trochę zmienić dzisiejszy świat?
Może. Tak jak powiedział Ojciec Pio: „Zło czynem zwyciężaj”. Czyli tym, co wykonujesz. Potrzebne są tylko moc i uduchowienie. Oczywiście świat podąża swoją drogą i musi napierać, a człowiek to zaledwie jeden z atomów. We wszystkim tkwi tajemnica. Ale droga przez życie wiedzie do prawdy.
A zatem możemy kreować własne szczęście?
Tak. Wystarczy tylko być dobrym człowiekiem. Trzeba spotykać się ze wszystkimi ludźmi na świecie. Od tych biednych, którzy są na Śląsku bezrobotni, do tych, którzy jeżdżą „gablotami”. Mam takich znajomych, którzy są niewierzący, bo po prostu tego nie rozumieją. Ale są dobrymi ludźmi. Nie chodzi tylko o to, by od razu stać się dewotem. Można być spokojnym, lub niespokojnym – ale prawdziwym!