Waldemar Smaszcz |
Pan maluczkim objawia Czego wielkim odmawia. Adam Mickiewicz XVII stulecie, uważane jest przez jednych badaczy za czas krańcowego zepsucia naszej literatury, przez innych, zwłaszcza zainteresowanych sztuką religijną, za… złoty wiek.
Nigdy jednaki wcześniej, ani też nigdy później zagadnienia religijne nie budziły tak głębokiego i powszechnego jak wówczas zainteresowania. Ewangeliczne pytanie: „Cóż bowiem za korzyść odniesie człowiek, choćby cały świat zyskał, a na swej duszy szkodę poniósł?” (Mt 16, 20) w epoce potrydenckiej nabrało niezwykłej aktualności.
Oto z jednej strony wypełniała się epoka, w której „nic co ludzkie” nie miało być człowiekowi „obce”, z drugiej zaś świat naprawdę otworzył się na niespotykaną wcześniej skalę, zarówno w sensie geograficznym (nowe odkrycia wielkich podróżników), jak i kosmicznym (przewrót kopernikański). Człowiek „wątły, niebaczny, rozdwojony w sobie” stanął ponadto wobec dwu nieskończoności – wielkości Boga i własnej małości, oraz, po doświadczeniach reformacji i kontrreformacji, także wobec wyboru drogi do Wieczności.
Świadomość tego wszystkiego musiała obudzić na nowo tęsknotę do utraconego dziecięctwa Bożego. Oto jeszcze tak niedawno znajdowaliśmy się blisko Boga, bezpieczni i szczęśliwi. Stwórca, jak dobry ojciec, wydzielił część swojej dziedziny i dał nam we władanie. Wszystko było na naszą miarę. Niestety, daliśmy się zwieść niby dziecko, które wykorzystawszy nieuwagę rodziców, przekroczyło próg domu. Nawet nie zapomniało o przestrogach, jednak uległo złym podszeptom.
Być może już wówczas nasi prarodzice widzieli owe nieograniczone przestrzenie, jakie się przed nimi miały roztoczyć, nieznane, więc tym bardziej pożądane piękno stworzenia i nieograniczone własne możliwości. Wszystko to musiało przyprawiać o zawrót głowy… Podążali jednak przed siebie, nie myśląc, gdzie się schronią, gdy nadejdzie noc lub spotka ich niebezpieczeństwo.
Rychło miało okazać się, jak bolesne były to złudzenia. Przebudzenie nie zapowiadało jeszcze najgorszego, ale kiedy ogarnięci lękiem postanowili zawrócić, nie znaleźli już własnych śladów, zatartych przez deszcz i wiatr. Zaczęli wołać o ratunek…
Bolesne złudzenia renesansu
Pierwsze głosy rozległy się jeszcze w epoce renesansu, nieodznaczającej się raczej żarliwą religijnością. Jan Kochanowski – bo jego mam tu na myśli – był wszakże zbyt przenikliwym umysłem, by nie dojrzeć pustki, ku której epoka zmierzała. A może wystarczyło samo odejście z dworu i zanurzenie się w rodzimym Czarnolasie, spokojne życie pośród najbliższych, zaduma nad światem w otoczeniu umiłowanej przyrody, a więc blisko Stwórcy… Dość, że potrafił wyznać z pokorą:
My, nieposłuszne, Panie, dzieci Twoje,
W szczęśliwe czasy swoje
Rzadko Cię wspominamy,
Tylko rozkoszy zwykłych używamy.
Zaskakujące – przyznajmy – pożegnanie z epoką najwybitniejszego nie tylko przedstawiciela, ale i twórcy wielkiego przełomu w naszej literaturze. Kochanowski, Europejczyk w wielkim stylu, znający najważniejsze języki epoki, artysta o wyjątkowym smaku, wydźwignął język naszej poezji na niedosiężne wyżyny.
Harmonia epoki zygmuntowskiej
Nie Jan Kochanowski wszakże otworzył – jak wiadomo – nową epokę w literaturze, czy szerzej – w kulturze polskiej. Zbyt był związany z prądami renesansu. Charakterystyczny wydaje się dystans poety wobec ówczesnych wystąpień religijnych (nie znajdziemy w jego twórczości wierszy o Matce Boskiej, a przekłady Psalmów cieszyły się uznaniem zarówno katolików, jak i protestantów), zresztą wkrótce jego ziemska wędrówka dobiegła kresu. Nowe pokolenie, chociaż jeszcze podróżowało po Europie, studiowało na obcych uniwersytetach, to raczej z wyboru, niż konieczności. Zachód pogrążał się w sporach, a nawet wojnach religijnych, niepokoje docierały na uniwersytety, które nierzadko ulegały dalekim od wyważonych sądów różnorodnym nowinkom. Znamienny był przykład Jakuba Wujka z Wągrowca, późniejszego tłumacza Pisma św. na język polski. Kiedy, studiując we Wrocławiu, zbyt entuzjastycznie wypowiedział się w liście do rodziców o naukach Martina Lutra, ojciec natychmiast nakazał mu powrót do domu i dalsze studia odbył w Krakowie. W dojrzałych latach, dodajmy, organizował jezuickie szkolnictwo wyższe w Siedmiogrodzie (dzisiaj uczelnia ta nosi jego imię), był także rektorem Akademii Wileńskiej.
Polska czasów zygmuntowskich nie musiała już tak wiele czerpać ze źródeł europejskich, raczej dzieliła się swoimi zdobyczami, rozszerzając na wschód krąg cywilizacji łacińskiej. A przy tym sama czerpała, zwłaszcza jeśli idzie o modę, uzbrojenie, obyczaje, a także estetykę z bliższego i dalszego orientu. Wypracowane w ciągu wieków, i co ważniejsze, przez samą społeczność szlachecką, instytucje życia zbiorowego, także polityczne, wyróżniały się korzystnie na tle innych państw. Zwłaszcza umiłowanie wolności, które miało wręcz sankcje religijne; wszak wolność jest najcenniejszym darem samego Boga, nic się z nią nie mogło równać.
Przedmurze chrześcijaństwa
Tolerancja wobec innowierców nie zacierała przy tym przekonania o katolickiej tożsamości narodu i kraju, na którym, choćby z racji położenia, spoczywały szczególne powinności. Rzeczpospolitą zewsząd otaczali innowiercy: schizmatycy, protestanci, husyci oraz coraz bardziej napierający wyznawcy islamu. I jakkolwiek w późniejszych wiekach zrobiono wiele, aby zdyskredytować słowo „przedmurze”, to nie ulega wątpliwości, że Europa zachodnia mogła się rozwijać właśnie dlatego, iż „rycerze znad kresowych stanic” zawsze byli gotowi wyruszyć w pole przeciwko całej potędze turecko-tatarskiej. Dzisiaj powinniśmy nawet lepiej to rozumieć, gdy polska granica jest granicą Unii Europejskiej, a zagrożenie islamem bywa określane mianem „wojny kultur”.
Zmagając się z Moskwą, Szwecją i Turcją coraz wyraźniej dostrzegano niebezpieczeństwo wynikające z braku jedności religijnej. Litewscy Radziwiłłowie, podobnie jak Wielkopolska, wyznający protestantyzm, przyjęli zwierzchnictwo Karola Gustawa, zdradziecko odstępując króla polskiego; zasiedziali w granicach Rzeczpospolitej Obojga Narodów Tatarzy co rusz mniejszymi lub większymi oddziałami przechodzili na stronę czambułów wkraczających w nasze granice, prawosławna Ukraina szukała wsparcia w Moskwie.
Maciej Kazimierz Sarbiewski, największy poeta religijny w XVII-wiecznej Europie
Dlatego Maciej Kazimierz Sarbiewski, największy poeta europejski tamtych czasów, tworzący jeszcze po łacinie, pisał w wierszu Do rycerstwa polskiego:
Darmo, Polacy, otaczamy miasta
Murami, darmo je bronim fortecą,
[…]
Jeżeli Bogu czci jednej nie dajem
W Kościele jednym, kiedy jednej prawa
Religii mocy nie mają nad krajem.
Gdy jedna wiara nie łączy serc rzeszy,
Niedobrze strzeże rycerska załoga
Tych samych grodów, pod gwiazdą złą spieszy
Sprawiony hufiec na jednego wroga.
Źle wielbim Boga, gdy braknie nam zgody
U stóp ołtarzy. Wiemy, jak okrutnie
Grek swoje własne w gruzy walił grody
Gdy religijne rozdarły lud kłótnie.
przekład Tadeusz Karyłowski TJ
Dokumenty polskiej duchowości
XVII stulecie to „złoty wiek” naszych kolęd, najbardziej niezwykłych, a przy tym arcypolskich utworów liryki religijnej, które od ponad trzystu lat kształtują zarówno naszą duchowość, jak i wrażliwość.
Kolędy pozostają najpiękniejszą tradycją, w której wzrastamy od najwcześniejszego dzieciństwa. Kim bylibyśmy bez owych jedynych w swoim rodzaju doznań czasu choinki, wigilii, opłatka i wspólnych śpiewów w domach i świątyniach? Pytanie musi pozostać retoryczne, gdyż nie sposób wyobrazić sobie sytuacji, że mogłoby tego zabraknąć w naszym życiu…
Fenomen kolęd do dziś nie doczekał się rzetelnego opracowania, chociaż w ostatnich latach coś wreszcie „ruszyło się” na tym polu. Jeszcze bowiem w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku traktowano je z uporem wartym lepszej sprawy jako… element folkloru(!). Przypomnijmy słowa (z roku 1939!) Ludwika Kamykowskiego, autora monografii poświęconej Kasprowi Twardowskiemu, który zdumiony bogactwem barokowej twórczości kolędowej, wyraził żal, że „jako zjawisko literackie jest ona niezbadana […] …czyż może być kulturalnie donioślejszy rodzaj literacki – pytał badacz – jak ten, który stał się wspólną własnością, i to własnością żywą wszystkich, nawet bez względu na poziom kultury duchowej i artystycznej, co więcej nawet bez względu na przekonania religijne?”
Chyba tylko wybuch wojny sprawił, że pytanie to zawisło w próżni, a po wojnie, kiedy rządzącym komunistom nie udało się wykorzenić wiary z naszego życia, starano się uczynić z Bożego Narodzenia „tradycyjne polskie święta rodzinne”, ozdobione świecidełkami na choinkach i „ludowymi” śpiewami. Maciej Tymczasem właśnie w wieku XVII człowiek – by tak powiedzieć – zakończył rozpoczętą jeszcze w średniowieczu drogę do Boga Wcielonego. Kult szopki betlejemskiej w świadomości tamtej epoki, o wielkiej – powtórzmy – żarliwości religijnej, nie ma nic wspólnego z folklorem – jest przejawem największej bliskości Boga i człowieka. Bóg – jak wiemy z Pisma św. – posłał swego Syna by „zbawił ludzki ród”. Człowiek jednak musiał przebyć daleką drogę do groty betlejemskiej w podwójnym sensie. Pokonać lęk przed Stwórcą, przed którym w Starym Testamencie padał na twarz, bojąc się podnieść oczy, oraz uwierzyć, że to bezradne dziecko w bydlęcym żłobie jest tak samo Bogiem, jak Jego Ojciec. Z punktu widzenia teologii nie sprawiało to większych problemów, wystarczyło odwołać się do odpowiednich fragmentów z Ewangelii, o czym świadczy choćby łaciński wiersz bpa Andrzeja Krzyckiego, z początku XV wieku:
Dziecię czcigodne, kwilisz pod nędznym okryciem,
A jednocześnie gromem z chmur niebieskich grzmisz…
O dziwna i tajemna iście wolo Boża,
Coś tak bardzo uniżyć chciała Pana ziem!
(tłum. Marian Plezia)
„Dziecię czcigodne…” – jakże daleko jeszcze jesteśmy od najczulszych słów w rodzaju: „Jezus malusieńki / leży nagusieńki, / Płacze z zimna, nie dała Mu Matusia sukienki…” czy „Lulajże, Jezuniu, moja perełko, / Lulaj ulubione me pieścidełko…” Jakiej wiary trzeba było, by w ten sposób zwracać się do Boga! Człowiek XVII stulecia m i a ł taką wiarę, nic dziwnego, że słowa same mu się nasuwały.
Niezwykle ważna, jak sądzę, okazała się tu mistyka, która w XVII wieku zaczęła docierać do Polski wraz z pismami św. Jana od Krzyża. Mistycy nie wahali się mówić i pisać, że już tu, na ziemi, dostąpili bliskości Boga, rozmawiali z Nim, tulili się do Niego, jak św. Jan, „którego Jezus miłował”, potrafili złożyć swoją głowę na piersiach Zbawiciela.
Szopka betlejemska zapewniała zarówno ową bliskość, jak i budziła w człowieku wyjątkową czułość. Stając przed Świętą Rodziną, patrząc na Maryję i Józefa pochylonych nad Dzieciątkiem, powracał do własnego najwcześniejszego dzieciństwa, którego nie mógł pamiętać, ale które znał przecież z życia rodzinnego. Odnajdywał jedyny naprawdę szczęśliwy okres i tę swoją radość starał się wyrazić w słowach.
Nieznani w większości z imienia XVII-wieczni autorzy zaczęli z dziecięcą prostotą pisać o narodzonym w stajni Jezusie, otoczonym zwierzętami, o pasterzach, którym aniołowie ogłosili „radość wielką” i którzy pierwsi pospieszyli do groty, tak jakby sami tam byli. Ale możemy z pełnym przekonaniem powiedzieć, że znamy z imienia i nazwiska „ojca” naszych kolęd. Jest nim Jan Żabczyc, którego wydane w 1630 roku w Krakowie Symfonie anielskie okazały się przełomowe. Znalazły się tam m.in. tak popularne kolędy, jak Przybieżeli do Betlejem czy A wczora z wieczora.
Przez długie lata toczył się spór, czy nie jest to pseudonim jakiegoś poety z epoki, czy może też Jan Żabczyc nie był autorem, a jedynie w dzisiejszym rozumieniu redaktorem, który zebrał śpiewane w polskich kościołach pieśni. Wątpliwości można wyjaśnić choćby faktem, że wszystkie Symfonie Jan Żabczyc napisał do znanych melodii świeckich; we wstępie czytamy, że z powodu „krótkości czasu i defektu pewnego w typografijej”, autor nie zdołał załączyć „noty [nuty – W.S.] każdej symfonijej należącej” i tymczasowo, zanim „wygotowano będzie śpiewanie przystojne”, zalecał śpiew na „noty tańców zwyczajnych w Polsce”. Nie wydaje się możliwe, aby do 36 obcych tekstów udało się Żabczycowi dopasować tyleż popularnych melodii. Stąd wniosek może być tylko jeden, że Symfonie pisał do znanych sobie melodii i są to jego autorskie teksty. Przynajmniej w jednym zaś przypadku na pewno przesadził, sięgając po jakże „mało przystojną” melodię piosenkiPoszła niewiasta z kurem do miasta.
Ale nie tylko ów natury formalnej argument przemawia za autorstwem Jana Żabczyca. Dlaczego nie mielibyśmy wierzyć poecie, który napisał w wierszowanym wstępie Do Czytelnika:
Nie mam w szkatule chudej arabskiego złota
ni rzemieślniczą ręką lanego klinota, [klejnotu – W.S.]
ani z gór sauromackich srebra brantowego; [oczyszczonego]
ja to daję, co snadź mam najkosztowniejszego:
z rąk anielskich cytary i chwalebne strony,
którymi się Bóg cieszy na świecie wiadomy.
Autor podzielił się z nami tym, co miał najcenniejszego, dziełem swojego talentu, a więc daru Bożego, nie tyle – jak wiadomo – danego, co zadanego. Według objawienia Bożego Posłańca dzielił się „radością wielką” z narodzenia Syna Bożego i prosił o przyjęcie tego daru „sercem wesołym”. Trudno przypuszczać, aby w tamtej epoce, tak wrażliwej na sprawy wiary, religii, grzechu przypisywałby sobie autorstwo słów kierowanych do Boga, które napisał ktoś inny, tym bardziej, że postawę autora cechuje ogromna żarliwość religijna, jak w tym fragmencie poetyckim poprzedzającym same Symfonie:
Miłość na ziemię Słowo Przedwiecznej Mądrości
w niepokalane ściąga Panieńskie wnętrzności,
aby człowiek mizerny, grzechem opasany,
szedł do własnej ojczyzny każdy rozwiązany.
Dziwna to tajemnica, Boża łaska głowna,
żadnym językiem ani piórem niewymowna.
Dziełko Jana Żabczyca odegrało fundamentalną rolę w ukształtowaniu się polskich kolęd jako odrębnego fenomenu duchowego i artystycznego. Warto podkreślić niebywałą adekwatność tytułu tego zbiorku: Symfonie anielskie, czyli pieśni śpiewane przez aniołów, niebieskich posłańców. Przekazali oni pasterzom pieśni o zdarzeniu, którego ci nie mogli ani pojąć, ani nazwać. Powtarzali więc słowa, jakie usłyszeli z nieba, słowa oddające prawdę Tajemnicy Wcielenia. Z tego – wydaje się mówić tytuł zbiorku Żabczyca – wyrosły kolędy.