W twarzy tego człowieka było tyle bólu, tyle cierpienia i taka potrzeba wypowiedzenia tego, że nie wolno mi było niczym go spłoszyć. Poprosiłam go więc, aby mówił.
To, co przydarzyło się nam, ludziom uczciwym, skromnym, którzy całe życie ciężko pracowali i dbali o swój dom i dobry rozwój dzieci, jest bardzo niesprawiedliwe i bolesne. Nie potrafimy sobie poradzić ze swoim bólem, a moja żona aż się rozchorowała i ciągle płacze. Ja też jestem bliski zupełnego załamania. Rok temu zginął w wypadku nasz najmłodszy syn, miał zaledwie dwadzieścia lat. Był taki zdolny i wesoły. Ponieważ jesteśmy ludźmi wierzącymi, doszliśmy po jego śmierci do równowagi. To było bardzo trudne, ale pomógł nam w tym szczególnie nasz drugi syn, od urodzenia ciężko upośledzony fizycznie.
A teraz nowa tragedia… Miesiąc temu zmarła nasza córka. Stało się to tak nagle i nieoczekiwanie, że wprost niemożliwe. Zostawiła dwoje dzieci – pięcioletniego synka i ośmioletnią córeczkę.
Ciężkie milczenie, które zapadło po tych słowach, było przeznaczone już tylko dla Pana Boga. Powalony cierpieniem człowiek wołał: „Boże, dlaczego?! Dlaczego?!”
Pan Bóg milczał, ja milczałam, a On jakby z innego wymiaru zebrał siły i spokojnie powiedział: „I tu powstał największy mój problem. Mój, bo w obecnej sytuacji na żonę i zięcia liczyć nie mogę. Chodzi o te wnuki, które nie chcą przyjąć do wiadomości, że ich ukochana matka nie żyje. Każda moja próba uświadomienia tego faktu budzi w nich ostry żal i bunt. Szczególnie ostro buntuje się Zosia, która jest mądrym i bardzo wrażliwym dzieckiem. Mówi takie rzeczy i stawia takie pytania, wobec których jestem zupełnie bezradny, a czasem wręcz zalękniony. Na przykład pyta mnie: ŤDziadku, mówiłeś, że Pan Bóg jest zawsze dobry, ale On chyba jest podły. Prawda?ť To bluźnierstwo dziecka przeraża mnie, ale również przeraża mnie jego cierpienie. Nie jestem na to przygotowany, nie umiem sobie z tym poradzić, a równocześnie wiem, że jestem jedyną w tej chwili osobą, która może tym biednym dzieciom pomóc, ale jak?”
Zamilkł, a jego zalęknione oczy mówiły, jak bardzo potrzebuje wsparcia, otuchy. Tylko jak to zrobić, skoro temat cierpienia, a szczególnie cierpienia dziecka jest tak niepopularny, niemodny, wręcz wstydliwy? Tego tematu nikt nie lubi, ponieważ rzeczywistość, w której porusza się współczesny człowiek, eksponuje filozofię przyjemności, sukcesu opartego na posiadaniu i technice wszechmocnej i wszechogarniającej. W rozmowach z dziećmi unika się tematów związanych z cierpieniem i śmiercią, czyniąc z nich tabu. Rodzice, a także zdecydowana większość wychowawców wychodzą z założenia, iż dziecięcy obraz świata powinien być malowany wyłącznie w pastelach – najlepiej w błękicie i różu. Obawiają się, że zbyt wczesne zderzenie z rzeczywistością – z cierpieniem, nędzą, śmiercią – wywoła trudny do przewidzenia lęk oraz zburzy zaufanie do życia i wartości. Jak złudne i zgoła fałszywe są to założenia, pokazuje nam samo życie. Dzieci chętnie wstawia się pod filozoficzny klosz, podnosząc jego pokrywkę wyłącznie wtedy, gdy uznamy, że jest to dla dziecka przyjemne lub wskazane. Tymczasem żaden system wychowawczy, żadna konstrukcja filozoficzna nie może się sprawdzić bez podstawowego kryterium – PRAWDY.
Punktami granicznymi każdego życia są narodziny i śmierć, dobro i zło, radość i cierpienie. Ukazywanie tylko jednej z granic, niebezpiecznie przesuwa środek ciężkości w wychowaniu i kształtowaniu charakteru dziecka.
Nie wiedziałam, jak przebiegał proces oswajania wnuków pana Pawła z każdą rzeczywistością, właściwie bardzo mało wiedziałam o ich dotychczasowym życiu, relacjach i wychowaniu. Dysponowałam jednak niezaprzeczalnym faktem, którym w tym momencie był rozmiar cierpienia tych dzieci, ich rozległego lęku, generującego niszczące duchowo i psychicznie zachowania. To musiało mi wystarczyć, aby podpowiedzieć parę zachowań i przemyśleń.
„Panie Pawle”, zaczęłam, szukając w opornej materii słowa, „Podziwiam pana mądrość serca i wiarę w Bożą obecność. To one zabezpieczają człowieka przed najbardziej niszczącym uczuciem, jakim jest rozpacz, szczególnie, gdy dotyka ona dziecka. Proszę jednak nic nie robić na siłę, nie ganić dziecka za żadne uczucia, nawet gdy okażą się wysoce naganne. Proszę również nie obwiniać siebie, nie próbować wszystkiego nazwać i zrozumieć (to przychodzi samo). Mowa niekoniecznie musi wyrażać się w słowach. Wystarczy dziecko przytulić do siebie, pozwolić mu się wypłakać, wygadać, wyżalić, a dopiero potem mówić, co się czuje, jak się je kocha i że się jest przy nim. Potem wskazać tego Boga, który cierpiał i wybrał niemoc miłości. Wnuki przechodzą fazę buntu i negacji. To dobrze, że jest pan przy nich – życzliwy i cierpliwy. Tyle wystarczy, by przeprowadzić je do etapu, w którym następuje powolne wyrażanie zgody na odmienioną rzeczywistość”.
Krystyna Holly
Artykuł ukazał się w numerze 03/2008.