Walentynkowe serduszka i różne fikuśne gadżety mają sens tylko wtedy, kiedy mówią prawdę: „kocham cię”, to znaczy „należę do Ciebie i do nikogo innego”.
Jak Państwo myślą, obchodzone hucznie Walentynki to skutek wszechobecnej globalizacji, czy raczej pokłosie grzechu pierworodnego, podobnie jak w mojej opinii komary w lecie albo powszechna wiara w odżywcze walory szpinaku? Pytanie tyleż zasadne, co kluczowe, bo rozpowszechnienie się Walentynek daje się porównać jedynie z rozwojem globalnej sieci internetowej albo plagą komarów lub też, co wychodzi na jedno, z upowszechnieniem przekonania o zdrowotności szpinaku.
Zostawiwszy na boku ryzykowną nieco teologię komarów i szpinaku oraz fenomen samych Walentynek, rozejrzyjmy się nieco po świecie w poszukiwaniu przejawów globalizacji miłości. Aha, byłbym zapomniał! Zagadka: co wyjdzie z miłości, kiedy ją zglobalizować? – no wychodzi globulka. Śmieszne, nie? Ale poddanie miłości procesowi ogólnoświatowego urynkowienia i generalnego spłycenia do tego nieuchronnie prowadzi.
Nawet nie uciekając się do badań psychologicznych, czy innych naukowych sposobów, daje się zauważyć przechodzenie potocznego rozumienia miłości do coraz to niższych kategorii: od sfery duchowej, przez uczuciową, aż do niewybrednej fzjologii. A że w naszych czasach wizerunek jest początkiem rzeczywistości, coraz częściej miłość tyle właśnie znaczy, na ile wyceni ją rynek. Przez rynek rozumiem tu m.in. popkulturę, z uporem godnym lepszej sprawy lansującą możliwie najbardziej bezbolesny model miłości (znaczy bezbolesny dla kogoś, komu wystarczają pozory).
To, co rozpoczęła popkultura, dokańczają ci, którzy z własnej porażki w potyczce o prawdziwą miłość, uczynili sobie ideologiczny sztandar, że przypomnę dla przykładu odejścia szeroko znanych księży, co to w proteście przeciwko różnym mniej lub bardziej protestu godnym przejawom życia Kościoła łamią dane Panu Bogu obietnice, wstępując w związki nie bardzo małżeńskie. No coś w tym musi być, skoro nawet takim mądrym ludziom się to przytrafło.
Inny przykład. Oto prominentny polityk z kręgów silnie katolickich, onegdaj niestrawiona nadzieja prawicy, a dziś uczestnik nieskonsumowanego tymczasem firtu z obecną władzą, dzieli się z nami swoją radością z planowanego ożenku. Tyle, że to ożenek „na niby”, bo się nam polityk zglobalizował i wierność dotychczasowej małżonce uznał za przeżytek. Swoją drogą przydatna zmiana wizerunku na bardziej współczesny.
A czytaliście Państwo? „Rzepa” napisała, że we Francji żyje dwa miliony ofar kazirodztwa. Nas to oczywiście nie dziwi: Francuzi już tacy są. – Ostrożnie! Zdaniem jednego uczonego teologa moralisty u nas podobno wygląda to znacznie gorzej, tylko nikt jeszcze o tym nie mówi nikomu…
No dobrze, wystarczy już mocnych wrażeń. Mniej-więcej rozumiemy, o co chodzi z tą miłością w dobie globalizacji. Wszystko na wyciągnięcie ręki, a tylko ludziom do siebie jakby dalej, że nawet najbliżsi przestają ze sobą gadać. Żadne łącze światłowodowe nie zastąpi tego, co między nami najważniejsze: zaufania i poczucia bezpieczeństwa, że możemy na sobie wzajemnie polegać. Walentynkowe serduszka i różne fkuśne gadżety mają sens tylko wtedy, kiedy mówią prawdę: „kocham cię”, to znaczy „należę do Ciebie i do nikogo innego”. I nie odwrotnie, a w każdym razie nie wyłącznie na odwrót. Chęć posiadania, a co za tym idzie, przedmiotowe traktowanie siebie nawzajem ma coś wspólnego z faktem, że dzisiaj wszystko chcemy mieć dla siebie, bez wychodzenia z domu, gratis albo na nieoprocentowane raty. Jeśli godzimy się na jakąś formę związku, to chcemy mieć gwarancję wyłączenia odpowiedzialności własnej. A najlepiej, żeby nas nic nie krępowało, bo to zabija spontaniczną miłość. Poczucie obowiązku to np. pierwsze symptomy „odkochania”. Wierność małżeńska nieuchronnie musi przejść w stagnację, nudę i zniechęcenie.
A Jezus na to: „nikt nie ma większej miłości od tej, kiedy ktoś życie oddaje za swoich przyjaciół”. Prawda, że trochę nam tu osoba Jezusa zgrzyta? To chyba najbardziej rzucający się w oczy szczegół zglobalizowanej miłości. Jezus do niej nijak nie pasuje. On za dużo wymaga i do tego sam kocha naprawdę. Tak, że się nie daje zapomnieć o niespełnionych pragnieniach, które każdy z nas nosi gdzieś głęboko w sercu. Bo każdy chce mieć przyjaciela, który byłby gotów oddać za niego życie. I – szczerze mówiąc – każdy gdzieś w sobie ma tę gotowość, aby swoje życie także komuś oddać. To tylko plastykowe udawacze miłości odciągają naszą uwagę i usiłują przekonać nas, że to jakieś mrzonki i utopia, ta miłość według Nazarejczyka.
No to hasło na dziś: „Tylko Jezus kocha globalnie!”
Robert Hetzyg
Artykuł ukazał się w numerze 02/2009.