Państwo może nie uwierzą, ale po raz pierwszy nie wiem, jak się zabrać do tematu. Nie żebym nie miał nic do powiedzenia! Rzecz w tym, że ja zwykle trochę z przekąsem, trochę z uśmiechem, a tu dziś mamy mówić… no nie, nie o angielskiej królowej, choć to trochę na tej zasadzie.
Ze wszystkiego można z Anglikiem pożartować, byle nie tykać Jej Królewskiej Wysokości. U nas – znaczy w Kościele – podobnie. Można sobie opowiadać dowcipy o księżach, biskupach, ba – nawet o papieżu, ale mój dzisiejszy temat do żartów się nie nadaje. A dlaczego? – Czy temat się może obrazi? – Skądże! No więc może temat jest smutny i śmiać się nie wypada? – Ale gdzie tam! Po prostu chodzi o to, że mamy dziś „na rozkładzie” pobożność maryjną. I uśmiechnij się tu, człowieku! Spróbuj zażartować! Zaraz ci powiedzą, że to nie wypada i że katolikowi w ogóle nie przystoi. Swoją drogą ciekawe, skąd się w nas bierze to zadęcie w sprawach Matki Bożej. Można o Niej mówić wyłącznie na klęczkach, najlepiej słowami litanii albo innych zatwierdzonych modlitw.
No, to w takim razie przyjrzyjmy się zupełnie serio roli, jaką realnie odgrywa Maryja w naszym byciu chrześcijanami.
Przez wieki w Polsce była przedmiotem kultu narodowego. Ogłoszona królową, czczona była jak przystoi monarchini. Prymas Tysiąclecia uczynił z Niej skuteczną zresztą kotwicę wiary Polaków epoki komunizmu. Ale dziś, kiedy wolni ludzie na wolnym rynku idei bez większych oporów kwestionują tradycyjne wartości, czy ta słynna polska maryjna pobożność może być czymś więcej niż obyczajem, jak wszystko, ulegającym duchowi czasu, i czy też naprawdę ma jeszcze jakieś miejsce w treści naszej wiary?
Zresztą nie tylko świat się zmienia. Kościół również, zwłaszcza od czasu II Soboru Watykańskiego. Liturgia sprawowana w językach narodowych, rozpowszechnienie Pisma Świętego, większe niż dawniej upodmiotowienie świeckich – wszystko to sprawia, że nasza wiara staje się bardziej rozumna, a nieco mniej zwyczajowa. Być może więc nowoczesny chrześcijanin-katolik powinien zapytać, kogo trzeba, dlaczego z jego katechizmu wciąż jeszcze nie zniknął ów maryjny anachronizm?
Bez przesady! Samo Pismo Święte odkrywa przed nami Maryję jako Tę, która uwierzyła Bogu i na mocy tej wiary przyjęła Jezusa do swego życia, pozwalając tym samym Odwiecznemu Słowu stać się w Niej ciałem. Kto by chciał kwestionować Jej rolę w przyjściu Jezusa na świat, byłby bliski podważeniu Jego człowieczeństwa, a to już balansowanie na skraju chrześcijaństwa. Tymczasem ta młodziutka Żydówka miała odwagę bardziej niż Prawa słuchać Prawodawcy i bardziej niż o siebie troszczyła się o to, aby wypełnić zamiary Pana. A przecież Boże Macierzyństwo od początku nosiło posmak skandalu. W poczęcie bez udziału mężczyzny nie tylko dzisiaj trudno uwierzyć, a od tego, czy uwierzy Maryi jej narzeczony, zależało w końcu jej życie. Prawda, że jest się od kogo uczyć?
A z drugiej strony Ona sama nigdy nie stanęła na pierwszym planie. Była „do bólu” chrystocentryczna, o czym nie pozwoliła zapomnieć tym, którzy szukali jej wstawiennictwa na weselu w Kanie (J 2,1-11): uczyńcie wszystko, cokolwiek On wam powie! Jezus był spełnieniem Jej życia, tym bardziej więc finał Jego misji na Ziemi musiał być tragedią przede wszystkim dla niej. „Miecz boleści” przenikający Jej serce na widok męki i śmierci ukochanego Syna (por. Łk 2,35), czy nie przywodzi nam na myśl wszystkich sytuacji, kiedy sami nie potrafimy odnaleźć sensu naszego cierpienia?
Wygląda więc na to, że osoba Matki Bożej jest kimś potrzebnym na drodze wiary w Jezusa. Pomimo nowych czasów i czasem rozmaitych przerysowań. A tak, bo i przerysowania nam się zdarzają. Próbujemy uczynić Matkę Bożą sztandarem naszej religijności: kto katolik, czci Maryję, śpiewa Jej pieśni i odwiedza sanktuaria. Podejrzliwie patrzymy na tych, co nie noszą przy sobie różańca. Skądinąd nie stanowi problemu, że Biblia leży u nas na półce z choinkowymi ozdobami, bo się do niej zagląda raz na rok, przed wigilijną wieczerzą.
Jeśli więc za rozmaitymi formami kultu Matki Bożej nie idzie przyjaźń z Jej Synem, słuchanie Jego słowa i gotowość podążania za Jego Duchem, to obawiam się, że ten rodzaj religijności próby zmieniających się czasów może nie przetrwać. Pozostając wśród łąk umajonych i uciekając do Matki przed Ojcem, co się był rozgniewał i siecze, łatwo stracimy z oczu pewną przewodniczkę i przyjaciółkę w wierze; więcej – prawdziwą Matkę Bożych synów i córek, którymi wszak w Chrystusie wszyscy jesteśmy.
To jak, pasuje Państwu to maryjne Credo XXI wieku?
Robert Hetzyg
Artykuł ukazał się w numerze 05/2009.