Tytuł tego tekstu jest nawiązaniem do słynnego dzieła Karla Poppera „Społeczeństwo otwarte i jego wrogowie”. Nie jest moim zamierzeniem polemika ze sławnym socjologiem ani ogłoszenie, że jego dzieło jest nic nie wartą kupą papieru, zasługującą na szacowne miejsce na gwoździu w pewnym pomieszczeniu, którego nazwy nie godzi się wymienić. Po prostu chcę powiedzieć, że w dzisiejszych czasach, w których wszyscy zdają się mówić: to już było, a znudzenie społeczeństw (jak najbardziej otwartych) tzw. Zachodu swym bytem osiąga poziom niebezpiecznie bliski samozagłady, być może trzeba sięgnąć po rozwiązania wprawdzie nienowe, ale mogące pomóc cywilizacji przetrwać i na nowo nadać historii bieg zgodny z ludzkim pragnieniem prawdy dobra i piękna.
Skoro w październiku, jak co roku chyba, pochylamy się nad myślą i dziedzictwem Jana Pawła II, naturalne wydaje się spojrzenie na jego rozumienie rzeczywistości, jaką jest naród. Myśli Jana Pawła II o narodzie wciąż wydają się świeżym i pełnym nowych inspiracji zasobem, z którego można czerpać, o ile tylko nie zamkniemy ich w jakimś eleganckim pudełeczku z takiej czy innej kości bądź szlachetnego kruszcu, ponieważ wówczas staną się nieużyteczne. Nie możemy też, jak chcieliby wrogowie narodu, jako realnego bytu, pozwolić na zmianę tematu w sytuacji, w której o narodzie chcemy mówić, powołując się na Papieża. Nie wolno też dać się speszyć, kiedy wymienieni zdają się potęgować na twarzach grymas niezadowolenia wywołany podejmowaniem tego tematu.
Czy Jan Paweł II, jako myśliciel, nadał sposobowi myślenia o narodzie jakieś nowe kierunki? Pewnie nie, ale jako myśliciel uniwersalny pochylający się nad losem chrześcijańskiej cywilizacji i kultury z pewnością wiele rzeczy uporządkował, pewne przypomniał, o wielu mówił tylko po to, byśmy my o nich nie zapomnieli. Zauważmy, że Karol Wojtyła, zarówno jako student, kapłan, biskup, kardynał, jak i Papież, teolog duszpasterz i poeta, wielokrotnie nawiązywał do dziedzictwa narodowego, którego czuł się spadkobiercą. W sprawach polskich wypowiadał się zawsze z perspektywy tego, kto chciałby, by dziedzictwo, które nazywamy ojczyzną, nie zmarniało, lecz poszerzało się tak w poszczególnych ludziach, jak i w społeczeństwie. Wreszcie, by było ono na tyle inspirujące, żeby i inne narody mogły z niego korzystać. W ten sposób starał się on usunąć pewne napięcie mentalne między uniwersalizmem kultury jako takiej a swoistością i odrębnością kultur ojczystych, w których żyją poszczególni ludzie.
Papież nie zaprzeczał, że naród jest produktem historii i w zasadzie jego misja wyczerpuje się tu, na ziemi, lecz w niektórych miejscach Ojciec Święty zdawał się przychylać do szerszej koncepcji, według której naród przekracza własną historyczność, zamknięcie w realiach życia ziemskiego swych członków. Oto w książce „Pamięć i tożsamość”, będącej ciekawym zamyśleniem nad historią i społeczeństwem, Papież pisze: „Ludzie, a nie narody staną przed sądem Boga, ale przecież w tym sądzie nad poszczególnymi ludźmi jakoś sądzone są również narody”. Zdanie to brzmi nieco tajemniczo. Pewnie niejednego bulwersuje. Ten i ów z zażenowaniem stwierdzi, że to nieprawda, a jednak coś skłoniło autora tych słów (który przecież nie wygłaszał tego typu kwestii, głęboko ich nie przemyślawszy) do wyrażenia tak ostrej myśli.
Otóż z tej wypowiedzi wynika głębokie przekonanie, że naród jest swoistym darem od Boga, danym człowiekowi po to, by poprzez niego lepiej budował życie społeczne i kulturę, a w konsekwencji poprzez niego szukał drogi zbawienia. Jeżeli naród budowany przez swych członków stworzy kulturę opartą na Chrystusie, stworzy państwo zgodne z zasadami sprawiedliwości, zbuduje struktury, w których ludziom będzie się żyło godziwie, przez to łatwiej im będzie budować relacje z Bogiem. I odwrotnie, jeżeli będzie to naród konstruujący swój byt na kłamstwie, zaprzeczeniu Dekalogu i zbójeckim podejściu do człowieka, oznaczać to może, że sprzeniewierzył się on Bogu i Jego planom względem ludzi. W tym miejscu warto przypomnieć choćby słowa, które Papież wypowiedział na Jasnej Górze ponad 30 lat temu; „Naród jest prawdziwie wolny, gdy może kształtować się jako wspólnota określona przez jedność kultury, języka, historii. Państwo jest istotnie suwerenne, jeśli rządzi społeczeństwem i zarazem służy dobru wspólnemu społeczeństwa i jeśli pozwala Narodowi realizować właściwą mu podmiotowość, właściwą mu tożsamość (…) Naród ginie, gdy znieprawia swojego ducha – naród rośnie, gdy duch jego coraz bardziej się oczyszcza, tego żadne siły zewnętrzne nie zdołają zniszczyć”. O narodzie powinniśmy więc myśleć zarówno w naszej pracy społecznej, jak i w odniesieniu do Boga. Dlatego kiedy modlimy się za siebie, swą rodzinę i bliskich, nie powinniśmy chyba zapominać i o tej wspólnocie, która uformowała nas w stopniu większym niż wydaje się tym, którzy chcieliby polskość strzepać z siebie jak kurz uliczny. W starych i niektórych nowych książeczkach do nabożeństwa jest modlitwa, której słowa zdają się doskonale oddawać tę rzeczywistość:
Boże, któryś nas stworzył Polakami
I polskiej ziemi żywisz nas darami,
Co polskim słowem pozwalasz się sławić,
Prosimy, racz polskiej ziemi błogosławić.
Spraw, niechaj w Polsce kwitnie święta zgoda,
Pobożna ufność, wolność i swoboda.
Miłość braterska, obyczajność, praca,
Niech lud jej co dzień cnotą się wzbogaca.
Co nam być może szkodą lub niesławą,
Odwróć to, Boże, za Twą świętą sprawą.
Lecz co pomoże i co nas uświęci,
Użycz nam tego z Twej ojcowskiej chęci.
Z duchami przodków, którzy są już w niebie,
Wznosim pokorne błaganie do Ciebie.
W obecnych klęskach, z każdą zła godziną,
Lituj się, lituj nad polską krainą.
Nie wiemy na pewno, czy narody mają swych Aniołów Stróżów. Możemy domniemywać jednak, że skoro ludzie ich mają, czemu nie narody. Poza tym osobiście daję wiarę bł. Bronisławowi Markiewiczowi, któremu objawił się Anioł Stróż Polski. Zresztą nikt jakoś specjalnie tego faktu nie kwestionuje. Być może powinniśmy modlić się za nasz naród nie tylko za pośrednictwem Matki Bożej, Świętych, ale i Aniołów Stróżów.
A co z nieopatrznie przywołanym Popperem? Otóż jego konstatacja: „widzę dziś jaśniej niż kiedykolwiek, że nawet największe kłopoty naszej ery wyrastają z czegoś, co jest tyleż godne podziwu i zdrowe, co niebezpieczne – a mianowicie z niecierpliwego pragnienia polepszenia losu bliźnich”, jest z gruntu słuszna, ale tylko dlatego, że owa nasza era w imię haseł otwartości zepchnęła do lamusa prawdy najoczywistsze, że wszelkie życie społeczne należy odnosić do Bożej perspektywy, bo kiedy człowiek siada na tronie nie dla niego przeznaczonym, sam się skazuje na zagładę.
Piotr Sutowicz