„Katolicki” znaczy „uniwersalny” – dla całego świata – i „powszechny” – dla każdego. Wakacje wakacje… Państwo się dokądś wybierają? Na działkę? Nad jezioro? A może gdzieś dalej? Polecam serdecznie! Taka wakacyjna wyprawa, zwłaszcza za granicę, to świetna okazja do zdobycia nowych doświadczeń – także duchowych.
Pamiętam, lat temu… będzie już prawie piętnaście udałem się do słonecznej Italii w celu uczestniczenia w dużym szkoleniu liderów ewangelizacji, na które zjechali się przedstawiciele ruchów i wspólnot kościelnych z różnych części świata. Było to moje pierwsze spotkanie z Kościołem Katolickim bardziej powszechny niż tylko polski. Przeżyłem olśnienie w zetknięciu z przybyszami z Ameryki Południowej, Afryki czy Australii. Olśnienie – rzecz nie tak rzadka u nieopierzonego jeszcze duchownego. Tamto doświadczenie pozostawiło we mnie jednak niezatarty ślad. Nauczyłem się prawdziwego znaczenia słowa „katolicki”, to znnaczy „uniwersalny” – dla całego świata – i „powszechny” – dla każdego. To Kościół otwarty. Nie! Nie łagiewnicki, jeśli ktoś chce mnie łapać za słówka, ale Kościół, który patrzy we właściwą stronę, tam gdzie rozegra się najważniejszy moment jego dziejów – spotkanie z przychodzącym powtórnie Chrystusem. Tymczasem wróciłem do kraju i wylądowałem twardo w naszych realiach. Katolik to ten, kto w piątki pości a w niedziele chodzi do kościoła. Wszystkie praktyki religijne daleko więcej znaczą niż moralność chrześcijańska i społeczne nauczanie Kościoła razem wzięte, a i tak przyznaje się do nich coraz mniej szczególnie młodych osób. Polecam lekturę odpowiednich statystyk. Miłość bliźniego też nie ma najlepszych notowań. Małżonkowie nieuchronnie będą się kłócić. Wystarczy więc, że się przed świętami wyspowiadają, a wyspowiadać się muszą, bo inaczej grzech… Motywacje przeciętnego wierzącego. Proszę nie protestować! Wysiedziałem swoje w konfesjonale i mam podstawy do podobnych – prawda, że niespecjalnie optymistycznych – ocen. A jak ktoś chce czegoś więcej, to jest msza w dzień powszedni, różaniec, koronka, a dla piśmiennych lektura „Dzienniczka siostry Faustyny”. Czy to więc jeszcze nieopierzony, czy już pozbawiony pierza, ciągle się człowiek czemuś dziwi… Są jednak i tacy, którzy przeżywają swoją wiarę inaczej niż „średnia krajowa”. Mówią, że „spotkali Jezusa” albo, że się „nawrócili”. Czytają Biblię i mówią innym o Bogu. No, z nimi to prawdziwy kłopot. To materiał na sekciarzy. Przecież, aby nauczać, trzeba mieć odpowiednie przygotowanie! Nie można tak sobie czytać Biblii i po prostu rozmawiać o niej z innymi! Mało nam jednego Lutra w historii? Kto to widział, brać dosłownie zdanie „idźcie na cały świat i nauczajcie wszystkie narody”? To papież powinien nauczać, biskupi, ale świeccy? Oni mają „swoją misję” do spełnienia – pracować i dawać na tacę. No pewnie, że jestem złośliwy. Takie prawo felietonisty, póki go nie zwolnią. Ale czy nie tak mniej-więcej wygląda zakres praw i obowiązków wytyczany przez wielu ustanowionych przewodnikami W wierze? To bezpieczniejsze i lepsze niż rozpasane zaangażowanie nieprzygotowanych i często zbyt pewnych siebie wiernych.
Na początku bieżącego stulecia miałem okazję bywać kilkakrotnie na Ukrainie prowadząc rekolekcje dla księży, dzień skupienia dla seminarzystów, rekolekcje parafialne. Przyjrzałem się przy tym tradycyjnemu skądinąd lokalnemu Kościołowi. To jednak co stamtąd wywiozłem, do dziś nie pozwala mi spokojnie patrzeć na – pardon – feudalny obyczaj panujący tak pośród kleru, jak i wśród wiernego ludu w Polsce. Na Ukrainie księdza szanują – ba – całują w rękę przy byle okazji. Jest on jednak jakoś dziwnie bliżej tych, co go całują. A i biskup przyjmie w progi swego domu zjawiających się po godzinach. O kawie i czymchaciebogatej nie wspominam. Tam księża i biskupi mają jakby co innego do roboty, niż zajmowanie się przestrzeganiem tego, co komu wypada i co się komu należy. No i urząd jakby mniej człowieka przesłania.
U nas, kiedy się pokazać z koloratką, opędzić się nie można od pobożnych, co mają chęć podzielić się dobrą nowiną o bracie księdzu albo o tym, że właśnie wrócili z jakiegoś świętego miejsca. A z niewierzącym pogadać nie sposób, bo mu koloratka za bardzo przypomina ubytek w portfelu na okoliczność ślubu z wierzącą i – pech chciał – praktykującą dziewczyną. Scen z wielmożnym duchowieństwem opowiadać nie będę, bo nie wypada – taka żenada.
Morał historii? Podróże kształcą. A gdyby ktoś nie mógł z tych, czy z innych powodów za daleko się wypuścić, niech poszuka parafii, gdzie proboszczem jest jakiś ex-misjonarz. Tam odetchnie Świeżym powietrzem. Tam też zobaczy życie: świeckich w akcji i księży z ludźmi. No to na szlaki!
Robert Hetzyg
Artykuł ukazał się w numerze 06-07/2008.