Post moich marzeń

2013/01/18

Wielki post byłby w zasadzie całkiem OK, gdyby nie trzeba było chodzić do Kościoła.

No bo jak tu się nawrócić, kiedy w świątyniach obowiązuje liturgiczny smutek, a do tego organmistrzowie wraz z rzeszami wiernych dorzucają jeszcze własną porcję żałoby? Czasem mam ochotę uciec od ołtarza i pójść się gdzieś wypłakać. Albo nie, lepiej coś zniszczyć, albo komuś przyłożyć. I tak u mnie wygląda okres pokuty i nawrócenia. Tłumaczę sobie, że te biblijne fragmenty o nierozdzieraniu szat to Stary Testament, czyli dawne dzieje, i że mojego Oblubieńca diabli wzięli, ale nie mogę przecież udawać, że On nie zmartwychwstał i że post to nie jest przygotowanie do Wielkanocy. No nic się tu kupy nie trzyma. I kiedy przygnieciony tym wszystkim tak sobie siedzę, usiłując wystukać Państwu jak zwykle coś mądrego, z najwyższym trudem przychodzi mi ułożyć w myślach Wielki Post moich marzeń. Bo mam taką właśnie myśl, żeby post nie wyglądał tak, jak wygląda. Czy ktoś się chce przyłączyć do pomysłu?

Otóż chciałbym, żeby czterdziestodniowa pokuta przynosiła te owoce, o które Jezusowi najbardziej chodzi: postawienie Boga na pierwszym miejscu w moim życiu i poważne potraktowanie postulatu, pardon, przykazania miłości bliźniego. Jednym słowem, żeby Wielki Post skłaniał mnie do zejścia z mojego osobistego piedestału.

Marzy mi się również, aby te kilka tygodni przed Świętami Zmartwychwstania naprawdę ożywiło we mnie wiarę w zwycięstwo Jezusa nad śmiercią, a to znaczy również – w Jego zwycięstwo nad wszystkim, co mnie trapi i czego się boję. Temu celowi znakomicie szkodzi wpędzanie mnie w rozpacz po śmierci Zmartwychwstałego. No i obowiązkowe poczucie winy, że to przeze mnie, bez niepotrzebnych dyrdymał o tym, że każdy z nas jest grzesznikiem z powodu grzechu pierworodnego, i że to z tego powodu jesteśmy skłonni do grzechu. Po co mam wiedzieć, że zwrócenie się do Jezusa-Zbawiciela może mi udzielić tej pomocy, jakiej udziela aparat tlenowy niejednemu potrzebującemu w niebezpieczeństwie śmierci? Po co tłumaczyć, że rozpacz po śmierci jest nie na miejscu, skoro właśnie się gotujemy na święta zmartwychwstania?

Wszystkim tym marzeniom drastycznie kładą kres także uświęcone tradycją formy pobożności pasyjnej. Wydają się one raczej skłaniać do pełnej smutku zadumy, aniżeli do zmiany życiowych postaw i przylgnięcia do Chrystusa.

Marzę więc dalej, żeby nowoczesny Kościół katolicki w Polsce przypomniał sobie o posoborowym powrocie do korzeni, czyli do Biblii. Może zamiast sentymentalnych zawodzeń nad nieboszczykiem, można by w jakimś nabożeństwie słowa Bożego odnaleźć te fragmenty Pisma Świętego, w których jest mowa o tym, jak Sługa Jahwe usprawiedliwia wielu i jak to w Jego ranach jest nasze zdrowie. Może wielkopostne homilie mogłyby, bardzo proszę, zawierać choćby okruch paschalnej radości, tej, na którą przez całe czterdzieści dni czekamy. I może rekolekcje dla dorosłych i dzieci nie musiałyby przyprawiać jedynie o ból tego, na czym się siedzi, wysłuchując w zimnym kościele długich, często nudnych i bezosobowych wykładów. Może…

Choć pewnie pod określonymi warunkami. A mianowicie:

1. Wszyscy musielibyśmy wzbudzić w sobie zdrowy chrystocentryzm, czyli wiarę w Jezusa, który wprawdzie umarł, ale także zmartwychwstał i zasiada po prawicy Ojca. Ta wiara musi być ważniejsza niż wszystkie pastoralne i ascetyczne przyzwyczajenia rodem z łacińskiego Kościoła minionych wieków, kiedy nierozumiejący liturgii i nieposiadający Biblii wierni musieli sobie jakoś organizować życie duchowe. Ta wiara musi się karmić Biblią i świadectwem – moim i innych wierzących, żebyśmy się nawzajem podtrzymywali w drodze do Ziemi Obiecanej.

2. Ponieważ w Kościele nic się bez nas, duchownych, zdarzyć nie może, obawiam się, że to my pierwsi musielibyśmy zacząć czytać Biblię i dawać świadectwo tego, co Jezus zmienił w naszym życiu i jak stał się naszym Panem, kiedy na serio się z Nim zaprzyjaźniliśmy.

3. My, Kościół, musielibyśmy sobie przypomnieć, że jesteśmy dla świata, aby on uwierzył, więc to, czym żyjemy, musi dla tego świata stać się propozycją nie do odrzucenia, a nie co najwyżej powodem pobłażliwych uśmiechów. Nie zrodzi niczyjej wiary ani zerżnięta ze „Współczesnej Ambony” nauka rekolekcyjna, ani tym bardziej budzenie w wiernych poczucia winy, niesłusznie kojarzonego z żalem za grzechy. (A propos: wielkopostna katecheza o właściwym przeżywaniu sakramentu pokuty i pojednania byłaby chyba zupełnie na miejscu. Nie jest też zachętą do stania się chrześcijaninem nabożeństwo, którego ostatni akord zatrzymuje nas przy grobie, nawet nie zająknąwszy się o tym, że to nie koniec i że jeszcze jest nadzieja…)

Rzekłszy to wszystko, mogę już chyba przejść do składania Państwu świątecznych życzeń, prawda?

Niech więc zmartwychwstanie naszego pana rzuca światło na każdy dzień Waszego życia. Niech budzi w Was radość z tego, że jesteśmy odkupionymi grzesznikami. Niech Państwu udzieli siły, aby wierzyć, że krzyż jest drogą, po której się idzie do życia, a nie na śmierć.

Chrystus naprawdę zmartwychwstał, a my razem z Nim!

Robert Hetzyg

Artykuł ukazał się w numerze 03/2008.

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej